Aneks

Wypowiedzi i relacje na temat Solidarności Walczącej.

Piotr Bednarz

Swoją działalność rozpocząłem natychmiast po ogłoszeniu stanu wojennego, odnawiając kontakty głównie z takimi zakładami pracy, jak: Dolmel, Pafawag, Elwro, FAT. W pierwszych dniach stanu wojennego rozesłano za nami listy gończe, co bardzo utrudniało naszą działalność. Kładliśmy duży nacisk na utrzymanie łączności między sobą i na opracowanie modelu walki. Modelu tego szukaliśmy już od początku. Baliśmy się wtedy eskalacji przemocy – nie było jasne, do jakiego momentu można doprowadzać strajk, żeby nie narazić jego uczestników na najgorsze. Nie wiedzieliśmy, jaki jest stopień determinacji załóg. Przynajmniej raz w miesiącu miałem kontakt z Władysławem Frasyniukiem, Józefem Piniorem, Barbarą Labudą i Kornelem Morawieckim.

Wcześniej starałem się pomóc w uruchomieniu pisma „Z Dnia na Dzień”. Uważam, że było ono wtedy bardzo potrzebne, podtrzymywało ludzi na duchu. Kornel Morawiecki robił je dobrze. Oczywiście, inna tematyka musiała być poruszana w pisemku, które ukazywało się w miesiącach grudzień 1981 – luty 1982, a inna od wiosny 1982. Sam fakt regularnego ukazywania się i docierania „ZDnD” do wielu zakładów, nie tylko we Wrocławiu, ale na całym Dolnym Śląsku był bardzo ważny i odegrał trudną do przecenienia pozytywną, integrującą i uwiarygodniającą rolę. Kontakt z Kornelem Morawieckim był utrudniony, gdyż SB rozpoczęło od 13 grudnia bezwzględne poszukiwanie ukrywających się przywódców Związku.

Już w pierwszych miesiącach stanu wojennego uczestniczyłem w kilku spotkaniach. Pierwsze spotkanie w szerszym gronie odbyło się w marcu; dyskutowaliśmy o tym, co i jak pisać. W kwietniu odbyło się drugie dość konfliktowe spotkanie, po którym jako RKS zastanawialiśmy się, co Kornel Morawiecki ma zamiar zrobić, chociaż już wcześniej zapowiadał, że powoła nową organizację, która będzie kładła nacisk na inny, bardziej radykalny model walki. Kornel Morawiecki uważał, że trzeba działać zdecydowanie, jeśli strajki są trudne, jeśli ułatwiają bezpiece wyłapywanie najaktywniejszych, to trzeba wychodzić na ulicę. Uważam, że te pięcio-, dziesięciominutowe strajki pomagały SB w zidentyfikowaniu czynnie działających członków NSZZ „S”. Uważam, jednak, że nie można tak jak „Rustejko” [Świerczewski] „w czambuł” potępiać tych strajków, gdyż zawsze trzeba było się liczyć z kosztami prowadzonej działalności. Wybór właściwej drogi był wówczas wielkim problemem.

Myślę, że Morawieckiemu, jako szefowi propagandy, potrzebne było większe poparcie ze strony RKS oraz uznanie. Chciał on zostać wiceprzewodniczącym RKS-u, aby mieć większy wpływ na tę organizację, to miało mu pomóc we wprowadzaniu zdecydowanej walki. Mnie przekonywały argumenty obu stron. Byłem przeciwny porozumieniu się z władzą już przed 13.12.1981 r.

Z Kornelem Morawieckim spotykałem się przed i po aresztowaniu Władysława Frasyniuka. Frasyniuk miał swoją koncepcję obrony Związku i swój plan organizowania społecznego oporu. Myślę, że nie chciał tego ujawnić, ponieważ bał się konkurencji, m.in. właśnie ze strony Morawieckiego.

Powstanie SW odebrałem trochę jako rozbicie ruchu związkowego, ale w pewnym sensie też jako eksperyment. Ciekawiło mnie to, jak zachowa się społeczeństwo wobec tej koncepcji. Podobało mi się eksponowanie haseł niepodległościowych i po pewnym czasie nabrałem przekonania, że nie stało się źle, że ze struktur związkowych wyłoniła się radykalna i wiarygodna grupa, która będzie artykułowała takie postulaty, które byłyby niezręczne dla związku zawodowego. Uważałem, że jeśli „Solidarność” takiej koncepcji nie ma i nie robi nic w tym kierunku, to bardzo dobrze, że znalazł się ktoś, kto to weryfikuje. Wszyscy mieliśmy poczucie wielkiej odpowiedzialności. Po aresztowaniu Władysława Frasyniuka spotkałem się z Kornelem Morawieckim i dyskutowaliśmy nad tym, co robić po 8.10.1982 r. [delegalizacja NSZZ „Solidarność”]. Zastanawialiśmy się, czy wydać oświadczenie wzywające fabryki do strajku. Wyjeżdżałem wtedy na posiedzenie TKK, wiedziałem, że Stocznia Gdańska strajkuje. Od rozmów z przedstawicielami innych regionów w TKK uzależniałem decyzję o wezwaniu do strajku generalnego. Bogdan Lis pytał mnie, czy Wrocław też rozpocznie strajk. Odpowiedziałem mu, że tak, ale uderzyć trzeba od razu po delegalizacji, nie można czekać. Kraków wymusił na nas to, żeby strajk odbył się 11.10. i trwał 4 godziny. Ja i Kornel Morawiecki chcieliśmy wejść do fabryk jeszcze w październiku, po 8.10.1982 r., kiedy to w fabrykach były nastroje radykalne i zdecydowane na stawienie oporu komunistom. Zatem my we Wrocławiu byliśmy na to gotowi, ale TKK, Bujak, Lis, Hardek załagodzili spór. Nie mieli oni jednak takiego kontaktu z zakładami pracy, mieli tylko swoich doradców (dlatego m.in. w Warszawie powstał Międzyzakładowy Robotniczy Komitet „Solidarności”, który prowadził rzeczywistą działalność na niwie zakładów pracy). Myślę, że jeżeli Zbigniew Bujak spotykał się w ogóle z kimkolwiek z zakładów pracy, to spotkania takie odbywały się pojedynczo i sporadycznie. Koledzy z Gdańska również.

Przedstawiciele RKS, często ktoś z nas [Frasyniuk, Bednarz, Pinior] spotykali się przed manifestacjami z przedstawicielami kilkunastu zakładów pracy. Władek Hardek miał jedynie kontakt z Nową Hutą i choć jest to ogromny kombinat, to nie stanowi o całości małopolskiego regionu „Solidarności”.

Członkowie TKK wiedzieli o powstaniu SW i nie uważali, że stało się coś złego. Sądzili jednak i obawiali się tego, że Kornel Morawiecki jest zbyt radykalny w swoim działaniu.

Moim zdaniem czerwcowa [1982 r.] manifestacja SW była bardzo udana – ludzie chcieli walczyć, chcieli zebrać się razem, „policzyć”, sprawdzić, czy we wspólnym działaniu mają szanse choćby w symboliczny sposób stawić opór brutalnie interweniującym siłom „porządkowym”. Wrocław był jedynym z większych miast polskich, w którym nie zostały zorganizowane manifestacjie na 1 i 3 maja w 1982 r. Ludzie nie mieli więc okazji do sprawdzenia skuteczności form działania tego typu. Jest to jedna z przyczyn, dla których 13 czerwca we Wrocławiu wypadł na wezwanie pisma „Solidarność Walcząca” tak dobrze. W Regionalnym Komitecie Strajkowym były wtedy negatywne opinie na temat manifestacji 13 czerwca. Uważano, że jest to niepotrzebne narażanie ludzi na pałki zomowców oraz niepotrzebne prowokowanie władz przed 22 lipca, który mógłby być pretekstem do złagodzenia polityki wobec NSZZ „Solidarność” i wypracowania jakiejś próby kompromisu.

„ZDnD” redagowane przez Władysława Frasyniuka [od czerwca 1982 r.] poruszało już inne sprawy, niż te, jakie preferowała redakcja wcześniejsza. Przede wszystkim prezentowana była linia Frasyniuka w kwestii uczestnictwa w masowych protestach ulicznych czy strajku generalnego. Wiem, że Władysław Frasyniuk – wbrew temu, co twierdzi Tadeusz Świerczewski – kontaktował się z zakładami pracy, chociaż na pewno Świerczewski powierzył mu kilka dobrze zorganizowanych podziemnych struktur zakładowych. Frasyniuk prowadził rozmowy z przedstawicielami Tajnych Komisji Zakładowych, zwłaszcza z tymi, które znajdują się przy ul. Robotniczej.

