CZAS PRZESZŁY DOKONANY

W numerze 6. pisma środowisk Uniwersytetu Gdańskiego "ABC", datowanym w lutym 1988 roku, znalazłem artykuł Kazimierza Ławrynowicza zatytułowany "Historia środowiska gdańskiego RMP", a w nim przeczytałem następujące słowa: "W lipcu 1981 roku w Gdynii-Chylonii odbyło się ogólnopolskie spotkanie RMP, na którym dokonano analizy sytuacji politycznej kraju oraz przeprowadzono dyskusję nad projektem dokumentu politycznego[,] autorstwa A. Halla. Inny przygotowany dokument pióra Konrada Turzyńskiego został odrzucony po wstępnym czytaniu". ... Poniższe wspomnienie napisałem dla tygodnika „Młoda Polska” w 1990 roku i zostało ono odrzucone przez Wiesława Walendziaka.

Niedawno natrafiłem na numer 6. nie cenzurowanego czasopisma pod tytułem "ABC. Pismo środowisk Uniwersytetu Gdańskiego" wydany, a przynajmniej datowany, w lutym 1988 roku. Znalazłem tam artykuł Kazimierza Ławrynowicza zatytułowany "Historia środowiska gdańskiego RMP", a w nim na stronicy 14 przeczytałem następujące słowa: "W lipcu 1981 roku w Gdynii-Chylonii odbyło się ogólnopolskie spotkanie RMP, na którym dokonano analizy sytuacji politycznej kraju oraz przeprowadzono dyskusję nad projektem dokumentu politycznego[,] autorstwa A. Halla. Inny przygotowany dokument pióra Konrada Turzyńskiego został odrzucony po wstępnym czytaniu". Ta niedokładna wzmianka zasługuje na moje sprostowanie – przede wszystkim dlatego, że moja rola w niej została wyraźnie wyolbrzymiona. Poniższe wspomnienie zostało napisane dla tygodnika „Młoda Polska” w 1990 roku i zostało ono odrzucone przez Wiesława Walendziaka.

Ponieważ początek moich kontaktów za środowiskami ówczesnej opozycji nastąpił właśnie podczas ostatniego, piątego roku studiów na Uniwersytecie Gdańskim (1977, marzec – czerwiec), ponieważ studenci tej uczelni wydali cytowany powyżej tekst, a zwłaszcza – ponieważ w Gdańsku właśnie ukazuje się tygodnik "Młoda Polska", który nie tylko swoją nazwą, ale także profilem ideowym i powiązaniami personalnymi niewątpliwie zasługuje na to, by uważać go za jedną z formacji kontynuujących aktywność środowiska uczestników Ruchu Młodej Polski, i to środowiska przede wszystkim gdańskiego – otóż z wszystkich tych powodów pragnę skorzystać z łamów tego tygodnika nie tylko dla sprostowania owej nieścisłości, ale także dla dokonania przy okazji retrospektywnego rozrachunku z całym okresem swojego uczestnictwa w dawnym RMP.

W 1979 roku zacząłem wyraźniej zauważać spory polityczne w łonie opozycji, do których nie umiałem się ustosunkować, zwłaszcza z powodu krzyżowania się różnych podziałów: na wierzących i niewierzących, na lewicę i prawicę, na spadkobierców Dmowskiego i Piłsudskiego, na niezłomnych i ugodowych. Śledziłem te różnice prawie wyłącznie za pośrednictwem publikacji ukazujących się poza cenzurą.

Zamiast coraz lepiej, na ogół coraz gorzej rozumiałem, dlaczego lewica korowska wzbraniała się przed przyłączeniem się do kampanii w obronie życia nienarodzonych, albo dlaczego środowiska rozpadającego się właśnie wtedy ROPCziO omijały tematykę społecznogospodarczą. A już zupełnie nie rozumiałem, jak to się dzieje, że dwie grupy potrafią wzajemnie zarzucać sobie kolaborację z komunistami w jakimś okresie historii PRL, instrumentalne traktowanie religii i Kościoła lub na przykład sprzeniewierzenie społecznych pieniędzy, albo (co gorsza) działanie na korzyść bezpieki. Sam byłem wtedy – tak to oceniam teraz – zwolennikiem poglądów katolicko-lewicowych, i to dosyć arbitralnie zapożyczonych z różnych źródeł. Szczególnie chętnie korzystałem z inspiracji takich ludzi jak: Pierre Teilhard de Chardin lub Emmanuel Mounier, ale także Edward Józef Abramowski, Simone Weil, kard. Helder Câmara. Takie pomieszanie "humanistycznego socjalizmu", "chrześcijańskiego personalizmu" (wtedy do tego przyznawał się prawie każdy) i pomniejszych, raczej progresistowskich, dodatków, w sumie dobrze pasujące do wymowy takich dokumentów, jak słynna już choć bardzo niedawna "deklaracja krakowska".

