ARMENIA: NIECHCIANY SOJUSZNIK

Przez podniesienie cen gazu Władimir Putin okazał wszystkim, że Rosja nie jest ani starszym bratem ani strategicznym partnerem Armenii. Dlatego czas już, by Ormianie porzucili swe złudzenia co do Rosji. Jakie geopolityczne wnioski może wyciągnąć z tego Zachód, na który wielu w Erewaniu patrzy z nadzieją, podszytą jednak zniecierpliwieniem?

„Przez podniesienie cen gazu rosyjski prezydent Władimir Putin zrobił wielką przysługę narodowi ormiańskiemu. Pokazał wszystkim, że Rosja nie jest ani starszym bratem ani strategicznym partnerem Armenii. Dlatego czas już, by Ormianie porzucili swe złudzenia co do Rosji i spojrzeli na świat bardziej realistycznie” – napisała w swoim komentarzu armeńska gazeta “Chorrord Ishkhanutyun”. Reakcja miejscowych mediów była w zasadzie podobna i znacznie różniła się w tonie od rzucających pospieszne zapewnienia o niezmiennie dobrych stosunkach z Rosją przedstawicieli armeńskich władz. Sojusz Armenii z Rosją stanowi oficjalnie głoszony filar państwowej ideologii Armenii, a nazwę tego kraju wymienianą w rozmaitych międzynarodowych dysputach często poprzedzano przymiotnikiem „prorosyjska”.

Słowo to w odniesieniu do Armenii bardziej niż kiedykolwiek zasługuje na branie je w cudzysłów. Podniesienie cen gazu słusznie odbierane jest na całym świecie jako narzędzie imperialnej polityki Kremla, a temperatura wzajemnych stosunków między Rosją a krajami WNP mierzona jest ceną gazu przesyłanego z Rosji do danego kraju. Jak więc mają się 42 dol. Za 1000 metrów sześciennych gazu dla Mińska do 110 dla „prorosyjskiego” Erewania? Jakie geopolityczne wnioski może wyciągać z tego sama Armenia, a przede wszystkim Zachód, na który wielu w Erewaniu patrzy z nadzieją, podszytą jednak zniecierpliwieniem?

Tzw. ormiańska ulica nie mogła nie przyjąć decyzji Gazpromu/Kremla bez zdumienia. Przeprowadzone przez ośrodek Yelk niemal na moment przed podwyżką badania opinii publicznej wskazywały, że 79,2 proc. Ormian w ogóle nie wierzy w żadne podwyższenie cen gazu. I trudno dziwić się tej opinii, zwłaszcza w świetle faktu, że 84,3 proc. pytanych w tym samym sondażu (opartym na reprezentatywnej próbce ok. 1000 osób) uznało Rosję za kraj przyjazny Armenii, a przeciwne zdanie wyraziło niespełna 5 proc. badanych przy 10,8 proc. tych, którzy na ten temat nie mieli żadnej opinii. Jednocześnie 76,1 proc. respondentów uznało, że spośród trzech krajów południowego Kaukazu, czyli Gruzji, Azerbejdżanu i Armenii, to właśnie ta ostatnia prowadzi wobec Rosji politykę najbardziej przyjazną.

Taki stan odczuć i umysłów musi w sposób jednoznaczny określać orientację polityki zagranicznej kraju. Coraz wyraźniej widać jednak, że pomnik zbudowany ze złudzeń o dobroczynnej roli Moskwy zaczyna powoli pękać. Już od kilku lat sondowane są w Armenii nastroje społeczne pod kątem stosunku do Rosji, Europy i Zachodu. W roku 2004 przeprowadzono sondaż, z którego wynikało, że ogromna większość spośród osób pełniących ważna stanowiska w przedsiębiorstwach i urzędach, kadra zarządzająca i ludzie majętni, słowem zalążek czegoś, co można nazwać klasą średnią, opowiada się za członkostwem Armenii w NATO oraz jak najściślejszym związkiem ze strukturami europejskimi. Nie jest to, oczywiście, duża grupa ludzi, lecz za to znacząca, a jej zachowania obrazują jednak istniejące wśród Ormian tendencje.