Zależało mi na tym, aby Kornel Morawiecki działał wspólnie z RKS-em, bo bałem się, że odejdzie on, zabierając sprzęt. Po jego odejściu mieliśmy duże kłopoty z uruchomieniem sprzętu. Uważałem, że powinien on podzielić się z nami tym sprzętem, chociaż z tego co mi wiadomo, był to sprzęt albo należący do grupy Morawieckiego wcześniej, albo przez nią wypracowany w trakcie trwania stanu wojennego. Zarząd Regionu nie zabezpieczył sprzętu przed 13.12.1981 r. Cały sprzęt został zniszczony przez ZOMO bądź zabrany przez SB. Naszą winą była zbyt mała zapobiegliwość w sprawie sprzętu, za bardzo ufaliśmy w siłę Związku.

Po wyjściu z więzienia współpracowałem z Markiem Muszyńskim i chciałem też, żeby Władysław Frasyniuk współpracował z nami. Frasyniuk jednak szedł wtedy (przynajmniej od amnestii w 1986 r.) własną drogą i nie zakładał konieczności permanentnej współpracy ze strukturami podziemnymi. Przez ten cały czas miałem kontakt z Kornelem Morawieckim. W roku 1985 działałem raczej jawnie, tylko przez krótkie okresy czasu przebywałem w konspiracji. Często wyjeżdżałem w teren, spotykałem się z ludźmi na różnych uroczystościach.

Sławomir Bugajski

Formalnie oddział katowicki powstał w III dekadzie września 1982 roku. Był to pierwszy oddział Solidarności Walczącej poza Wrocławiem. Sam termin „oddział” powstał również w Katowicach.

Na początku września 1982 przyjechałem do Wrocławia, aby spotkać się ze Zbigniewem Oziewiczem. On wciągnął mnie i moich najbliższych współpracowników do Solidarności Walczącej. Przedstawiał ją jako radykalną, bojową organizację, nastawioną na walkę z SB i organizowanie manifestacji. Kontaktów szukaliśmy też wcześniej w Warszawie.

Moje najczęściej używane pseudonimy operacyjne to „Aleksander” i „Alfred”. Po powrocie na Górny Śląsk zaczęliśmy budowę struktur SW. Wiele osób zadeklarowało chęć wstąpienia do organizacji lub chciało być współpracownikami. Większość działaczy chcących się zaangażować uważała jednak, że formuła związku zawodowego jest czymś bezpieczniejszym.

W III dekadzie września odbyło się pierwsze zebranie Solidarności Walczącej w Katowicach. Kiedy zdecydowaliśmy się wystąpić jako Grupa Inicjatywna Solidarności Walczącej, mieliśmy wokół siebie około 10 osób. Nie wszyscy na początku odróżniali Solidarność Walczącą od podziemnego NSZZ „Solidarność”, z czasem podział coraz bardziej się krystalizował.

Od razu niemal rozwinęliśmy w Katowicach działalność wydawniczą. Jako pierwsze czasopismo SW na Górnym Śląsku ukazało się „Wolni i Solidarni” („WiS”), a następnie „Podziemny Informator Katowicki” („PIK”). „WiS” – pierwszy numer w październiku 1982 – wychodził co miesiąc. Było to pismo publicystyczne. „PIK” ukazywał się od czerwca 1983 r. co dwa tygodnie i miał raczej charakter informacyjny. Nakład „WiS” – od 1000 do 2000 egzemplarzy, „PIK” – około 5000 egzemplarzy. Jako Solidarność Walcząca drukowaliśmy też wiele innych pism dla różnych organizacji.

Dość szybko udało się nam nawiązać współpracę z „Solidarnością”. Szefem Regionalnej Komisji Koordynacyjnej na Górnym Śląsku i Śląsku Dąbrowskim była Jadwiga Chmielowska.

Nawiązaliśmy też na początku 1983 r. kontakt z lokalną grupą związaną z pismem „Niepodległość”, z której później powstała Liberalno-Demokratyczna Partia „Niepodległość”.

Po 13 grudnia 1981 r. aresztowano wiele osób. Z legalnych władz „Solidarności” nikt prawie nie pozostał na wolności, za wyjątkiem Jadwigi Chmielowskiej, która przed 13.12.1981 r. pracowała w Zarządzie Regionu. Jesienią 1982 r. jej grupa – RKK – była zdecydowanie najsilniejszą strukturą związkową, chociaż istniała już w tym czasie także Regionalna Komisja Wykonawcza, której przewodniczącym był Tadeusz Jedynak.

Przez grupę Solidarności Walczącej przechodziły wszystkie tytuły prasy podziemnej. Mieliśmy szybki kontakt z oddziałem krakowskim, z Mirosławem Dzielskim, który z sympatią wyrażał się o Solidarności Walczącej i brał sporo „WiS” do kolportażu, zaś Oddział Solidarności Walczącej – Katowice brał do kolportażu jego pismo – „13 grudnia” (potem „13”). Prowadziliśmy intensywną działalność w Hucie Katowice, nawiązaliśmy kontakt z grupą z Huty Katowice, która wydawała pismo „Wolny Związkowiec”, który był po części drukowany, kolportowany i redagowany przez Oddział Katowicki Solidarności Walczącej. Raz na dwa tygodnie spotykaliśmy się z przedstawicielami grupy Huty Katowice. Ludzie ci przynosili nam informacje pisanie i redagowanie robił zaś nasz człowiek.

Pierwsze dwie drukarnie powstały w Katowicach. W Gliwicach na początku 1983 roku uruchomiono trzecią drukarnię. Jej szefem był człowiek o pseudonimie „Leszek” [wszystkie wymienione pseudonimy są znane autorowi].

Od jesieni 1982 roku utrzymywaliśmy też kontakt z grupą związkową w Tychach. Była to bardzo ścisła współpraca aż do roku 1987. Współpracowaliśmy też z grupą osób w Jastrzębiu, Żarach, Wodzisławiu (Rybnicki Okręg Węglowy). Działacze ci byli bardzo radykalni i przeprowadzili kilka akcji z dziedziny „małego sabotażu” (gromadzili materiały wybuchowe, zapalniki i wysadzali symbole komunistyczno-sowieckie, np. blaszane sierpy i młoty, pomniki, symbole graficzne itp.). Grupa z ROW była de facto grupą Solidarności Walczącej, choć jej członkowie nie zostali zaprzysiężeni. Aresztowanie jej działaczy nastąpiło na przełomie 1982 i 1983 r. Po ich aresztowaniu urwał się nam kontakt z podziemiem Rybnickiego Okręgu Węglowego. Po amnestii działacze ci wyemigrowali (był to często powtarzający się problem na Górnym Śląsku).

Jeszcze przed wydaniem pierwszego numeru „WiS”, który w winiecie zawierał wzmiankę, że jest pismem Solidarności Walczącej przejęliśmy redakcję, druk i kolportaż „Biuletynu Konspiracyjnego Komitetu Oporu”, pisma niefirmowanego przez Solidarność Walczącą, chociaż w całości (od zbierania informacji do kolportażu) robionego przez członków Solidarności Walczącej.

Bazą Solidarności Walczącej był Uniwersytet Śląski. Do ludzi najaktywniej działających w katowickim oddziale Solidarności Walczącej należeli: „Gustaw” i „Palacz”. Cały katowicki oddział Solidarności Walczącej był bardzo radykalny politycznie. Jeśli ktoś chciał zostać naszym członkiem – musiał prezentować spójne i radykalne poglądy oraz musiał być wszechstronnie sprawdzony. Jestem pewien, że w roku 1982 nie było żadnej wtyczki w strukturze Solidarności Walczącej oddział Katowice. Woleliśmy pracować przez całe lata z człowiekiem, który nie wiedział o tym, że pracuje z czołowymi działaczami Solidarności Walczącej, niż zbyt wcześnie się przed nim odkryć. Główne metody weryfikacji to: rozeznanie personaliów, miejsca zamieszkania i wywiad środowiskowy. Metoda analityczna: zebranie szczegółów z działalności człowieka i analiza prawdopodobnych motywacji jego zaangażowania.

