6. Jacek Laskowski - CO SIĘ DZIEJE POD GRUBĄ KRESKĄ

INNA POLITYKA

JACEK LASKOWSKI

CO SIĘ DZIEJE POD GRUBA KRESKĄ

Strajki kolejarzy, które w maju wstrząsnęły Polską stanowią czytelny sygnał świadczący o tym, że w życiu naszego kraju dobiega końca powyborczy miodowy miesiąc. Czas już chyba, by po dziewięciu miesiącach urzędowania "naszego Premiera", w obliczu pierwszego tak poważnego wybuchu niepokoju społecznego, sformułować wreszcie pytanie o to, na jakiej drodze znajdują się sprawy Polski kierowanej przez rząd przez jednych określany mianem "naszego", przez drugich mianem "rządu Wielkiej Koalicji", a przez innych jeszcze zwany "rządem Mazowieckiego-Kiszczaka".

* * *

Sytuacja gospodarcza kraju nie nastraja optymistycznie. Po spektakularnym a kosztownym sukcesie, jakim było wyhamowanie wzrostu cen i ustabilizowanie kursu złotego, gabinet Tadeusza Mazowieckiego wyraźnie utracił inicjatywę. Program Balcerowicza, który na dobre rozpocząć się miał dopiero po wstępnym okresie stabilizacji finansowej, na tym manewrze stabilizacyjnym właściwie utknął. Z żalem stwierdzamy, że także i tym razem góra urodziła mysz - przedstawione sejmowi (w 13 bodaj wersji) projekty prywatyzacyjne, słusznie określone mianem "kiczu prywatyzacyjnego" nie pozostawiają w tym względzie najmniejszych wątpliwości. Wybrana przez rząd koncepcja prywatyzacji "komercyjnej" - beznadziejnie powolna, społecznie nieznośna, i politycznie chybiona - przekreśla szanse na szybką i angażującą społeczeństwo przebudowę własnościową gospodarki. Po półrocznym funkcjonowaniu zasad tzw. "trudnego pieniądza" widać też, że recesja, z jaką mamy do czynienia nie pociągnie za sobą zamykania nieefektywnych zakładów państwowych. Realizowane na rozmaite sposoby ukryte finansowanie potencjalnych bankrutów rozwiało wszelkie złudzenia w tym względzie. O odtworzeniu autentycznego systemu bankowego przestano wręcz wspominać. A przecież czegokolwiek by nie mówić o dobrych intencjach poszczególnych członków gabinetu, trudno zaprzeczyć, że tzw. plan Balcerowicza bez radykalnej, masowej prywatyzacji, zasadniczej restrukturyzacji gospodarki i odbudowy bankowości staje się kolejną - tyle, że zabójczo konsekwentną - operacją dochodowo-cenową. Czy jednak godzi się nam przypuszczać, że pierwsza w dziejach PRL-u kompetentna ekipa gospodarcza nie zdaje sobie sprawy z tego faktu? Z pewnością nie. Wydaje się zatem oczywiste, że potraktowanie w ten sposób przemian własnościowych oraz kwestii restrukturyzacji gospodarki jest jeszcze jednym wynikiem zgniłego kompromisu, który legł u podstaw panującego nam układu politycznego. Tak oto w Polsce po raz kolejny ekonomia składana jest na ołtarzu polityki, tym razem przy współudziale swych własnych kapłanów. Jedyna w swoim rodzaju szansa na dokonanie radykalnej i całościowej przebudowy systemu gospodarczego pogrzebana została jesienią ubiegłego roku wraz z odrzuceniem planu przygotowanego przez tzw. komisję Beksiaka. Coraz wyraźniej widać, że rozdzielenie w czasie stabilizacji finansowej i przebudowy gospodarki przekreśliło szanse na sukces polityki ekonomicznej rządu. Jest to fakt oczywisty, którego odbicie znajdujemy w zachowaniach rynkowych, w reakcjach zagranicy (nie tych nagłaśnianych propagandowo!), w postawach społecznych. Do pewnego stopnia fakt ten potwierdza także zachowanie rządu, w którego wypowiedziach pojawia się coraz więcej propagandowej retoryki i który brak postępów w reformach usiłuje pokrywać nieustannym eksponowaniem jedynego dotychczas sukcesu, jakim okazało się powstrzymanie rozpętanego przez M.F. Rakowskiego żywiołowego wzrostu cen.