Doznawałem rozterki. Osobiste znajomości, częstość kontaktu i przynależność do tego samego pokolenia ciągnęły mnie w stronę środowiska, które w lipcu 1979 r. ukonstytuowało się pod nazwą "Ruch Młodej Polski", lewicujące poglądy i chyba także poniekąd blichtr tzw. "warszawki" pociągały mnie ku takim ludziom jak Bohdan Cywiński lub Adam Michnik. Za pośrednictwem Bogdana Borusewicza miewałem też dostęp do środowiska "Spotkań" wydawanych w Lublinie, lecz – głównie z lenistwa, choć także ze względu na odległość geograficzną – bardzo rzadko z tego korzystałem. Postrzegałem, chyba jednak nie całkiem trafnie, tamto środowisko jako pasujące do mojego niedookreślonego modelu "lewicy katolickiej". Właśnie nakładem Biblioteki "Spotkań" ukazała się – po raz pierwszy po polsku i zarazem w pełnym brzmieniu – broszura "Rozważania o przyczynach wolności i ucisku społecznego", napisana w latach międzywojennych we Francji przez Simone Weil. Zaraz po przeczytaniu i jeszcze długo potem była ona dla mnie czymś w rodzaju politycznej biblii. Za jej główną zaletę uznawałem to, że potwierdziła moje wcześniejsze domniemanie, iż wbrew znanej tezie marksistowskiej, naczelnym motorem historii jest nie walka klas posiadających środki produkcji z klasami nie posiadającymi ich, lecz – walka o władzę. Książeczka Weil utrwaliła we mnie umiarkowane, i przy tym wstydliwie maskowane, skłonności ku anarchizmowi, kosmopolityzmowi i pacyfizmowi. Napisałem krótką recenzję tej broszury, która to recenzja była dla mnie pretekstem do tego, by dać wyraz swoim lewicowym sympatiom, choćby przez sam dobór słownictwa (np. "alienacja"). Zaproponowałem tekst "Bratniakowi" dodając warunek, że jeżeli tekst się ukaże, to zadeklaruję przystąpienie do RMP. I tak się stało: po upływie mniej więcej pół roku, w numerze 21. ze stycznia-lutego 1980 r. (który ukazał się w maju owego roku) znalazłem "Trudną wolność" czyli tę właśnie recenzję, a chyba w następnym numerze ogłoszono moje nazwisko jako jedno z kolejnych dopisanych pod "Deklaracją Ideową RMP".

Dalszy ciąg mojej aktywności w Ruchu Młodej Polski polegał również ma pisaniu tekstów. Zabiegałem o to, aby w dziedzictwie polskiej myśli politycznej, do którego – zgodnie z tą Deklaracją – Ruch zamierzał nawiązywać, spuścizna Abramowskiego została doceniona w stopniu porównywalnym do roli dorobku Dmowskiego i Piłsudskiego. Oprócz tych, które ukazały się w "Bratniaku", co prawda, po poślizgach czasowych i po większych lub mniejszych zmianach, napisałem dla tego miesięcznika, wydawanego przez RMP, dwa takie, które nie ukazały się: jeden (podobno) zaginął, inny odrzucono, gdyż tymczasem już nastąpił Sierpień i obawiano się "drażnienia Moskwy". Starałem się podkreślać, w ślad za Marcinem Królem ("Style politycznego myślenia"), że Naród i Państwo to dla mnie rzeczywistości równocenne, ale mniej cenne od Społeczeństwa Obywatelskiego. Podobnie jak Lech Bądkowski ("Twarzą do przyszłości") starałem się snuć nawet marzenia federacyjne o zasięgu innym niż u Bądkowskiego (bardziej ambitnym), ale też łączącym pomysły Piłsudskiego i Sikorskiego. Odwołując się do tradycji lewicy demokratycznoniepodległościowej, chętniej niż o "prawdziwym socjalizmie" mówiłem o "humanistycznej orientacji antytotalitarnej". Sierpień tylko wzmocnił we mnie ową lewicową opcję, a zwłaszcza – uznanie dla myśli Abramowskiego.

Z takim więc bagażem pojęć i poglądów przystąpiłem do rywalizacji opiniotwórczej w Ruchu, której szczytem i zarazem kresem był dla mnie udział w III Ogólnopolskim Spotkaniu Uczestników RMP. Zarozumiale spodziewałem się tam właśnie takiej sytuacji, jaką opisał w przytoczonych wyżej słowach Kazimierz Ławrynowicz, a mianowicie – że będę jedynym oprócz Aleksandra Halla autorem projektu dokumentu programowego, wydawało mi się bowiem, że środowisko było na tyle jednolite, iż nikt inny się nie "wychyli". Myliłem się; oprócz tych dwu autorów wystąpili tam ze swoimi projektami (wymieniam w porządku alfabetycznym): Zdzisław Bradel, Marek Jurek, Marian Piłka i Tomasz Wołek. Tu właśnie jest miejsce na wypowiedzenie i rozwinięcie sprostowania, o którym napisałem na początku.

Hall przedstawił swój projekt jako poprawiony w stosunku do jego pierwotnej wersji, dyskutowanej w gdańskim środowisku RMP przez jakiś czas przed spotkaniem. Poprawki polegały głównie na tym, że uwzględniały sugestie Jacka Bartyzela, toteż można by było nazwać ów poprawiony projekt "projektem Halla-Bartyzela". W projekcie Bradla, który sprawiał wrażenie pozbawionego zwykłej w takich tekstach wszechstronności tematycznej, był widoczny wpływ stylu myślenia właściwego środowisku "Spotkań", od którego Bradel przeszedł był do Ruchu. Z kolei Tomasz Wołek, co zabrzmi może dziwnie, napisał tekst zdradzający pewne umiarkowane wpływy lewicy warszawskiej. (Oprócz swojego Wołek odczytał także tekst anonimowy, gdyż napisany przez ucznia szkoły średniej, który mógł obawiać się zemsty władz oświatowych za swoją działalność opozycyjną – jednak nic szczególnego nie zapamiętałem z tego tekstu.) Projekt Mariana Piłki, bardzo ciekawy, dotyczył jednak tylko polityki zagranicznej, i to raczej na poziomie globalnym. Wreszcie propozycja Marka Jurka, ze zrozumiałych względów najbardziej "proendecka", czego w niej nie akceptowałem, podobnie jak zawartego tam expressis verbis poparcia dla tzw. "linii Wałęsy", jednak najgoręcej zgadzałem się z inną zawartą tam myślą – że za wszelką cenę trzeba zapobiec konfrontacji ludności Polski z aparatem przemocy PRL lub jej sojuszników w Układzie Warszawskim. (Jakoś nie chciałem uznać, że – w świetle ówcześnie dostępnej mi wiedzy – przeczyłem sam sobie...)