Wśród członków i najbliższych sympatyków SW dochodziło co pewien czas do aresztowań. Na przykład osoba o pseudonimie „Palacz” wpadła pod koniec 1985 r., ale SB do końca nie wiedziała, że jest on członkiem Solidarności Walczącej. W tym samym roku wpadł też „Leszek” – pracownik naukowy Uniwersytetu Śląskiego i szef jednej z trzech drukarń.

Szef każdej drukarni odpowiadał za wydanie pisma na czas, za druk i aprowizację. Albo był za to wynagradzany, albo pracował społecznie – zależało to od wcześniejszych ustaleń i potrzeb bytowych.

Finansowanie prac Rady SW Katowice pochodziło z kilku źródeł: dysponowaliśmy dobrowolnymi wpłatami sympatyków; niektórzy ukrywający się ludzie dostawali pieniądze od swoich TKZ ze składek członkowskich; mieliśmy pieniądze ze sprzedaży wydawnictw („WiS” od pewnego czasu przynosił pieniądze, które przekraczały koszty druku i kolportażu), byliśmy też dofinansowywani przez centralę w ten sposób, że braliśmy do kolportażu czasopisma z Wrocławia i nie zwracaliśmy pieniędzy. Kilka razy dostaliśmy też od SW z Wrocławia matryce i farbę. Dość duży dochód dawała nam produkcja i sprzedaż dewocjonaliów (np. pocztówki Wałęsy z nagrodą Nobla, pocztówki z Jasną Górą), znaczków pocztowych, pożytkowaliśmy też pieniądze własne.

Do połowy 1983 roku pracowaliśmy na matrycach [białkowych] powielanych na ramkach, później przeszliśmy na sitodruk i tak pracowaliśmy już do końca naszej działalności.

Jesienią 1984 roku nawiązaliśmy kontakty z kręgami opozycji warszawskiej (m.in. Henryk Wujec, Seweryn Jaworski, Zbigniew Romaszewski, ks. Stanisław Małkowski). Kontaktowaliśmy się z nimi jako działacze Solidarności Walczącej. W 1985 roku uzyskaliśmy za wstawiennictwem Wujca po raz pierwszy i ostatni pieniądze, które dotarły z Zachodu z przeznaczeniem na pomoc dla represjonowanych. Pieniądze te nie były przeznaczone dla Solidarności Walczącej, ale dla ludzi ukrywających się, którzy byli pod opieką Katowickiego Oddziału Solidarności Walczącej. Do takich ludzi należała między innymi Jadwiga Chmielowska, z którą współpracowaliśmy od 1983 roku.

SB próbowało podejść nas na różne sposoby. Np. w struktury bliskie Solidarności Walczącej wpuszczali człowieka, który za wszelką cenę chciał nawiązać kontakt z Radą SW Katowice, chciał zajmować się kolportażem lub wydawać jakieś pismo. Po takim etapie kontakt zazwyczaj urywał się i człowiek ten więcej się nie pokazywał. Zdarzało się też, że ktoś próbował nas przekonać, iż przedstawiciel wrocławskiego oddziału Solidarności Walczącej chce koniecznie zobaczyć się z przedstawicielem katowickiego oddziału Solidarności Walczącej. Raz nawet przyjechał człowiek z listem polecającym od Zbigniewa Oziewicza i chciał koniecznie dotrzeć do członków Rady SW Katowice – po krótkim sprawdzeniu okazało się, że z pewnością nie był to człowiek godny zaufania. Byliśmy bardzo ostrożni i to nam dużo pomogło.

Część nakładów wszystkich pism regionu śląsko-dąbrowskiego była kolportowana przez Katowicki Oddział Solidarności Walczącej. Oddział Solidarności Walczącej w Gliwicach istniał do końca działalności Solidarności Walczącej.

W 1983 roku nawiązaliśmy krótkotrwałą współpracę z lokalnymi władzami „Solidarności” w Zagłębiu Dąbrowskim (Sosnowiec), była to struktura międzyzakładowa („Międzyzakładowy Komitet „Solidarności”), która do pewnego czasu korzystała z naszych możliwości drukarskich. W 1984 roku MK”S” zerwał z nami kontakt, ponieważ prowadziliśmy zbyt radykalną politykę. W czasie, gdy TKK konsolidowała swoje wpływy (1983/84), dawał się zauważyć wyraźny nacisk na lokalne struktury „Solidarności”, aby zrywały kontakty z grupami oboksolidarnościowymi, które wybiły się i prowadziły radykalną działalność w okresie 1982-1983.

Rozrost Oddziału Katowickiego następował mocno do przełomu roku 1983/84, potem był czas stabilizacji do pechowego lata 1985 roku, kiedy to niemal równocześnie wpadły dwie drukarnie (druga i trzecia). Drukarnia numer jeden była zlikwidowana już wcześniej (działała na ramkach i wystarczyły drukarnie II i III). Na skutek tych wpadek nie mieliśmy gdzie drukować. Nasza działalność stanęła pod znakiem zapytania. Zamknęli też wtedy „Norberta Liszkę”. Działalność Solidarności Walczącej mogła ulec całkowitemu zagrożeniu, ponieważ trzymał on w swoich rękach kontakty między poszczególnymi grupami SW na Górnym Śląsku, miał też powiązania z centralą we Wrocławiu. Struktury nasze uratowało zachowanie reguł konspiracji, gdyż drukarze, którzy zeznawali podczas śledztwa, nie widzieli nigdy „Norberta Liszki”. Nie mając żadnych dowodów, SB po 48 godzinach wypuściła go.

Raz jeszcze pojechaliśmy wówczas do Warszawy, nie chcąc naszymi problemami zaprzątać Rady SW z Wrocławia. Dotarliśmy do ks. Stanisława Małkowskiego, który nadal był nam jak najbardziej życzliwy. Najprawdopodobniej jednak ks. Małkowski był już wtedy wyeliminowany przez układ ugodowy, ponieważ był człowiekiem o poglądach bardzo radykalnych. Odsunięto go pod pretekstem, że może być obiektem następnego morderstwa po ks. Jerzym Popiełuszce. Ks. Małkowski skierował nas do człowieka, który miał wydrukować „WiS”. Po dwóch tygodniach dowiedzieliśmy się, że szef tego człowieka, który prowadził drukarnię, zabronił mu drukować jakiekolwiek pismo, które byłoby w związane z Solidarnością Walczącą. Wówczas nawiązaliśmy kontakt z Krakowem i tam – dzięki „Jakubowi” – wydrukowaliśmy parę numerów „WiS”. Trwało to do czasu odbudowania nowych komórek druku w 1986 r.

W Krakowie istniała grupa Porozumienie Prasowe „Solidarność Zwycięży”, nie wychodząca poza region krakowski. Była radykalna, podobna programowo do Solidarności Walczącej. Miała ona bardzo bliskie kontakty z Radą i działaczami Solidarności Walczącej z Wrocławia. Były to kontakty na zasadzie partnerskiej współpracy.

Regionalna Komisja Koordynacyjna z Chmielowską na czele rozpadła się w roku 1984. Głównym tego powodem był proces eliminowania radykałów. W 1983 r. odrodziła się RKW – struktura konkurencyjna w stosunku do RKK i popierana przez TKK. RKW zyskiwała coraz bardziej na znaczeniu, bo o niej się mówiło, pisało i do niej spływały pieniądze. Tadeusz Jedynak został dokooptowany do TKK. Chmielowska usiłowała nawiązać kontakt z Jedynakiem poprzez działaczy Solidarności Walczącej, ale zażądał on bezwzględnego podporządkowania [sobie] RKK.

Łączność z innymi oddziałami SW w Polsce była sporadyczna ze względów konspiracyjnych. Często kontaktowaliśmy się jedynie z Wrocławiem, jako centralą, i z Lublinem (regularna wymiana prasy). Jesienią 1984 roku zaproponowaliśmy Chmielowskiej, aby weszła do oddziału katowickiego Solidarności Walczącej wraz z całą swoją strukturą, w zamian za co miała zostać szefem SW Katowice i przejąć pseudonim „Jan Wysocki”. Kornel Morawiecki postulował, aby wystąpiła pod swoim nazwiskiem (zasada legitymizacji). Po wejściu RKK do Solidarności Walczącej niewiele się zmieniło w działalności SW w Katowicach.

Była taka koncepcja, aby wciągnąć do Rady Solidarności Walczącej szefów oddziałów, bo od 1983 r. traciła ona na znaczeniu. Oddziały Solidarności Walczącej chciały ją reaktywować po to, by była grupą, która mogłaby określać strategię Solidarności Walczącej.