Wątpliwy to jednak sukces. Jeszcze nie tak dawno - rok temu - łamy prasy opozycyjnej pełne były rozważań, w których wskazywano na strukturalne korzenie inflacji i wynikającą stąd nieskuteczność stosowanej przez komunistów kuracji podwyżkowej. Być może fakt, że autorzy owych uwag przenieśli się na drugą stronę barykady sprawił, że od blisko roku nie słyszy się już w naszych mediach o strukturalnym charakterze inflacji, łatwo natomiast dowiedzieć się tam można o sukcesie planu stabilizacyjnego, któremu zagrozić może co najwyżej... liberalizacja płac!

Niestety, w połowie roku 1990 dla każdego, komu różowe okulary nie odbierają zdolności widzenia, oczywistym jest, że w gospodarce minione dziewięć miesięcy zostało w dużej mierze zmarnowane. Zmarnowana została przede wszystkim szansa na pełne wykorzystanie ogromnego potencjału ludzkiej nadziei i entuzjazmu, którymi rząd Tadeusza Mazowieckiego dysponował w momencie obejmowania władzy. Pierwszym poważnym sygnałem świadczącym o roztrwonieniu tego bezcennego kapitału jest masowy strajk kolejarzy. Od chwili wybuchu tego protestu cały rządowy i "obywatelski" aparat propagandowy skoncentrował się na wykazywaniu niskich pobudek z i nierozumności zachowań strajkujących.

Zaiste, żałosny to dowód na to, jak łatwo można pozbawić się kontaktu z rzeczywistością! Przecież ci strajkujący kolejarze to po prostu ludzie, którzy przez minione dziewięć miesięcy wciąż wierzyli, że rządowy program przyniesie im "unormalnienie" ich przedsiębiorstwa. "Unormalnienie", a więc taką przebudowę firmy, by kompetentna i potrzebna praca mogła być godziwie wynagradzana. Przy wszystkich rygorach restrykcyjnej polityki finansowej nie byłoby to żądanie nie do spełnienia, gdyby tylko zdecydowano się na radykalną reformę gospodarki. Natomiast, jeżeli dzisiaj zdesperowani kolejarze uciekają się do ostatecznego środka protestu, to i tak w pewnym sensie wyświadczają rządowi Tadeusza Mazowieckiego przysługę: pokazują mu dowodnie, że droga, którą wybrał prowadzi w ślepy zaułek, tak w sensie gospodarczym, jak i politycznym. Tym bardziej zdumiewająca jest reakcja rządu; każe ona przypuszczać, że w przypadku kolejnego, szerszego protestu, usłyszymy z ust p. min. Niezabitowskiej, iż "naród zawiódł zaufanie rządu" i że to na niesforne społeczeństwo - oraz na "określone kręgi polityczne" - spada odpowiedzialność za fiasko znakomitego programu rządowego. Myślę, że po tym, cośmy już widzieli, deklaracja taka dla niewielu będzie zaskoczeniem.

* * *

Strajki kolejarzy dowodzą jednak fiaska nie tylko polityki gospodarczej rządu Tadeusza Mazowieckiego. Ukazują one także żałosną niefunkcjonalność narzuconego w Magdalence układu politycznego. Kiedy Pani Rzecznik Rządu jednogłośnie z Panem Przewodniczącym "S" deklarują, że strajk jest niepotrzebny, to dają tym sposobem wyraz przekonaniu, że jeżeli fakty pozostają w niezgodzie z ich poczuciem rzeczywistości, to tym gorzej dla faktów. Tymczasem znowu: jest oczywiste (także dla obserwatorów zachodnich, na których "nasi" tak bardzo lubią się powoływać), że gdyby Polska była krajem demokratycznym tzn. gdyby funkcjonowały w niej demokratyczne mechanizmy polityki i informacji, do strajków z pewnością by nie doszło. Nie doszłoby do nich jeżeli już nie dlatego, że dokonywałaby się autentyczna, zrozumiała dla wszystkich reforma gospodarki, to przynajmniej dlatego, że w Sejmie, Senacie i w rządzie znajdowaliby się autentyczni przedstawiciele obywateli, którzy nie doprowadziliby w samobójczym zaślepieniu do takiego rozjątrzenia konfliktu. Tymczasem jednak coś w owym mechanizmie reprezentacji musi szwankować, skoro "nasi przedstawiciele" toczą zaciekłe boje wokół schedy po urzędującym wciąż dzięki nim komuniście, zaś do rangi wyrazicieli interesów społecznych urastają pozbawieni do niedawna znaczenia lewicowi populiści.