Wśród wszystkich odczytanych tekstów mnie (a sądząc po oklaskach – także ogółowi zebranych) najbardziej spodobał się projekt Wołka. (Oklaskiwanie zaczęło się właśnie począwszy od tego projektu; w gronie moich najbliższych "popleczników" uznaliśmy zarówno treść projektu Tomasza Wołka, jak i żywiołową reakcję słuchaczy, za "grom w beton" czyli silny akcent antyprawicowy.) Przewidywałem naiwnie, że autorzy projektów "prawicowego" (Jurek) i "centroprawicowego" (Hall + Bartyzel) zawrą taktyczny sojusz, i zamierzałem doprowadzić na użytek tej dyskusji do analogicznego, przeciwstawnego sojuszu między autorami projektów "centrolewicowego" (Wołek) i "lewicowego" (Turzyński). Oczywiście, cudzysłowy mają tu oznaczać, że wszystkie cztery przymiotniki należy pojmować relatywnie; w moim projekcie, nader szumnie zatytułowanym "Ku lepszym czasom. Stanowisko Ruchu Młodej Polski wobec zagadnień rewolucji sierpniowej", było więcej lewicowej frazeologii niż prawdziwej lewicowości, bowiem świadomie formułowałem tekst jako zamierzoną wspólną platformę dla "piłsudczyków", "dmowszczyków" i "abramowszczyków", a może raczej – dla... jedynego tam "abramowszczyka". Niemniej jednak (może także dlatego, że występowałem jako ostatni?) wrażenie wywarłem – od kolegów ze środowiska gorzowsko-poznańskiego, które było najbliższe przedwojennej endecji, docierały do mnie (okrężną drogą) epitety: "żydowski intelektualista" oraz "napromieniowany przez KOR". Chociaż nigdy nie czułem się Żydem (w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa), ani nie byłem członkiem lub choćby tylko współpracownikiem Komitetu Samoobrony Społecznej "KOR", to jednak odczułem te epitety jako sukces i coś w rodzaju (nie zamierzonego) komplementu – może kierowałem się przekorą, a może spodobało mi się słowo "intelektualista", tego już nie potrafię dziś ocenić. Był to jednak sukces jedyny – Tomasz Wołek uznał, że projekt Halla i Bartyzela (w przeciwieństwie do pierwotnego projektu Halla) zaspokoił jego oczekiwania i wycofując swój projekt z rywalizacji przystąpił do grona zwolenników tekstu wypracowanego przez przywódcę Ruchu.

21 lipca 1981 r., w przedostatnim dniu spotkania, zaraz po odczytaniu mojego tekstu, zaczęła się dyskusja, której przewodniczył Sławomir Czarlewski. Pierwszym głosem w niej był wniosek formalny Jacka Bartyzela o to, by za podstawę dyskusji przyjąć projekt Halla (i jego), zaś pozostałe traktować niejako pomocniczo. To wywołało burzę. Najgłośniej protestował Marek Jurek. Powołał się na to, że przedstawił nie swój indywidualny tekst, ale stanowisko całego wielkopolskiego środowiska "młodopolaków", i w imieniu tegoż środowiska groził secesją z Ruchu. Ja oniemiałem: choć byłem nie mniej oburzony, nie miałem dość odwagi, by w jakikolwiek sposób dać poznać, że zostałem urażony ambicjonalnie. Okazało się, że jednak większość (chociaż nie przytłaczająca, ale z udziałem także takich osób, po których nie spodziewałem się takiego "oportunizmu"...) opowiedziała się za wnioskiem. Nie uczestniczyłem w dalszej dyskusji, wróciłem do salki katechetycznej kościoła na Demptowie dopiero po zakończeniu programowej części Spotkania. W uchwalonym ostatecznie dokumencie nie było nic takiego, co wzbudzałoby mój szczególny sprzeciw, ale wykorzystałem fakt, że w owej chwili byłem już ostatnim obecnym spośród przybyszów z Torunia, uchyliłem się od dołączenia swojego nazwiska do dwóch gremiów kierujących Ruchem Młodej Polski, które zostały wybrane nazajutrz, 22 lipca. W ogóle milcząco wycofałem się z dalszego uczestnictwa w RMP nie oznajmując o tym publicznie, właśnie z owych ambicjonalnych względów.