W latach 1982-85 istniały w łonie SW zasadniczo dwie koncepcje postępowania w podziemiu: jedni chcieli demonstracji ulicznych, drudzy chcieli organizacji ściśle konspiracyjnej i chcieli przygotować powstanie antykomunistyczne.

W latach 1985/86 stosunki między KPN-em a Solidarności Walczącej układały się na zasadzie partnerskiej, chociaż KPN traktował Solidarność Walczącą instrumentalnie. Jednym z założycieli KPN na Górnym Śląsku był Adam Słomka, który początkowo działał w Solidarności Walczącej i który od otrzymał od niej pomoc (również finansową) na utworzenie KPN. W SW była bardzo wyraźna tendencja do wspomagania wszystkich niezależnych ugrupowań i inicjatyw w zasadzie bezwarunkowo.

W czasie swojego rozkwitu Solidarność Walcząca w Katowicach miała około 200 zaprzysiężonych członków i wiele osób współpracujących.

Z Wrocławiem mieliśmy stały kontakt przez Zbigniewa Oziewicza. W styczniu 1983 roku po raz pierwszy spotkałem się z Kornelem Morawieckim. W czerwcu 1983 roku Kornel Morawiecki, wracając ze spotkania z Papieżem, był też w Katowicach. W latach 1983/84 spotkania takie odbywały się co miesiąc w Opolu. W latach 1985/86 spotykaliśmy się z Kornelem Morawieckim rzadziej, ponieważ był on coraz bardziej ścigany.

Nie mieliśmy skanerów, radia ani żadnych środków technicznych. Z ruchem „Wolność i Pokój” i z NZS współpracowaliśmy tak jak z każdą inną antykomunistyczną organizacją. „WiP” mniej nam jednak odpowiadał, gdyż propagował idee pacyfistyczne, my zaś byliśmy nastawieni antypacyfistycznie. NZS natomiast przed rokiem 1986 prawie nie istniał.

Wejście młodego działacza NZS (pseudonim „Stalowy”) do SW oraz innych studentów z NZS w 1986/87 r. zaktywizowało struktury SW na Górnym Śląsku.

Cechy odróżniające Solidarność Walczącą na Górnym Śląsku od SW w innych oddziałach to przede wszystkim:

– elitarny charakter i bardzo ścisła konspiracja doprowadzona do skrajności (zwłaszcza do roku 1987),

– głoszenie bardzo radykalnych haseł (komunę obalić nawet przemocą),

– brak wpadek osób związanych organizacyjnie z SW jako działaczy Solidarności Walczącej. Prokuratura zarzucała np. „Leszkowi” i „Palaczowi”, że wydają „Wojewódzki Informator Solidarności”.

– dobre stosunki z wszystkimi innymi strukturami opozycji,

– stosunkowo duża liczba osób ukrywających się przez długi czas (pod naszą bezpośrednią opieką było siedmiu ukrywających się ludzi),

– luźny związek z centralą i luźne związki różnych grup i grupek wewnątrz oddziału katowickiego.

Generalnie byliśmy przeciwni jawnej działalności, bo taka mogłaby mieć miejsce tylko za pozwoleniem komunistów. Ludzie działający jawnie i mający znane nazwiska byli pod parasolem zachodniej opinii publicznej.

Niewiele podziękowań za pieniądze w stopce czasopism wynikało stąd, że bardzo niedużo środków tą drogą do Rady SW Katowice i do redakcji czasopism dochodziło. Co więcej, w latach 1982-83 wpisywano na końcu numeru podziękowania za pieniądze, które były fikcyjne. Robiono tak dla zachęty, dla pokazania ludziom tego typu formy wspierania działalności podziemnej. Niekiedy pieniądze spływały bezpośrednio dla ludzi w formie datków lub stypendiów dla ukrywających się. Przerwa w wydawaniu „WiS” od sierpnia 1983 roku do marca 1984 i przejście na format A-6 nastąpiło z kilku powodów: zmiana sposobu druku z ramki na sitodruk, co pozwalało dowolnie zmniejszać tekst, brak było fachowców, którzy potrafiliby sprawnie obsługiwać sitodruk, następował proces wdrażania sitodruku. Kolejny powód zmiany formatu to łatwiejszy kolportaż (mniejsze paczki) i ogromne kłopoty z papierem (ostatni numer przed przerwą robiony był na papierze pakowym).

Paweł Falicki

Pseudonimy, którymi się głównie posługiwałem, to „APN/2”, „Piotr Kminkiewicz” i „Tumor”. Zajmowałem się kolportażem „Biuletynu Dolnośląskiego” jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego, a nawet przed Sierpniem `80.

W styczniu 1982 r., w czasie trwania stanu wojennego nawiązałem kontakt z Kornelem Morawieckim. Zająłem się drukiem i kolportażem ulotek i gazetek podziemnych sygnowanych przez Regionalny Komitet Strajkowy. Współredagowałem niekiedy teksty do „ZDnD”, ale zasadniczo pracowałem przy organizacji kolportażu.

Władysław Frasyniuk, jako najważniejsza postać Związku w pierwszych miesiącach stanu wojennego, musiał być głęboko zakonspirowany. Ludzie skupieni wokół niego starali się chronić go przed zbyt częstymi spotkaniami. K. Morawiecki pełnił bardzo ważną rolę organizacyjną, ale W. Frasyniuk był postacią o znaczeniu strategicznym. W związku ze swoją rolą operacyjną K. Morawiecki nadawał też z czasem coraz wyraźniej ton ideowy RKS-owi. Osoby skupione wokół W. Frasyniuka były zwolennikami rozwiązań długofalowych, perspektywistycznych. Natomiast te osoby, które w czerwcu powołały do życia Solidarność Walczącą, kładły nacisk na konieczność podjęcia natychmiastowej walki z władzą komunistyczną. Morawiecki nawiązywał kontakty i to właściwie on i parę blisko z nim związanych osób sformułowało Regionalny Komitet Strajkowy. Było to wprawdzie pewne nadużycie, ale przeciwko temu nikt, nawet z kręgu W. Frasyniuka, nie protestował.

Około 20.05.1982 r. na Biskupinie odbyło się zebranie RKS-u, w którym brałem udział jako osoba wspomagająca, odpowiedzialna za część kolportażu w Regionie. Obecni byli: K. Morawiecki, Z Oziewicz, H. Łukowska, J. Gajos [pseudonim], T. Jakubowski, W. Frasyniuk, T. Świerczewski, M. Gabryel i inne osoby. Dyskutowaliśmy początkowo na tematy ogólne; punktem spornym było zastosowanie różnych metod oporu: protestować w zakładach pracy czy na ulicy i w zakładach pracy równocześnie. Na tym tle doszło do dramatycznych wypowiedzi po obu stronach. Ja uważałem, że manifestacje pokazują światu, że coś się dzieje. W. Frasyniuk obawiał się, że grupa skupiona wokół K. Morawieckiego przejmie wszystkie atrybuty techniczno-organizacyjne (druk, łączność, kolportaż).

Po kilkugodzinnym bezskutecznym wzajemnym przekonywaniu się grupa osób skupionych wokół K. Morawieckiego opuściła obrady i udała się do innego mieszkania, w którym dyskutowano na temat utworzenia nowej organizacji. Z. Oziewicz argumentował wówczas, że nie jesteśmy „Solidarnością proszącą”, „Solidarnością na kolanach”, lecz Solidarnością Walczącą, walczącą o uwolnienie Polski z komunizmu. (...)

Rada SW z założenia miała być ciałem decyzyjnym i była nim w pierwszych latach istnienia. W 1984 r. funkcje kierownicze przejął Komitet Wykonawczy.

W skład pierwszej Rady Solidarności Walczącej wchodzili: K. Morawiecki, Z. Oziewicz, P. Falicki, A. Myc, Z. Bełz, M. Koziebrodzka, M. Gabryel, J. Gnieciak, C. Lesisz, J. Gajos [pseudonim] i H. Łukowska – przy czym dwie ostatnie osoby zazwyczaj nie zabierały głosu na zebraniach Rady i w 1983 lub 1984 r. zrodziły się wątpliwości, czy ich obecność podczas zebrań Rady jest uzasadniona.