Układ okrągłostołowy skażony był od samego początku i nigdy - wbrew złudzeniom tzw. strony solidarnościowo-opozycyjnej - nie gwarantował nawet sprawnego reformowania komunizmu. Dla ówczesnej strony paryjno-rządowej stanowił on wygodny sposób na przegrupowanie sił i środków, uroczyste rozgrzeszenie się z popełnionych nieprawości, a wreszcie na zabezpieczenie brutalnej "akcji stabilizacyjnej" w gospodarce. Miarą wielkości sukcesu polskich komunistów jest ogrom porażki ich towarzyszy w Berlinie, Pradze i Budapeszcie. Jeżeli jednak ktoś mógł uważać układ z Magdalenki za funkcjonalny w maju czy nawet w czerwcu-lipcu 1989, to już na jesieni tegoż roku winien był się otrząsnąć z tych złudzeń. Czemuż więc ludzie tak rozumni jak p. prof. Bronisław Geremek, p. premier Tadeusz Mazowiecki czy odsądzony ostatnio przez swych doradców od rozumu politycznego p. Lech Wałęsa, zdecydowali się na konserwowanie zwłok owego nieszczęsnego paktu? Czy powodem tego był lęk przed coraz bardziej iluzorycznym zagrożeniem komunistycznym, czy też może szlachetne przywiązanie do znanej skądinąd zasady pacta sunt servanda? Chciałoby się wierzyć, że powodem tym nie było zwykłe wyrachowanie i zamiar zyskania na czasie dla zbudowania popularności i politycznego zaplecza własnych koterii. A za takim niestety wyjaśnieniem przemawiają żenujące zajścia w trójkącie Familii, Świty i Dworu oraz zdumiewające tupetem utrzymywanie nadzwyczajnej pozycji Komitetu Obywatelskiego. W owej szczególnej - bezpartyjno-obywatelskiej - walce przedwyborczej nie byłoby niczego zdrożnego, gdyby nie fakt, że odbywa się ona niestety pewnym kosztem. Ceną, jaką przychodzi nam płacić za taki egocentryzm polityczny jest brak autentycznej dekomunizacji, zablokowanie normalnych europejskich mechanizmów demokratycznej ekspresji, zniechęcenie społeczeństwa i utrata resztek tego bezcennego kapitału nadziei i entuzjazmu, którego w porównaniu z Niemcami, Czechami czy nawet Litwinami i tak mamy żałośnie mało. W czym tkwi sedno zła, które niesie ze sobą dalsze utrzymywanie takiego układu politycznego? Ważną rolę odgrywa tu faktyczny monopol Komitetu Obywatelskiego i praktyczne zablokowanie procesu rozwoju partii politycznych. Monopol, jak można mieć nadzieję, rozpadnie się w obliczu nadchodzących wyborów parlamentarnych. Natomiast najistotniejsze zło kryje się, jak sądzę, w pewnym niezdrowym obyczaju politycznym, jaki ukształtował się w ostatnim czasie. Otóż wobec zablokowania normalnych mechanizmów demokratycznych i informacyjnych (charakter prasy nie uległ i raczej nieprędko ulegnie zmianie[1]) niebezpiecznie upowszechniła się praktyka uprawiania polityki "na poziomie" czyli w stylu salonowego dogadywania się równorzędnych(?!) elit przy całkowitym oderwaniu od aktualnego stanu opinii społecznej. Dla komunistów takie "politykowanie" stanowi drugą naturę; egalitarystom posługującym się szyldem "S" za legitymację starcza samo poczucie własnej wartości. Taki "poziomy" układ polityczny - w utrzymujących się nadal warunkach społeczeństwa masowego - grozi kompletnym zerwaniem kontaktu pomiędzy zwykłymi ludźmi a politykami. Takie oderwanie się od społeczeństwa osób, które przez tyle lat przemawiały jego imieniu byłoby kolejnym po Magdalence ogromnym sukcesem komunistów. Niestety, każdy dzień utrzymywania niedemokratycznych struktur pogłębia takie niebezpieczeństwo, zaś upojeni nie wiedzieć czym "nasi przedstawiciele" samobójczo brną w tym fatalnym kierunku. To ciężki błąd, za który być może już niebawem nie tylko im przyjdzie zapłacić.