Nie byłem jedynym uczestnikiem Spotkania, który zniechęcił się do RMP pod wpływem tej jawnej manipulacji poprzedzającej dyskusję programową. Do takich zaliczam dwóch młodych chadeków z Częstochowy, których nazwisk niestety nie pamiętam, braci Pawła i Tomasza Zbierskich z Gdańska oraz Andrzeja Bokińca (wówczas studiującego na UMK w Toruniu – razem było nas trzech z Torunia, jednak trzeci uczestnik Spotkania, również studiujący na UMK Andrzej Ryba, opuścił przedwcześnie Gdyniię z powodów nie "ideowych", lecz rodzinnych). Częstochowianie nakłaniali nas do stworzenia frondy, ja jednak, kierując się tym samym, wyżej wspomnianym względem, wymówiłem się tym, że jest nas za mało. Zresztą w istocie tak było – zwłaszcza, że bracia Zbierscy zamierzali korzystać z poligraficznej pomocy Wydawnictwa "Młoda Polska" przy wydawaniu literackiego kwartalnika "Akwilon", więc woleli na razie też nie ujawniać swojego zniechęcenia. U tych pozostałych osób (a także u niektórych innych) zniechęcenie dotyczyło jednak raczej sposobu rozegrania współzawodnictwa programotwórczego, niż poglądów, którym większość dała wyraz w uchwalonym dokumencie. Taką osobą była na przykład Joanna Urban, przybyła na gdyńskie Spotkanie z Bydgoszczy – przykro to przyznać, ale ja jej z owego czasu w ogóle nie pamiętałem, zaś ona (kiedy spotkaliśmy się podczas zawieszonego stanu wojennego) nie tylko przypominała sobie dokładnie wyżej opisane okoliczności, ale w dodatku wyraziła swoje rozczarowanie sposobem rozegrania owej konkurencji ideowo-programowej przez "ścisłe kierownictwo" RMP.

Dla mnie porażka była nie tylko objawem niedemokratycznej struktury Ruchu, co tłumaczyłem sobie (wtedy) jego ideową prawicowością, ale także zmuszeniem mnie do przegrania walkover'em. Jednakże nie było tak, jak pisze Ławrynowicz, że to właśnie i tylko mój projekt dokumentu programowego odrzucono, żeby przyjąć tekst Halla-Bartyzela. Wniosek i jego przyjęcie przez większość w tym samym stopniu upośledziły wszystkie pozostałe teksty konkurujące z jedynym uprzywilejowanym projektem. Ciekawe: dwaj zwycięzcy to te same osoby, którym jakiś czas wcześniej współczułem z powodu mało eleganckich polemik w nich wymierzonych. Dwaj inni autorzy w swoich tekstach zamieszczonych jeszcze przed Sierpniem w czasopismach wydawanych przez środowiska związane z KSS "KOR" starali się ośmieszyć neoendeckie poglądy Aleksandra Halla oraz piłsudczykowską odmianę konserwatyzmu Jacka Bartyzela, nie wahając się nadużyć do tego celu nazwisk swoich adwersarzy, gdyż zatytułowali swoje artykuły – odpowiednio – "Popatrzcie na Halla, jak nas zniewalla" Antoniego Pawlaka oraz "Czy można być dzisiaj Bartyzelem?" Jacka Rakowieckiego...

Skrzydła Ruchu (obydwa: lewe i prawe) zostały więc obcięte, lecz trochę inaczej, niż to opisał Ławrynowicz – Marek Jurek nie doprowadził do secesji z RMP, lecz tylko uchylił się od kandydowania do składu zespołu redakcyjnego mającego ułożyć tekst dokumentu programowego, natomiast o odrzuceniu mojego projektu takowego można mówić tylko w tym sensie, że byłem bodajże jedynym kandydatem do tego zespołu, który nie został doń wybrany. W ten sposób myślenie pragmatyczne przeważyło nad ideologicznym, a Ruch Młodej Polski szybko zmierzał od postaci "ruchu ideowo-wychowawczego", jaką był sobie wyznaczył dokładnie o dwa lata wcześniej, gdy pod nazwą RMP się ukonstytuował, ku czemuś, co coraz bardziej przypominało partię polityczną. Było to zgodne z dążeniem Halla wypowiedzianym jeszcze zimą 1980/81, ale sprzeczne z moimi (ówczesnymi) poglądami, w myśl których nie było celowe dążenie do tworzenia stronnictw politycznych w dotychczasowym znaczeniu tego słowa, a wpływanie na decyzje władz w przyszłej, demokratycznej Polsce miało następować nie poprzez frakcje partyjne w organach prawodawczych, lecz za pośrednictwem opinii publicznej (dziś z niepokojem widzę, jak właśnie taką koncepcję usiłuje się zrealizować poprzez tzw. "ruch obywatelski"...). Toteż w Radzie Rzeczników RMP zamiast nazwiska rzecznika środowiska toruńskiego wpisano "vacat", a w Radzie Programowej też zabrakło kogokolwiek z Torunia (inaczej, niż w wypadku Poznania).