Poprzez układy rodzinne w Lublinie doszedłem do dwóch osób (Krzysztof Z. i „Ojciec”), którym nie odpowiadała polityka regionalnych władz podziemnej „Solidarności” i gotowi byli zorganizować Oddział Solidarności Walczącej w Lublinie. Latem 1982 r. dowiozłem im po raz pierwszy matryce wrocławskiej „Solidarności Walczącej”, (później otrzymywali je w różnych odstępach czasowych od różnych osób, bądź też sami po nie przyjeżdżali), a od marca 1983 r. zaczęli wydawać „SW” Lublin. Grupa SW Lublin była zdegustowana przeintelektualizowaniem struktur związkowych.

Rada SW nastawiona była raczej na pozostawienie wolnej ręki tworzącym się oddziałom Solidarności Walczącej w innych regionach Polski. Taki model wymuszały też warunki konspiracji. Nie było szans na rzeczywistą centralizację w skali kraju.

W strukturze kierowniczej SW Lublin były trzy osoby. W sumie najbardziej zaangażowanych w SW w Lublinie było około 30 osób, prócz tego siatka kolporterów.

Miałem poważne zastrzeżenia do funkcjonowania Rady Solidarności Walczącej we Wrocławiu i do traktowania jej przez K. Morawieckiego, który częstokroć sam podejmował decyzje, Rada zaś miała je zatwierdzać.

Od czerwca 1982 r. zajmowałem się redagowaniem „Repliki” wespół z grupą osób o orientacji antykomunistycznej. Zamiarem redakcji „Repliki” było jednak przede wszystkim podnoszenie problematyki gospodarczej, położenie nacisku na konieczność tworzenia fundamentów gospodarki wolnorynkowej. W pierwszej redakcji „Repliki” byli: Małgorzata Ścięgorz, Jan Fiołek i Paweł Świtalski. Również w pierwszych miesiącach wychodzenia „SW” współredagowałem to pismo.

W połowie 1983 r. sugerowałem K. Morawieckiemu odejście od nazwy Solidarność Walcząca, z tego względu, że słowo „walcząca” tłumaczone na jakikolwiek język obcy kojarzy się z terroryzmem. Zamierzałem zrobić tak jak Komitet Obrony Robotników – zachować nazwę skróconą – „KOR” – i powołać np. Organizację „SW”, tak jak. powstał w końcu lat 70. Klub Samoobrony Społecznej KOR. K. Morawiecki uważał, że mamy prawo do nazwy „solidarność” i że nie można się od „Solidarności” odcinać.

Po wyjściu z więzienia uczestniczyłem w zebraniach Rady SW, choć nie czułem się już jej członkiem. Moja deklaracja wystąpienia najwyraźniej była zbyt słaba i dlatego byłem ciągle za członka Rady uważany. W latach 1985-86 czułem się redaktorem „Repliki”. Pomagałem Radzie i Solidarności Walczącej operacyjnie, ale już nie ideowo, programowo. Na zebraniach Rady w latach 1985-86 dyskutowano na temat budowy Rzeczpospolitej Solidarnej. Natomiast do efektywnego zarządzania organizacją potrzebne było mniejsze ciało operacyjne. To stało się powodem utworzenia Komitetu Wykonawczego.

Po aresztowaniu K. Klementowskiego zrozumiałem, że popełniłem błąd, angażując go w działalność konspiracyjną w radykalnej organizacji, jaką była Solidarność Walcząca. Mimo że był świetnym organizatorem, nie nadawał się do działalności konspiracyjnej, był zanadto bojaźliwy. Miałem kilka sygnałów świadczących o tym, że Klementowski nie nadaje się do pracy w konspiracji i powinienem wziąć to pod uwagę. Np. na Wzgórzach Trzebnickich instalowaliśmy radio i nadajniki (wraz z Klementowskim), by nadać audycję. W pewnym momencie Klementowski panicznie zaczął uciekać pod wpływem drobnego wydarzenia. Niemniej jednak w 1983 r. Klementowski bardzo przysłużył się swoją działalnością SW – świetnie zorganizował sieć kolportażu na Dolnym Śląsku. Po wpadce jego strach i przerost ambicji (wydawało mu się, że będzie potrafił kierować śledztwem z celi) został wykorzystany przez wyćwiczonych w prowadzeniu śledztw funkcjonariuszy SB. Dopiero pod koniec śledztwa zdał sobie w pełni sprawę z tego, co zrobił. Z pewnością nie był agentem SB.

Po jego uwolnieniu powstał problem kary, którą należałoby mu wymierzyć za jego zachowanie podczas śledztwa. Przychylałem się do pomysłu, żeby go uwięzić i kazać mu coś drukować. Wcześniej został powołany Sąd Rady w składzie, którego byli Morawiecki, Myc i Bełz. Sąd ten jednak nie działał, gdyż Bełz sam podpisał wcześniej deklarację lojalności. (...)

W 1985 r. spotkałem się parokrotnie z J. Piniorem, który pozytywnie wyrażał się o Solidarności Walczącej.

Maciej Frankiewicz

Byłem twórcą Poznańskiego Oddziału Solidarności Walczącej.

Od listopada 1982 r. ukrywałem się, uciekłem z więzienia, bo chciałem coś robić. Wiedziałem, że środowisko poznańskiej Solidarności nie chce ze mną współpracować, gdyż uważali, że narażę ich na niebezpieczeństwo, ponieważ byli oni świetnie zakonspirowani. (pismo „Solidarności” wpadło 20.12.1982 r. z Pałubickim na czele. I wtedy okazało się, że wcale nie byli tak dobrze zakonspirowani).

Po raz pierwszy byłem internowany 26.01.1982 r. Po miesiącu udało mi się uciec i zacząć działać. [13.02.1982 r. odbyła się w Poznaniu pierwsza duża manifestacja], ja chciałem włączyć się w robienie jeszcze większej manifestacji. W tym dniu, podczas tej manifestacji został zabity chłopiec. Po tym wydarzeniu podziemie poznańskiej „Solidarności” zastanawiało się, co zrobić, aby nie dopuścić do manifestacji 13.03.1982 r.

Trafiłem na peryferia „Obserwatora Wkp” o proweniencji solidarnościowo-intelektualnej. Wiedziałem, że TZR „S” kolportował ulotki nawołujące do przyjścia pod pomnik, byłem świadkiem takich rozmów. Później okazało się, że na mieście pokazały się ulotki z różnymi godzinami (12.00, 15.00, 18.00), TZR „S” miał plany przeciwdziałania. Według nich byłem wariatem, radykałem. Próbowałem coś robić na własną rękę. Szukałem grup, grupek, robiliśmy akcje w biały dzień, np. pisaliśmy na murach miasta „Solidarność żyje”, włamanie do jednego z biur i zabranie powielacza i maszyny do pisania (powielacz przekazałem „Solidarności”). Kolportowaliśmy poznański „Tygodnik Wojenny”.

15.06.1982 r. zgłosiłem się na UB i do Gębarzewa z powrotem – bezsens, strajki ludzi, wyrzucanie z Warszawy. Wtedy jeszcze nie pomyślałem o tym, że trzeba robić własną organizację. W lipcu 1982 r. zostałem zwolniony. Po wyjściu zająłem się nurtem działań solidarnościowych. Organizowałem akcje druku i kolportażu ulotek. Ponownie aresztowany zostałem dnia 26.08.1982 r. Od listopada 1982 r. wiedziałem, że nową organizację trzeba budować od podstaw. TZR nie była radykalna, w ulotkach SW jasno można było wyczytać, że z tym systemem trzeba walczyć.

Ukrywałem się u Anny i Rafała Grupińskich, którzy byli najpierw zaangażowani w „OW”, potem w „SW”. Załatwiali oni latem 1986 r. 5-6 tys. dolarów.

Podczas mojego ukrywania się zimą 1982/83 r. do Poznania zaczęły dochodzić pierwsze pisma SW poprzez Grzegorza Schetynę, który przywoził dużo „ZDnD”. Pisma te odpowiadały mi, podobnie jak miesięcznik „Niepodległość”. Dokonaliśmy kolejnych włamań i ukradliśmy powielacze i maszyny do pisania. TRZ to było pewne środowisko nie takie jak RKS.

Po raz pierwszy do Wrocławia przyjechałem w kwietniu 1983 r. przy pomocy Schetyny, wtedy byłem już zainteresowany działalnością Solidarności Walczącej.

1 maja zostałem ponownie aresztowany, ale tym razem przypadkowo, podczas manifestacji. Miałem wtedy przy sobie fałszywy dowód osobisty, odsiedziałem 48 godzin i zostałem wypuszczony.