Tak jednoznacznie krytyczna ocena dokonań ostatnich dziewięciu miesięcy nie wynika ze złośliwej chęci podszczypywania "uznanych autorytetów", z frustracji czy z demagogicznego zacietrzewienia. Wynika ona z powagi sytuacji, w jakiej znalazła się Polska. Historia naszego kraju uczy, że sprzyjające konstelacje polityczne raczej prędzej niż później odchodziły tu w bezpowrotną przeszłość. Także i dzisiejsza wewnętrzna i międzynarodowa idylla nie będzie przecież trwać wiecznie! Ci, którzy z takim upodobaniem powtarzają dziś puste frazy o demokracji i odzyskanej suwerenności mogą doznać bolesnego zawodu, gdy zniecierpliwienie społeczne ukaże się w całej pełni lub gdy cele polityki sowieckiej wobec integrującej się Europy zostaną osiągnięte. Nie daj Boże, by miało się wówczas okazać, że czas, jaki wspaniałomyślnie podarowała nam Opatrzność, po raz kolejny - w odróżnieniu od Czechów, Niemców, Węgrów czy Bałtów - zmarnowaliśmy.

Aby uniknąć takiego bolesnego zaskoczenia musimy z pełną determinacją stwarzać dziś jak najwięcej faktów dokonanych w dziedzinie gospodarki i polityki - faktów, które pozwolą nam jak najszybciej wyjść z kręgu "kultury sowieckiej" i osiągnąć point of no return. Dlatego też Polsce potrzebny jest dziś gwałtowny zwrot ku autentycznej gospodarce rynkowej i ku demokracji, choćby nawet w formie proponowanego przez Wałęsę enigmatycznego ustabilizowanego "przyspieszenia". Każdy dzień zmarnowanego bezcennego czasu zwiększa siłę niewidzialnego łańcucha przykuwającego nas do bezwładnego cielska sowieckiego imperium. Każdy taki dzień niepostrzeżenie powiększa dystans dzielący nas od uciekającego świata nowoczesnej demokracji.

Dlatego też rachunek strat zapisanych pod "grubą kreską" Tadeusza Mazowieckiego powinien wyrwać ze snu polską "klasę polityczną". Dziś jeszcze bowiem - poprzez konsekwentne wprowadzenie systemu demokracji politycznej i gospodarczej - Polska może dokonać "wielkiego skoku", który otworzy za nami zbawienna przepaść autentycznie oddzielająca nas od komunistycznej przeszłości. Jutro może już być na to za późno.

[1] Rzekomy liberalizm w tej dziedzinie jest fikcją, bowiem służąc obecnemu establishmentowi środki przekazu nie tylko nie propagują czy nie artykułują stanowisk najsilniejszych nawet partii, lecz wręcz starają się stworzyć wrażenie znikomości tych ostatnich i braku wśród nich alternatywnych programów Jest rzeczą oczywistą, że w takim układzie przy największym nawet liberalizmie prawnym żadna, nawet najpotężniejsza partia (nie finansowana z zagranicy i nie dziedzicząca po którejś z nieboszczek ancien regime'u nie będzie w stanie nawet wydawać własnego dziennika, nie mówiąc już o tworzeniu szerokiego zaplecza politycznego.

Autor publikacji
Orientacja na prawo 1986-1992