Nie mając odwagi komukolwiek spośród uczestników Ruchu (prócz jednej osoby: Andrzeja Bokińca) powiedzieć o swoim wystąpieniu z Ruchu, albo raczej – o milczącym zaprzestaniu uczestnictwa w nim, konsekwentnie jednak odmawiałem przyjmowania wszelkich propozycji dalszej współpracy. Tomaszowi Wołkowi w hali gdańskiej "Olivii" w czasie I Krajowego Zjazdu Delegatów "Solidarności" odpowiedziałem negatywnie (ale wykrętnie) na zachętę do dalszego pisywania dla rozbudowującego się właśnie wtedy imponująco "Bratniaka", a w niedzielę przypadającą dokładnie na dokładnie dwa tygodnie przed stanem wojennym na Dworcu Centralnym PKP w Warszawie zdziwiłem go tym, że nie wybieram się na cotygodniowe posiedzenie "politbiura", jak żargonowo nazwał Radę Rzeczników spotykającą się w Gdańsku. (Powiedziałem, że "ojczyzna mnie wzywa", co on zrozumiał, że będę musiał pójść do wojska – zaiste, bawiło mnie to nader jednostronne skojarzenie – a raczej skrzywienie! – militarne; miałem przecież na myśli obowiązki w moim ówczesnym miejscu pracy: w Zarządzie Regionu NSZZ "Solidarność" w Toruniu, dokąd się właśnie udawałem wracając z podróży służbowej...) W tej samej rozmowie nie przyjąłem też oferty przejścia z pracy w Toruńskiej Agencji "Solidarności" (o której to pracy wiedział, że nie odpowiadała mi ze względów polityczno-personalnych – podlegałem bezpośrednio eksprzywódcy ruchu "struktur poziomych" w PZPR, obecnie już nie żyjącemu Zbigniewowi Iwanowowi) na funkcję szefa toruńskiej komórki Biura Informacji Prasowej "Solidarności", którą miałbym utworzyć z miejscowych "młodopolaków" w imię budowania przeciwwagi dla kierowanej z Warszawy konkurencyjnej Agencji "Solidarność", którą obsadzała lewica "korowska".

Tym razem miałem dwa powody: niechęć do tworzenia "nomenklatur politycznych" w "Solidarności" (którą to niechęć podtrzymuję nadal), ale także zamiar powrotu do pracy na UMK (dzięki zaistnieniu sposobności, którą – jak miało się okazać – o prawie osiem lat oddalił stan wojenny). Tu dodam, że jeszcze w pierwszych miesiącach 1981 roku również z życiowego (ale innego) powodu nie przyjąłem od Aleksandra Halla oferty wejścia "z ramienia RMP" w skład redakcji mającego powstać "Tygodnika Solidarność", co jednak okazało się niewykonalne także z przyczyn dotyczących Ruchu jako całości, a nie tylko mojej osoby. Mirosław Rybicki w imieniu Wydawnictwa "Młoda Polska" bezskutecznie dopytywał się u mnie o tekst mojego projektu dokumentu, który wygłosiłem na lipcowym zjeździe. Zamierzałem zrobić na przekór, to jest skierować ów tekst, a także serię artykułów przeznaczonych pierwotnie dla "Bratniaka" i zatytułowanych "Stanowić o sobie" (jej pierwsza część ukazała się w numerze 25. pod tytułem "Człowiek a wspólnoty", lecz zawierała ok. 30 zmian w tekście, z których wiele nie ograniczało się do korekt stylistycznych, a tylko dwie z nich zostały uzgodnione ze mną; drugą, pod tytułem "Człowiek a struktury", redakcja odrzuciła po Sierpniu, jak już wyżej wspomniałem; trzecia część, "Człowiek a orientacje", którą pisałem od maja 1981 r., zdążyła zaistnieć jedynie w postaci nie dokończonego, a potem i tak zaginionego, odręcznego szkicu), do redakcji "Akwilonu", która była skłonna wydać to wszystko razem w postaci odrębnej broszury. Wszystko, oprócz tekstu "Człowiek a orientacje", przywiozłem 12 grudnia 1981 r. wieczorem do Gdańska, ale nazajutrz ze względu na stan wojenny zrezygnowałem z zamiaru doręczenia tego braciom Zbierskim...

Tymczasem rozważałem zamiar powrotu do współpracy ze "Spotkaniami", których ówczesnego redaktora naczelnego i założyciela, Janusza Krupskiego, zdążyłem już osobiście poznać jako pracownika gdańskiej "Solidarności". Jakoś nie przyjmowałem do wiadomości faktu, że "Spotkania" też (według słów Krupskiego) zmierzały ku formacji będącej raczej partią polityczną, i to o profilu również [centro]prawicowym, o czym świadczyły choćby kontakty środowiska skupionego wokół tego kwartalnika z zachodnioeuropejską organizacją młodzieżową European Democrat Students (jej przedstawiciel był zresztą również gościem zjazdu RMP w Gdynii-Demptowie...), która zrzesza środowiska konserwatywne, chadeckie i bodajże liberalne. Nadal chciałem widzieć "Spotkania" takimi, jakimi je określiła pogłoska, którą pamiętałem sprzed ukazania się pierwszego numeru tego periodyku, a mianowicie – jako pismo służące spotkaniu personalistów chrześcijańskich i innych, jako polski odpowiednik francuskiego "Esprit" (założonego przez Mouniera) albo inaczej – jako podziemne uzupełnienie "Więzi". Owszem, pewne pozory zdawały się to potwierdzać, jednak główną różnicą między "Bratniakiem" a "Spotkaniami" była odmienność ich orientacji geopolitycznych; w sumie były to wszak dwie różne, ale przecież (sensu largo) prawicowe opcje polityczne!