Włamaliśmy się też w Lesznie na początku sierpnia 1983 r. do Zakładu Naprawy Maszyn Biurowych Predom-ORG, wynieśliśmy wtedy 5 powielaczy i kilka elektrycznych maszyn do pisania, które trafiły do: Leszna, Gorzowa, Wrocławia (dla „S”), a w Poznaniu zostawiłem dwa powielacze i maszynę do pisania. W sierpniu 1983 r. było już w Poznaniu po amnestii.

Wcześniej, w lipcu i w sierpniu odbyły się dwa spotkania z człowiekiem, który stał na pograniczu działalności SW i RKS-u. Poruszaliśmy na tych spotkaniach kwestię powstania Poznańskiego Oddziału SW. Człowiek ten powiedział mi o przysiędze i dał mi jej treść, z nim też umówiłem się na przekazywanie prasy.

Pierwszy egzemplarz „SW OP” został wydany 15.09.1983 r. Był on robiony na podstawie „Naszej Wizytówki”. Na początku współpracowały ze mną trzy osoby, większość osób, przez, które szedł kolportaż, nie wiedziały, kto to robi.

Pierwszy numer „SW” miał 4 strony, był formatu A-5, kosztował 5-zł. Drukowaliśmy go na ramce, nakład 4000 egzemplarzy, ukazywał się co dwa tygodnie, kolportowaliśmy różnymi kanałami. Z pieniędzy, które otrzymywaliśmy za to, drukowaliśmy następne numery „SW OP”. Pierwsze pieniądze z Wrocławia na naszą działalność przyszły w listopadzie 1983 r.

Pierwsze numery „SW” redagowałem razem z Krzysztofem Stasiewskim; w pierwszym numerze ukazała się informacja o powstaniu Poznańskiego Oddziału SW. W następnych numerach drukowaliśmy komentarze, wezwania do manifestacji na rocznice. Już w którymś z pierwszych numerów krytykowano TZR za podnoszenie idei porozumienia z władzą. Samego TZR-u staraliśmy się jednak nie atakować.

Od początku swej działalności podpisywałem się pseudonimem „Stefan Bobrowski” – był to pseudonim przechodni. Do 1986 r. SB nie wiedziała, kim jest ów Stefan Bobrowski [podczas aresztowania mnie w czerwcu 1985 r. na „zewnątrz” nadal działał Stefan Bobrowski, w 1986 r. wiele osób przesłuchiwano, zarzucając im, że działali pod tym pseudonimem. Oznaczało to, że SB nie wie, kto nim jest]. Po amnestii 1986 r. ludzie zaczynali mówić prawdę.

W listopadzie 1983 r. poprosiłem przez kuriera o spotkanie z kierownictwem SW (pojechałem z Szymonem Łukasiewiczem). Na spotkaniu we Wrocławiu zostałem zaprzysiężony. Odbyła się pogadanka ideologiczna, instruktaż, dostaliśmy 30.000 zł., ustaliliśmy stałe kontakty i łączność awaryjną.

Redagowałem pismo „SW OP”, organizowałem druk, kolportaż, przekazywałem informacje z Poznania, organizowałem radio, nasza struktura dość szybko się rozrastała, była to struktura, w której było około kilkunastu osób. Z 50-60% wartości „SW OP” wracało około 10.000 zł. Postawiliśmy na druk kalendarzy: w 1983 r. kalendarze „SW” na 1984 r. Wydrukowaliśmy ich około 20.000 egzemplarzy, sprzedawaliśmy je po 100 zł. i przyniosło to nam dość duże pieniądze. Operację taką powtarzaliśmy zawsze przed Nowym Rokiem, ale nigdy potem nie drukowaliśmy już tak dużo.

Od 7. numeru pisma przeszliśmy na powielacz (jeden z ukradzionych w Lesznie), ramka jest bezgłośna.

W 1983/84 r. zostało zaprzysiężonych 10 osób, które tworzyły trzon SW OP do końca jej działalności. Byli to m.in.: Szymon Jabłoński, Szymon Łukasiewicz, ja. Obaj poprzedni mieli prawo do używania pseudonimu „Stefan Bobrowski”.

Od 1984 r. „SW OP” stale się rozrastała, chociaż zaczęliśmy zwracać coraz większą uwagę na jakość, nie na ilość. Wiosną 1984 r. współpracowało z nami około 20-30 osób i cała nasza działalność kręciła się wokół tych osób najbardziej zaangażowanych. Wokół nich było zaangażowanych następnych 20-30 osób.

„SW OP” kolportowaliśmy w ten sposób, że rozwoziliśmy po 50, 100 i 200 sztuk w różne punkty (chodziło o bezpieczeństwo) i drobny kolportaż odbywał się już poza wewnętrzną strukturą SW. Ściśle przestrzegaliśmy konspiracji. Poza Grupińskimi i jeszcze trzema osobami nikt nie wiedział, kto to jest Stefan Bobrowski. Dopiero w latach 1986/87 zaczęło wychodzić na jaw, że jestem mocno związany z organizacją SW i to, że Stefan Bobrowski to ja. Ja sam nie miałem zbyt szerokich kontaktów.

W środowisku poznańskim chodziły pogłoski, że SW to SB-cy, dlatego, że podczas spotkań ZR Poznań, TZR i OW nikt nie wiedział, kto należy do tej organizacji.

Celowo nie kontaktowałem się ze zbyt dużą ilością osób. Zarzucano mi, że pismo jest pisane złym stylem, a nie, że jest zbyt radykalne oraz to, że numery pisma były w połowie nieczytelne.

Wielu ludzi traktowało SW jako radykalniejszą część „S”, a nie jako osobną organizację.

Duża ilość pieniędzy z wydawania pisma wracała i dlatego najczęściej kolporterzy płacili za nie z własnej kieszeni. W 1984 r. mieliśmy około 30-40 punktów obsługiwanych przez kilka osób. Organizacyjnie funkcjonowało to bardzo dobrze. W czerwcu 1984 r. przeszliśmy na sitodruk.

Byłem aresztowany w kwietniu 1984 r. Siedziałem w areszcie w Lesznie. Uciekłem i ukrywałem się do amnestii w 1984 r.

Na początku mieliśmy tylko jedną drukarnię, po przejściu na sito uruchomiliśmy trzy i jedną, gdzie drukowano „Czas kultury” oraz jedną, gdzie drukowano kalendarze i znaczki. W czerwcu 1984 r. wydaliśmy pierwszą książkę, był to tomik wierszy Grupińskiego „W ziemi cieniach” (500 egz.). Każda drukarnia sama odpowiadała za swoją pracę, kolportaż. Każda dostawała kliszę i sama drukowała w 1,5 do 2 tys. egzemplarzy. Każda miała 15-20 autonomicznych własnych punktów [kolportażu]. Kontakt z drukarniami był tylko w jedną stronę – od kierownictwa do drukarń. Ja głównie przez ten cały czas redagowałem pismo. Z kolporterami staraliśmy się mieć jak najmniej kontaktów, mimo że byli oni zaprzysiężeni.

W SW OP nie było działaczy sprzed 13.12.1981 r., więc po amnestii 1984 r. nie było ujawnień. Takie przypadki były ciągle – ujawnienie się, ale nie sypanie wszystkich ludzi.

Po raz pierwszy spotkałem się z Kornelem Morawieckim w lipcu 1984 r. Zostałem wezwany razem z Leszkiem Dymarskim, który wcześniej pisał do SW. Na tym spotkaniu był również Andrzej Zarach. Kornel Morawiecki był zaskoczony, że SW OP tak sprawnie działa, a ja byłem zaskoczony faktem, że Kornel Morawiecki o tym nie wiedział. Od tego czasu brałem udział w zebraniach Komitetu Wykonawczego SW. Zebrania te rozpoczęły się jesienią 1984 r. Spotykaliśmy się mniej więcej co dwa miesiące w składzie: Morawiecki, Zarach, Kopaczewski, Bugajski, Kubasiewicz (która ściągnęła Kołodzieja), ja. Na tych spotkaniach decydowano o linii najbliższej, o manifestacjach, czy zdecydować się na niszczenie sklepów alkoholowych. W Poznaniu spalono jedyny nocny sklep alkoholowy i wybito szyby w kilku innych sklepach alkoholowych. Była to sprawa kontrowersyjna. Spotkania te miały raczej charakter dyskusyjny, nie narzucano na nich jakichkolwiek decyzji, były to spotkania wykonawczo-techniczne. Od lutego 1985 r. brał też udział w tych spotkaniach Andrzej Kołodziej. Uważam, że de facto nie było odrębnych spotkań Komitetu Wykonawczego, poza spotkaniami miast. Gdyby było inaczej, to przedstawiciele miast musieliby przyjeżdżać częściej. Po spotkaniach Kołodziej i Kubasiewicz rozjeżdżali się i chyba nie przyjeżdżali osobno. Gdyby Komitet Wykonawczy wcześniej podjął jakieś decyzje, to na spotkaniach miast upierano by się przy tych decyzjach. Najprawdopodobniej było jednak tak, że były równoległe dwa lub trzy ciała decyzyjne, każde w trochę innej dziedzinie, które spajał i koordynowali Morawiecki, Zarach, Myc, Myślecki. SW nie miała jednoznacznie określonej struktury kierowniczej, była duża doza autonomii.