Na drodze Armenii w kierunku orientacji prozachodniej stoją jednak bardzo poważne przeszkody. Prócz oczywistych zaszłości historycznych trzeba tu wymienić geograficzne położenie kraju, wynikające z niego polityczne i ekonomiczne konsekwencje, wreszcie interesy głównych światowych mocarstw rozgrywających w regionie. Zatem kiedy liczni politycy i publicyści w Erewaniu podnoszą słuszne oburzenie z powodu polityki Kremla oraz zaczynają coraz głośniej mówić o zmianach w polityce zagranicznej, należy o tym u nas mówić, pisać i przyjmować z zadowoleniem, ostrożnie jednak gospodarować przy tym optymizmem.

Armenia jest krajem małym. Na 24 tys. 743 km2 zamieszkuje 3 miliony ludzi. Język ormiański należy do grupy języków indoeuropejskich. Od północy kraj graniczy z Gruzją, od zachodu z Turcją, za swoją wschodnią granicą sąsiaduje z Azerbejdżanem, od południa zaś z Iranem. Choć państwowość Armenii datuje się na IV wiek p. n.e. (niektórzy wskazują VIII wiek p n. e., ale to w IV w. pojawiła się nazwa Armenii jako kraju), kraj ten w ciągu swej historii najczęściej pozostawał pod wpływem jakiegoś imperium, czy to Perskiego czy wiele wieków później Osmańskiego, czy wreszcie rosyjskiego i sowieckiego. Jako pierwszy na świecie kraj Armenia uznała chrześcijaństwo za swoją religię państwową i wytrwała w tej wierze mimo bliskości wielkich imperiów muzułmańskich. Silnemu poczuciu tożsamości towarzyszy więc pewna słabość wynikająca z braku zasobów i bliskości państw o charakterze imperialnym. Uciekanie się pod opiekę jednego z nich zawsze było polityczną koniecznością podyktowaną najbardziej fundamentalnym interesem tego małego narodu. Przy Persji czy Turcji, w obliczu słabości Gruzji, Rosja była najbliższym silnym i pokrewnym kulturowo krajem. Stosunki między obu krajami cechowała jednak zależność imperialna, która trwa po dziś dzień, a Ormianie coraz głośniej pytają o jej opłacalność. I coraz częściej zwracają się w kierunku Zachodu.

Od 2001 roku Armenia jest członkiem Rady Europy, częstym spotkaniom na najwyższym szczeblu z przedstawicielami Unii Europejskiej towarzyszą stałe zapewnienie ze strony Armenii o jej przywiązaniu do europejskich wartości. Armenia objęta jest unijnym programem polityki sąsiedztwa i choć jej członkostwie w UE w samej Europie nie mówi się właściwie nic, to elity Armenii dość jasno stawiają je jako swój strategiczny cel. I choć jest to cel bardzo odległy, wszelkie wprowadzone reformy oceniane i interpretowane są wedle tego właśnie kryterium. Nie inaczej jest z reformą konstytucyjną, w sprawie której z końcem minionego roku przeprowadzono w Armenii ogólnonarodowe referendum. W wydarzeniu tym, jak w soczewce skupiły się wszystkie główne, także geopolityczne, problemy współczesnej Armenii.

27 listopada odbyło się w Armenii referendum, w którym Ormianie zdecydować mieli o istotnych zmianach w konstytucji. Do najważniejszych zaliczyć należy zmniejszenie władzy prezydenta i zbalansowanie władz, uderzenie w korporację sędziowską, wprowadzenie bezpośrednich wyborów mera stolicy, wyjęcie spod kontroli partii rządzącej wpływu na media i rozdzielanie częstotliwości oraz zniesienie konstytucyjnego zakazu podwójnego obywatelstwa. Być może właśnie ta ostatnia kwestia ma znaczenie najistotniejsze. Oznacza bowiem koniec swoistego stanu wrogości między Ormianami w kraju i diasporą, który do roku 1999 roku był poważnym narodowym problemem w Armenii.