Byłem już umówiony na kilkudniowe spotkanie z kilkoma ludźmi pracującymi w "Spotkaniach" lub współpracującymi z tym pismem, które miało nastąpić na przełomie grudnia 1981 i stycznia 1982 r. gdzieś w górach, ale z oczywistych powodów do tego nie doszło. Mniej więcej w czasie, kiedy miało się odbyć owo spotkanie, przebywałem w domu rodzicielskim w Skarszewach, na pograniczu Kociewia z Kaszubami (od 15 grudnia legalnie zameldowany). Na temat swojego trzytygodniowego pobytu tamże usłyszałem od Dariusza Kobzdeja, po upływie kilku miesięcy ładną, ale zupełnie fałszywą, legendę: jakobym ukrywał się w owym miasteczku, w budynku starej, opuszczonej szkoły, i to wraz z grupą kilkunastu innych "młodopolaków"... Przebywając potem w ośrodkach odosobnienia dla internowanych w Potulicach koło Nakła (od 8 stycznia) i zwłaszcza dalej – w Strzebielinku koło Wejherowa (od 31 marca), nadal dla wielu byłem uczestnikiem RMP, a nawet... rzecznikiem tego Ruchu z Torunia. Nie umiałem zaprzeczyć nawet, gdy Arkadiusz Rybicki, przy jakiejś niebłahej okazji, wprost mnie o to zapytał. Owszem, współodczuwałem (a przynajmniej tak mi się wydawało) z kolegami z RMP pozostającymi w podziemiu wobec dotkliwego dylematu, jaki stanowił dla nich pamiętny "list żelazny" gen. Kiszczaka. Po tym, jak w drugiej połowie 1981 r. zachowywałem się wobec RMP jak obrażona primadonna, niezasłużonym przeze mnie sukcesem było to, że nawet po powrocie z internowania nadal za "młodopolaka" uchodziłem... Ze Strzebielinka wyniosłem cenną dla mnie znajomość z Antonim Wręgą, którego przedtem znałem tylko z jego artykułów w "Bratniaku", niekiedy podpisywanych tylko pseudonimem.

Było i jest dla mnie oczywiste (przynajmniej w teorii), że każda formacja polityczna ma prawo nie tylko bronić się przed propozycjami programowymi, które nie odpowiadały większości ludzi w niej skupionych, ale także – by bronić się przed obecnością autora takich propozycji w swoim środowisku. Dlatego uczestnicy gdyńskiego Spotkania mieli prawo zrobić to, czego nie zrobili, ale co im przypisał Kazimierz Ławrynowicz w cytowanym na początku krótkim fragmencie jego artykułu. Mieli także prawo po prostu wykluczyć mnie z grona uczestników RMP – zwłaszcza, że początek mojego uczestnictwa został niejako sformalizowany w 22. numerze "Bratniaka". Tak też się nie stało (może dlatego, że RMP nadal nie posiadał: statutu, formalnego członkostwa ani w szczególności – przepisu przewidującego, za co można wykluczyć kogoś z jego szeregów), chociaż taki właśnie koniec mojego uczestnictwa przepowiedział mi jeden z toruńskich kolegów opozycyjnych, Stanisław Śmigiel (sam będący współpracownikiem KSS "KOR" i ówczesnych WZZ) już jesienią 1979 r., gdy dopiero posyłałem "Bratniakowi" recencję broszury Simone Weil, jako warunek przyjęcia mnie do Ruchu.

Dziś na te swoje perypetie z politycznym samookreśleniem się patrzę z odmiennej perspektywy. Ruch Młodej Polski w pierwszych tygodniach stanu wojennego zawiesił swoją działalność i podporządkował swój potencjał potrzebom podziemnej "Solidarości", co oczywiście uznałem za słuszne i cenne, niezależnie od własnego stosunku do RMP. Od tego czasu nigdy – przynajmniej pod przedgrudniową nazwą – nie doznał reaktywowania. Tymczasem moje poglądy, tak jak najpierw pod wpływem Sierpnia, tak ponownie, może nawet bardziej, pod wpływem Grudnia, utwierdziły się w swoim ukierunkowaniu ku lewicowym utopiom.

Jeszcze wtedy, gdy podziemna "Polityka Polska" w jakimś (chyba czwartym?) numerze zamieściła kolejny tekst programowy środowiska byłego RMP, odczuwałem jaskrawo swój dystans wobec niego jako opcji zbyt daleko idącej (według moich ówczesnych kryteriów) "na prawo" i dlatego będącej dla mnie nie do przyjęcia. Najwyraźniejszym wrażeniem, jakie pamiętam z lektury owego tekstu, jest wizja ustroju (przyszłej Polski) do pewnego stopnia autorytarnego, moim zdaniem zanadto (jak na dzieło "neoendeków") przypominająca projekt "sanacyjny", zrealizowany w postaci konstytucji kwietniowej, ale już w latach 1926-1935 w jakimś stopniu praktykowany. Dopiero od połowy lat osiemdziesiątych zacząłem dokonywać odwrotu od lewicy – najpierw pod wpływem podpisywanych pseudonimami tekstów drukowanych na łamach podziemnej "Niepodległości" oraz publicystyki Marcina Króla i Pawła Śpiewaka w prasie legalnej (czyli cenzurowanej w PRL), potem już wskutek inspiracji tzw. liberałów gdańskich z "Przeglądu Politycznego" oraz, związanych dziś z [Chrześcijańsko Demokratycznym] Stronnictwem Pracy, chadeków z obecnej wersji "Ładu". Najnowszy etap wyzbywania się złudzeń co do lewicowego systemu wartości, ale przede wszystkim – co do jego nosicieli, zaczął się dla mnie niemal dosłownie nazajutrz po pierwszej turze pamiętnych wyborów czerwcowych w 1989 r. – mam na myśli wypowiedź docenta (albo już świeżo awansowanego na profesora) Bronisława Geremka w sprawie porażki komunistycznej "listy krajowej" (choć postawa "Gazety Wyborczej" wobec sporu o sztuczne poronienia dał się poznać mnie – i wielu innym – już o kilka tygodni wcześniej...).