Po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki dostaliśmy tekst oświadczenia od Kornela Morawieckiego, że jest to morderstwo. W tym czasie RWE i „S” nie mówiła o tym wprost. My zrobiliśmy ogromną akcję ulotkową przed pogrzebem ks. Jerzego Popiełuszki, wzywaliśmy do manifestacji.

W październiku 1984 r. wydaliśmy pierwszy numer dwumiesięcznika „Czas”, druk odbywał się na sicie, kosztował on 2000 zł. Był to miesięcznik redagowany przez Włodzimierza Filipka, zamieszczaliśmy tam teksty o myśli politycznej, bardziej otwarte. Było to pismo AI SW, ale nie bezpośrednio SW. Filipek był człowiekiem związanym ze środowiskiem KOR-owskim, był raczej radykalny. Do 1986 r. pismo to wychodziło co 3-4 miesiące, częstotliwość spadała, ale zwiększała się objętość.

Wiosną 1985 r. przeprowadzono wywiad z Markiem Edelmanem – tematyka żydowska i II wojny światowej.

Pierwsza połowa 1985 r. to szczyt działalności i popularności SW OP: trzy niezależne drukarnie, 40 osób zaprzysiężonych, osoby zaprzysiężone częściowo na etatach, drukowanie książki i fragmentów p. Zaremby „Rok 1920”.

Od aresztowań w czerwcu 1985 r., Jabłoński zaczął się ukrywać, lecz organizacyjnie nie skupiał tego w sobie, nie wytrzymywał psychicznie. W drugiej połowie 1985 r. nastąpił spadek działalności SW. Doszło do kilku aresztowań członków SW OP, Jabłońskiemu było coraz trudniej się ukrywać. Od jesieni tego roku zaczął maleć nakład naszego pisma, z 7 tys. egzemplarzy do 2-3 tys. Pismo nasze stało się miesięcznikiem. W 1986 r. „SW OP” zaczęto drukować we Wrocławiu, w Warszawie wydanie usługowe Pawła Miklasza (brał za to pieniądze).

Dwa lub trzy razy otrzymaliśmy pomoc finansową z Wrocławia, ale była to pomoc tylko okazjonalna, raczej egzekwowali oni pieniądze za kalendarze.

W listopadzie 1985 r. został aresztowany Szymon Łukaszewicz i siedział on do lipca 1986 r., ja do września 1986 r.

Na przełomie 1985/86 r. do naszej organizacji przystąpiło wiele nowych osób, które nie do końca identyfikowały się z SW, a były zdania, że warto, aby SW trwało nadal (Filipek, Jerzy Fiećko).

W 1986 r. Wrocław zerwał z nami kontakt, gdyż uważano tam, że nasze środowisko jest mocno zinfiltrowane przez SB.

Jesienią 1984 r. wszedł w nasze struktury agent SB, został on zaprzysiężony, miał swoją grupę ludzi, która drukowała i siatkę kolportażową. Marek X zaszedł dość wysoko. Odkryliśmy go dopiero w czerwcu 1987 r. dzięki podsłuchowi (Jabłoński nie wpadł z kalendarzami, które miał w samochodzie, nasłuch UB-cki go śledził. Jabłoński kalendarze otrzymał od Marka, więc gdyby UB aresztowała Jabłońskiego, to podejrzenie padło by na Marka).

Przez Marka X było kilka wpadek w SW OP. Znał on wszystkich kolporterów, którym dostarczał prasę, znał mnie i Jabłońskiego, choć nie wiedział, jakie funkcje pełnimy. Z czasem jednak domyślał się, że są to funkcje coraz ważniejsze, sporo wiedział na temat struktury organizacyjnej. W 1986 r. Marek miał jedyną działającą drukarnię, przez pewien okres czasu, gdyby UB-cy wiedzieli, że jest to jedyna naszą drukarnia, to na pewno by uderzyli w ciągu tych 3-4 miesięcy. Wcześniej było kilka takich rzeczy, które powinny nas uczulić na Marka X (lekko się dopytywał). Ja byłem dla niego tylko łącznikiem. Zadawał on dużo pytań, ale wszyscy je zadawali. Był nerwowy, słabszy psychicznie ale inteligentny, popełniał zbyt małe błędy aby podejrzenie mogło od razu paść na niego.

SB przeceniała organizacyjnie SW i później było to dla nas duże ułatwienie.

Marek X znał miejsca, w których aresztowane zostały osoby z SW OP, czasem miał, na przykład, coś przekazać, a tu nagle człowieka aresztują, choć zawsze jego wiedza i aresztowania były zawoalowane. Dopiero retrospektywnie okazało się, że to człowiek UB. Numery naszego pisma drukowane przez Marka X dochodziły do kolportażu. Kontaktowaliśmy się z nim przez filtry. Prócz niego najprawdopodobniej w naszej organizacji nie było więcej UB-ków.

Rzeczą charakterystyczną dla SW OP było tworzenie konspiracji w konspiracji i mitologizacja.

Po amnestii w 1986 r. większość ludzi wycofała się. Po wyjściu z więzienia zastałem w organizacji duże rozprzężenie. Wiele osób uważało, że jesteśmy dobrze rozpracowani jako SW, i zadawali pytanie, czy warto w takim razie coś robić. Starzy działacze SW OP nie chcieli, abym zaczynał coś robić. Zacząłem więc sam drukować, wmawiając, że robię to z innymi i po upływie pół roku wszystko odżyło.

Po moim aresztowaniu w czerwcu 1985 r. do Wrocławia jeździł Jabłoński. Z czasem po moim aresztowaniu zaczęto ujawniać nazwiska działaczy SW OP.

Kontakty zagraniczne zaczęli organizować Grupińscy, wcześniej nie było takich kontaktów.

Mieliśmy radykalniejsze pomysły, ale na pomysłach się kończyło, teoretycznie nie wykluczano nawet użycia broni.

Oprocz „SW” kolportowaliśmy też prasę zakładową, prasę związkową, okazjonalnie drukowaliśmy też te pisma.

Przewagą „SW OP” było to, że pismo nasze ukazywało się z dużą regularnością. „OW” stał się tylko pismem, był na wyższym poziomie niż „SW”.

Sprawy programowe były dla mnie drugo-, trzeciorzędne. Odbyło się parę dyskusji na ten temat, ale przeważały organizacja i sprawy techniczne. Od jesieni 1986 r. próbowaliśmy nawiązać kontakt z SW Oddział Toruń, Coś dla nich drukowaliśmy.

Dowiedzieliśmy się, że w Pile działa bardzo prężna grupa SW i w grudniu 1985/86 r. nawiązaliśmy z nimi kontakt. Łukasiewicz przypadkowo odkrył spotkanie ludzi z SW w Pile. Okazało się jednak, że cały oddział SW w Pile jest zorganizowany przez UB. Ja byłem tam w styczniu 1985 r., zawiozłem im 500 egzemplarzy naszego pisma, a oni chcieli 5000.

Po wyjściu z więzienia nie ukrywałem się już. Chodziłem na towarzyskie spotkania poznańskiej opozycji. Tam też spotkałem Pałubickiego. W 1988 r. proponował on mi, abym zrezygnował z działalności w SW.

Od 1987 r. roku wydawałem pisma zakładowe np. „SW ZNTK”, „SW HCP” – cegielnia i inne.

Moje nazwisko stało się głośne raczej przez fakt siedzenia w więzieniu, niż przez fakt mojej działalności. Robiłem więcej niż struktury „S” w Wielkopolsce, ale moje nazwisko nie było jawne, tak jak np. Pałubickiego i innych, więc później nie mogłem wystartować.