Diaspora ormiańska jest potężna. Poza granicami kraju żyje ok. 5 milionów Ormian (dane z 2004 roku), a ocenia się, że już w okresie posowieckim wyemigrowało za chlebem ok. miliona osób co stanowi jedną czwartą populacji Armenii. Niechęć do emigrantów żywią dziś jeszcze co bardziej zapiekli sowietofile, nie są oni już jednak grupą w społeczeństwie dominującą. Wzrost poziomu sympatii i szacunku do ludzi, którzy jeszcze do niedawna kojarzyli się wyłącznie z agresywnym imperializmem zgniłego Zachodu świadczy o wyraźnej zmianie hierarchii wartości w społeczeństwie. Trzeba także zauważyć, że Ormianie są naturalnie przedsiębiorczy, a przedstawiciele diaspory tego narodu w krajach swego pobytu wyróżniali się na ogół inicjatywą, wykształceniem i wysoką pozycją społeczna. Nie ulega wątpliwości, że armeńska gospodarka i ormiańskie społeczeństwo potrzebują dziś takich właśnie społecznych wzorców.

Nic zatem dziwnego, że Zachód z zadowoleniem powitał rezultat referendum i 93 proc. głosów poparcia dla proponowanych zmian. Pochwały i oświadczenia o „kolejnym kroku ku pełniejszej demokracji” popłynęły do Erewania wartkim nurtem. Nie trwało to jednak długo. Opozycja podniosła bowiem krzyk o sfałszowaniu wyników referendum, a licząc na powtórkę w Armenii jakiejś kolorowej rewolucji, zwróciła się do państw Zachodu z apelem o zdecydowaną reakcję wobec "reżimu Koczariana”. I tutaj Europa i USA znajdują się w niezwykle trudnej sytuacji. Nieprawidłowości, czy raczej fałsze, by nazwać rzecz po imieniu, były niewątpliwe. Wyniki wyborów były jednak takie właśnie, jakich życzył sobie tego Zachód. Opozycja wobec administracji Roberta Koczariana (b. prezydenta Górnego Karabachu, nie odbiegającego mentalnością i stylem sprawowania władzy od innych kacyków posowieckiego świata) lubi oskarżać dziś Zachód o hipokryzję. Trudno jednak nie zauważyć, że stopień jej organizacji jest bardzo niski, a inicjatywy polityczne niezbyt odpowiedzialne, pozbawione programu i nastawione wyłącznie na negację.

Tak z Unii Europejskiej jak i z Białego Domu odezwały się głosy napominające władze Armenii o niedopuszczanie do podobnych wypadków w przyszłości, a jednocześnie wstrzymujące się ze zdecydowaną krytyką władz. Powodów takiej reakcji jest kilka.

Po pierwsze, stabilność w regionie. Amerykanie koncentrują dziś swoją uwagę na Bliskim Wschodzie, a sąsiadujący z Armenią Iran jest dziś dla Zachodu problemem po prostu ważniejszym.

Po drugie, czas. Przedstawiciele Białego Domu mówią jasno, że momentami decydującymi o przyszłości Armenii i polityce wobec niej będą wybory parlamentarne w 2007 i prezydenckie w 2008 roku.

Po trzecie, opozycja w Armenii, rozdrobniona i nietrwała, bez wyraźnej wizji programowej, nie jest dziś wiarygodnym partnerem dla Zachodu.

Po czwarte, możliwość skutecznego kierowania Koczarianem i jego ludźmi i korzystne rozgrywanie spraw w regionie. Rozmowy między Armenią i Azerbejdżanem w sprawie uregulowania konfliktu o Górny Karabach (ormiańska enklawa na terytorium Azerbejdżanu, o którą oba kraje toczyły w latach 90. wojnę, zwycięską dla Armenii) są obecnie dość zaawansowane, odbywają się pod auspicjami UE i przebiegają stosunkowo gładko dzięki temu właśnie, że tak obciążona rozmaitymi przewinieniami wobec „wartości demokratycznych” władza jak w Armenii czuje się zagrożona, co czyni ją bardziej podatną na presję ze strony silnego partnera, który może dać gwarancję bezpieczeństwa. Pamiętajmy, że polska lewica postkomunistyczna „ocaliła skórę” właśnie dzięki reorientacji na Zachód, ku UE i NATO. Prezydent Ukrainy Leonid Kuczma także zagwarantował sobie bezpieczeństwo dzięki współpracy z USA.