Dziś nie wydaje mi się prawdopodobne odtworzenie Ruchu Młodej Polski w takiej postaci, jaką pamiętam sprzed 911 lat, ale nawet, gdyby to nastąpiło, zapewne nie zabiegałbym o wznowienie mojego uczestnictwa w nim. Kiedy powstał Gdański Klub Polityczny im. Lecha Bądkowskiego (w pewnym sensie będący kontynuacją Klubu Myśli Politycznej im. Konstytucji 3 Maja działającego w tymże mieście w 1981 r.), zadeklarowałem chęć przystąpienia do niego. Głównymi środowiskami współtworzącymi byli "młodopolacy" i tzw. "gdańscy liberałowie" – te dwa środowiska mniej więcej w tym samym czasie ukonstytuowały się pod nazwami: Gdańskie Towarzystwo Polityczne "Młoda Polska" oraz Gdańskie Towarzystwo Społeczno-Gospodarcze "Kongres Liberałów". Chciałem jednak wtedy wstąpić do Klubu poprzez GTSG "KL" (a nie – poprzez GTP "MP") i nawet poprosiłem (listem z 3 stycznia 1988 r.) dwóch kolegów stamtąd (Donalda Tuska i Piotra Kapczyńskiego) o to, aby zechcieli rekomendować mnie do tej przynależności; nie dowiedziałem się jednak, czy choćby formalnie do niej doszło (chociaż obustronną korespondencję, właśnie z myślą o Klubie, nawiązałem z Kapczyńskim już mniej więcej na miesiąc przedtem).

Jednak później z sympatią powitałem przynajmniej tę spośród form kontynuowania RMP, jaką stanowi tygodnik "Młoda Polska". Nie znaczy to, iżbym się zgadzał ze wszystkimi poglądami, jakie bywają lansowane na jego łamach, albo zwłaszcza, jakie wypowiadają gdzie indziej ludzie, którym "Młoda Polska" chętnie udziela gościny na swoich łamach. Tak na przykład uważam, że katolicyzm większości Polaków nie powinien wyrażać się w krzyżu na koronie Orła Białego ani w nauczaniu religii w ramach szkół – podkreślam – publicznych, tj. państwowych lub samorządowych; powinno to się odbywać raczej poprzez system wartości chronionych przez prawo świeckie (widzę tu celowość naśladowania np. Irlandii); nie obawiam się jednak sprzyjania przez państwo przejawom nietolerancji katolickiej wymierzonej w innowierców, ale jestem głęboko przekonany, że przyniosłoby ujmę nadprzyrodzonej powadze chrześcijańskiego objawienia, gdyby w imieniu państwa ktoś (np. szkolny katecheta) lub coś (np. wygląd godła państwowego) przypominał[o] obywatelom o cenności tego objawienia. Również nie jestem przekonany, że generała Jaruzelskiego w roli głowy państwa powinien zastąpić właśnie przewodniczący Wałęsa. [***]

Jak wiadomo, często bywa tak, że lewica i prawica diametralnie różnią się w ocenianiu "wyjątków od prawa do życia". Na przykład amerykańscy konserwatyści z aprobatą przedstawieni w ciekawej książce Guy Sormana "Rewolucja konserwatywna" są zdecydowanie za całkowitym zakazem sztucznych poronień pod groźbą kary, a zarazem opowiadają się za powszechnym przywróceniem kary śmierci w USA. Odwrotnie, np. lektura lewicowej "Gazety Wyborczej" pozwala rozpoznać, że ekspartyjni komuniści zamierzają znieść karę śmierci, ale utrzymać ustawę z 1956 r. o dopuszczalności tzw. "przerywania ciąży". Satysfakcjonuje mnie fakt, że w "Młodej Polsce" można bronić "integralnego prawa do życia" (jak to nazywa francuski ksiądz, Jean Toulat), bez żadnych wyjątków, czyli że w tak doniosłej sprawie inspiracja chrześcijańska przekracza i niejako unieważnia linię ideologicznego podziału między lewicą a prawicą. (Choć dodam, że gdybym np. w referendum musiał wybrać między wybrać między tymi dwiema opcjami: lewicową i prawicową, to wybrałbym tę drugą, tj. "wyjątek od prawa do życia" dla zbrodniarzy, a nie – dla dzieci w łonach matek. Ale wolałbym, aby nie było referendum z takim wyborem.)

Z moich lewicowych zapatrywań (a może: zapatrzeń) pozostała mi sympatia do postulatu zalegalizowania "objection de conscience" (prawa wyboru tzw. zastępczej służby wojskowej bez broni w ręku), ale bardziej mi odpowiada prawicowy pomysł (lansowany w Polsce m. in. przez Unię Polityki Realnej) ustanowienia stałej armii zawodowej złożonej wyłącznie z ochotników. Byłem i jestem przeciwnikiem antyjudaizmu (mylnie zwanego "antysemityzmem"!), ale – inaczej niż kilka lat temu – uważam, że wolnym od podejrzenia o "antysemityzm" nie jest się dopiero, gdy się co jakiś czas podpisuje publiczne oświadczenia piętnujące prawdziwe lub tylko domniemane przejawy fobii wymierzonej w Żydów.