Ujmując rzecz najkrócej, sytuacja w Armenii nie dojrzała jeszcze do interwencji, jakkolwiek pojmowanej, ze strony Zachodu. Gospodarka kraju odnosi wprawdzie pewne sukcesy. W minionym roku zarejestrowanych zostało w tym kraju 2 tys. 452 firmy i 7 tys. 212 przedsiębiorców indywidualnych. Kilka branż, jak wysokie technologie, przemysł chemiczny i wojskowy zanotowały znaczące wzrosty. Wzrosły także zagraniczne inwestycje. To jednak za mało, by wydobyć gospodarkę Armenii z mizerii w jakiej się znajduje. Tym bardziej, że nie sprzyjają temu wielcy i wpływowi sąsiedzi. Z jednej strony „starszy brat i opiekun”, czyli Rosja, która w istocie traktuje Armenię z imperialną brutalności i arogancją, a zmonoplizowanie przez dostaw surowców energetycznych i obecność rosyjskich wojsk (za co Armenia nie wzięła od Moskwy ani kopiejki) nie tworzą korzystnego środowiska dla rozwoju gospodarki. Z drugiej strony Armenia blokowana jest gospodarczo przez Azerbejdżan i Turcję. Oba kraje solidarnie dbają o to, by ich wspólne przedsięwzięcia przynosiły jak najgorsze skutki dla gospodarki Armenii i jej politycznej pozycji na arenie międzynarodowej.

Ostatnim spektakularnym przykładem tej polityki jest sprawa budowy linii kolejowej Baku-Tbilisi-Akhalkalaki-Kars. 90 km odcinek z gruzińskiego Akhalkalaki (stolica regionu Dżawachetia zamieszkałego przez mniejszość ormiańską) do Kars w Turcji służyć miałby to przewozu paliw i ropy (ok. 3 mln ton rocznie). Projekt, którego koszt szacowany jest na 600 milionów dolarów byłby dopełnieniem projektu rurociągu Baku-Tbilisi-Ceyhan wspieranego przez USA. Jego głównym celem jest ułatwienie handlu surowcami energetycznymi w regionie. Zrealizowanie projektu w tym kształcie jest dla Armenii szczególnie dotkliwe, oznacza bowiem całkowitą izolację tego kraju i brak możliwości działania poza orbitą wpływów Rosji. Sprawę dodatkowo utrudnia fakt, że Armenia nie może tu liczyć na pomoc swego naturalnego, zdawałoby się sojusznika, czyli Gruzji, która bierze udział w projekcie ignorującym, zdaniem Ormian, już istniejącą linię wiodącą do Kars z ormiańskiego Gumri.

W tej sytuacji politolodzy ormiańscy zgadzają się, że kluczowym partnerem do rozmów staje się Iran. I w tym wypadku Armenia znajduje się w sytuacji trudnej i niejednoznacznej, zwłaszcza w kontekście możliwego konfliktu Iranu z USA i całym światem zachodnim.

Pole manewru dla polityki Armenii jest zatem dość ograniczone. Poza stałymi wysiłkami na rzecz reformowania kraju na wzór standardów zachodnich, Erewaniowi pozostaje ... czekanie. Jeśli Turcji i Azerbejdżanowi zależeć będzie na jak najlepszych kontaktach z Zachodem, a Stambuł wytrwa w dążeniu do członkostwa w UE, Armenia na tym skorzysta (już pojawiają się sygnały o możliwym uznaniu przez Turcję ludobójstwa Ormian przez Turków w latach 1915 – 1917, co jest warunkiem normalizacji ormiańsko-tureckiej), jej polityczne otoczenie stanie się bowiem bardziej przyjazne. Rozwojowi kraju będzie tez na dłuższą metę służyć stabilizacja i umacnianie pozycji USA w regionie. Polska, a za nią inne kraje Europy Środkowej i Wschodniej powinna życzliwie obserwować i wspierać wysiłki reorientacji geopolitycznej Armenii, leży ona bowiem w interesie nie tylko tego kraju, ale całej zachodniej wspólnoty. Dlatego warto zacytować na koniec gazetę „Hayots Ashkhar” blisko związaną z władzami „prorosyjskiej” Armenii, która prognozuje, że polityka „gazowa” Rosji skończy się reorientacją na Zachód nie tylko Armenii, ale i innych posowieckich krajów, „bo wszyscy zdadzą sobie sprawę, że możliwe jest życie bez Rosji”.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010