Szkoda, że powyższe refleksje sprawiają wrażenie czegoś, co u bolszewików nazywało się "krytyką i samokrytyką". Niemniej jednak problemy tutaj opisane zbyt długo mnie nurtowały, bym potrafił sobie odmówić ich opisania. Nie traktuję tych refleksji jako publicznego wyrzekania się mojej wcześniejszej aktywności, owioniętej duchem "lewicowokatolickiej" utopii, bowiem (jak dziś sądzę: na szczęście) niewiele zdołałem zdziałać wtedy. Powiem jednak, że z tego, co zdołałem wyrazić publicznie jako uczestnik Ruchu Młodej Polski, za jedyną cenną rzecz uznaję teraz przewidzenie tego, iż zamiast interwencji zewnętrznej (tj. sowieckiej i ewentualnie sąsiedzkiej) może nastąpić interwencja wewnętrzna (PRLowska), którą okazał się stan wojenny (por. mój artykuł "Naprzeciw znakom zapytania" w "Bratniaku" nr 27); szkoda tylko, że gdy do zrealizowania się tego pozostawały już tylko dziesiątki godzin, nawet sygnały o kolumnie milicyjnych pojazdów jadących ze Słupska w stronę Trójmiasta kojarzyły mi się tylko z ewentualną lokalną "zadymą", a nie z ogólnokrajową akcją aparatu przemocy...

Powiem także i to, że, niezależnie od zasygnalizowanych wyżej rozbieżności (z "bardziej prawicowymi" kolegami) w poglądach na niektóre sprawy, nie obawiam się "katolickiego ciemnogrodu" ani "polskiej ksenofobii", ani w ogóle "prawicowej nietolerancji", które to zagrożenia wydają mi się wyolbrzymione lub nawet urojone. Wolę, mimo wszelkich różnic, ufać braciom Kaczyńskim niż braciom Bratkowskim. [***] Sapienti sat.

Toruń, 14 lipca 1990

Post scriptum:

Powyższy tekst został zaproponowany tygodnikowi "Młoda Polska" (ale nie wykorzystany przezeń) w 1990 r. Na szczęście udało mi się wtedy od redaktora naczelnego, Wiesława Walendziaka, wyprosić zwrot jego jedynego egzemplarza. Ze zdziwieniem dostrzegam, że w 1990 r., kiedy go pisałem, pamiętałem rozmaite szczegóły, które teraz, po dalszych 9 latach, na pewno nie przypomniałyby mi się... W latach 1990-tych też niemało się zmieniło: Dariusza Kobzdeja nie ma już wśród żywych, Antoni Wręga (podobno) powrócił do Polski z emigracji w USA, tygodniki "Młoda Polska" i "Ład" już nie istnieją, drogi niektórych byłych "młodopolaków" rozeszły się jeszcze trochę bardziej niż w 1990 r. Rozmaite postacie (spoza RMP) odbieram[y] dzisiaj zupełnie inaczej niż podczas (niespodziewanie krótkiej) prezydentury gen. Jaruzelskiego, między innymi za sprawą sensacji dotyczących afery FOZZ i tzw. "listy Macierewicza"... To ostatnie zresztą sprawiło, że teraz usunąłem z napisanego wtedy tekstu dwa niewielkie fragmenty zawierające różne nazwiska znanych polityków. (Zastąpiłem te dwa fragmenty znakiem [***].) Ponadto dokonałem w tekście wielu drobnych korekt językowych.

Co do mnie – dodam, że poza zimą 1989/90 (kiedy byłem szeregowym członkiem Chrześcijańsko-Demokratycznego Stronnictwa Pracy) pozostaję bezpartyjny, a od jesieni 1992 r. nie należę do żadnego związku zawodowego (nie licząc, oczywiście, społecznozawodowej organizacji pod nazwą "Polskie Towarzystwo Logiki i Filozofii Nauki"...). Ku gdańskim liberałom pociągnął mnie może zwłaszcza mój udział w Gdańskim Kongresie Liberałów w przeddzień 50. rocznicy uchwalenia "Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka" (w grudniu 1988 r.). Jednak z perspektywy czasu nie żałuję, że się tam nie znalazłem: pod kolejnymi nazwami (aż do Kongresu Liberalno-Demokratycznego, który – nota bene – formalnie istnieje nadal!) to środowisko pokazało jaskrawy przykład odcięcia się od niewygodnych sobie poglądów; mam na myśli zarzucenie koncepcji powszechnego uwłaszczenia intensywnie głoszonej przez Jana Szomburga i Janusza Lewandowskiego w gorącym politycznie "sezonie jesienno-zimowym" 1988/89.

Mniej więcej przez całość lat 1990-tych uważa[łe]m siebie za konserwatywnego liberała; jestem sympatykiem (i wyborcą – z wyjątkiem wyborów z 1991 r., które... świadomie zbojkotowałem) Unii Polityki Realnej, a przede wszystkim – uporczywym czytelnikiem tygodnika "Najwyższy Czas!", w którym z rzadka próbowałem co nieco publikować. (W moim skłonieniu się ku UPR w znacznym stopniu przyczyniła się publicystyka Janusza Korwina-Mikkego, obecna w tamtych latach także w "Ładzie" i w "Młodej Polsce"!) Również z UPR nigdy nie utożsamiałem się w stu procentach (i m. in. dlatego nie zdecydowałem się na członkostwo w niej), ale jest to partia bliższa mi niż każda inna. Dodam jeszcze i to, że pewne wątki mojej przygody z Ruchem Młodej Polski udało mi się "przemycić" przez czujność PRLowskiego cenzora w innym tekście wspomnieniowym (dotyczącym ś.p. Lecha Bądkowskiego), który ukazał się na str. 16 w datowanym na sierpień 1986 r. numerze "kaszubsko-pomorskiego" miesięcznika "Pomerania", ukazującym się w Gdańsku.

Toruń, 24 sierpnia 1999

Autor publikacji
Ruch Antykomunistyczny