„Czas kultury” wydawali od 1986 r. Grubińscy. Czasami kolportowaliśmy „TM”.

Legenda SW działała siłą rozpędu. Dość regularnie zajmowaliśmy się nasłuchem, spisywaniem numerów rejestracyjnych samochodów UB-ckich (ponad 200 samochodów). Nasłuchy rozpoczęliśmy w 1986 r.

W 1984 r. mieliśmy możliwość wprowadzenia kogoś z naszych ludzi do SB. Zrezygnowano z tego, uważając to za zbyt niebezpieczne. Osobę tę próbowano zwerbować. Mieliśmy też elementy wywiadu.

Władysław Frasyniuk

Źle układała mi się współpraca z panem „Rustejko”, który był przedstawicielem tylko pewnej grupy zakładów pracy, nie zaś wszystkich, na jakiego się nieraz kreuje. Uważam, że był on człowiekiem zbyt konspiracyjnie nastawionym, za bardzo chronił siatkę zakładów pracy, był przewrażliwiony na punkcie bezpieczeństwa zakładów, dezorganizował i utrudniał organizowanie Komisji Zakładowych. Wiem, że na pewno blokował, konfliktował i kwestionował kontakty RKS z przedsiębiorstwami, które niejednokrotnie szukały z nami [Frasyniuk, Bednarz, Pinior] kontaktów. „Rustejko” miał fobię na tle Służby Bezpieczeństwa, tymczasem w pierwszej połowie 1982 r. trzeba było bardzo wnikliwie rozważyć delikatną kwestię, do jakiego stopnia należy chronić przed innymi pracownikami podziemnych struktur „Solidarności” swoje „namiary” i swoją działalność na obszarze jednej bądź kilku fabryk. Zbyt głębokie zakonspirowanie i brak weryfikacji groził tym, że w pewnym momencie agent SB mógł wejść w tak zorganizowaną strukturę i kierować nią. „Rustejko”-Świerczewski był zdecydowanym zwolennikiem struktury „kominowej” przy organizowaniu zakładów pracy. Ja byłem raczej za nawiązywaniem bezpośrednich kontaktów poziomych, między poszczególnymi przedsiębiorstwami, co zapobiegłoby ewentualnemu opanowaniu części struktur przez agentów bezpieki.

Pierwsze miesiące stanu wojennego upłynęły na organizowaniu prasy, kontaktów z zakładami pracy. Liczne kontakty zostały już nawiązane w czasie od 13 XII 1981 do Świąt Bożego Narodzenia. Struktura pierwszego RKS-u w dużej mierze po tym początkowym okresie padła. Nastał okres odbudowywania struktur i kontaktów. W zakładach pracy tworzyły się paroosobowe grupy. Częstokroć dana grupa była jedną z wielu autonomicznych struktur. Kontakty z Kościołem katolickim nawiązywane były przez około 3-4 miesiące.

Uważam, że byłem mocno narażony na wpadkę ze strony SB, więc moje zadanie było bardziej utrudnione, niż „Rustejki”, który działał de facto na powierzchni. Teraz już nie pamiętam dokładnie, które zakłady organizowałem, ale od samego początku nacisk, jaki kładliśmy na posiadanie realnych wpływów w opozycyjnie nastawionych grupach w przedsiębiorstwach był bardzo duży.

We wrześniu [1982] otrzymałem list do „RKS NSZZ „Solidarność” Dolny Śląsk nt. rezygnacji z funkcji członka RKS” od Świerczewskiego [pismo datowane było na 02.09.1982 r.], ale nie odpowiedziałem nań, gdyż miałem wiele takich listów, zwłaszcza od Świerczewskiego, który „zasypywał” nas wręcz tego typu listami i pismami. Z upływem czasu konflikty z „Rustejką” narastały. Zależało mi wtedy na „Rustejce”, ponieważ mimo jego negatynych cech odbierałem go jako człowieka energicznego, odważnego i zaangażowanego „w sprawę”. Podejmowałem starania, żeby wprząc go w taką działalność dla RKS, która byłaby skorelowana z działalnością naszych ludzi w przedsiębiorstwach. „Rustejko” sugeruje, co prawda, że już w styczniu 1982 r. proponował mi zorganizowanie spotkania z przedstawicielami zakładów pracy, ale ja nie przypominam sobie takiej propozycji z jego strony. Nie pamiętam, kiedy Kornel Morawiecki skontaktował mnie z „Rustejką”. Świerczewski był w dużym stopniu mitomanem i to trzeba wziąć pod uwagę, analizując jego zarzuty.

Uważam, że strajki organizowane 13 każdego miesiąca były potrzebne, charakteryzowały się wielką dynamiką, pomagały integrować opozycyjne struktury w zakładach, dawały ludziom poczucie, że coś się jeszcze dzieje, że nie wszyscy się poddali. „Zapleczem” intelektualnym RKS-u był Jan Koziar. Bujak i Lis rzadko kontaktowali się z zakładami pracy. Na uzasadnienie na pewno odpowiedziałem.

RKS musiał odbudowywać zaplecze sprzętu poligraficznego od podstaw. Było takie zdarzenie, że ktoś zabrał zdeponowany w kościele na Psim Polu sprzęt i był to ktoś z SW – sprawa ta wyszła na jaw dopiero po wpadce tej osoby i znalezieniu powielacza w jego mieszkaniu.

Nie byłem przeciwnikiem demonstracji ulicznych w ogóle, ale uważałem, że nie należy nadużywać tego typu protestów. 31.08.1982 r. RKS zorganizował wyjście zakładów pracy na ulicę. Myślę, że błędem było to, że po 31 VIII nie ogłoszono strajku generalnego. Mieliśmy 31 sierpnia koncepcję tzw. gwiaździstego wyjścia zakładów pracy i połączenia się w jednym miejscu.

„Rustejko” sporządzał protokoły (polecał sporządzenie) po każdym posiedzeniu RKS, w którym uczestniczył, oraz po każdym spotkaniu z zakładami pracy. Byłem przeciwny protokołowaniu ze względu bezpieczeństwa. Protokoły były elementem sporu z „Rustejką” już w 1982 r. Okazało się, że SB znała nasze protokoły, mimo że nie wpadły razem ze mną, czyli musiała je otrzymywać inną drogą, co wcale nie jest takie niezrozumiałe, jak się weźmie pod uwagę fakt pisania powielania i kolportowania tych protokołów (co prawda w wąskiej i teoretycznie uprawnionej do ich przeczytania grupie, ale zbyt szerokiej, żeby mieć stuprocentowe zaufanie, nawet nie tyle o to, że ktoś był współpracownikiem SB, ale o to, że ktoś będzie chciał się podzielić swoimi wrażeniami ze spotkania z Frasyniukiem, Bednarzem itd. w swoim zakładzie pracy).

W momencie składania dymisji przez Świerczewskiego byłem trochę uzależniony od niego. Musiałem stopniowo przejmować od niego te zakłady, w których miał swoich ludzi.

Komunistom zależało na wyciągnięciu „Solidarności” z zakładów pracy. Dlatego częste manifestacje uliczne były im na rękę. To był główny powód, dla którego nie zgadzałem się z koncepcjami Solidarności Walczącej, dotyczącymi demonstracji. Kornel Morawiecki blokował mi dostęp do zakładów pracy, np. z Chemiteksem. Kolportaż w pierwszym okresie stanu wojennego był często jedynym kanałem kontaktowym. Dlatego, jeśli w jego ręku było rozprowadzanie „Z Dnia na Dzień” („ZDnD”), miał on dużo większe szanse [dotarcia] do tworzących się w sposób zaimprowizowany Tajnych Komisji Zakładowych. Komisje te rzadko tylko powstawały w oparciu o działaczy sprzed stanu wojennego. Stare kadry najczęściej siedziały w obozach dla internowanych. Tworzyły się nowe grupy, nieznane Zarządowi Regionu. Z takimi grupami Morawiecki nawiązywał kontakty.

Mój spór z Kornelem to była w dużej mierze kwestia temperamentu. Morawiecki podpisywał oświadczenia za RKS – w grudniu 1981 r. miał do tego prawo, bo został przez nas upoważniony.

RKS tworzyli: Józef Pinior, Piotr Bednarz, ja, Barbara Labuda, Kornel Morawiecki oraz przedstawiciele zakładów pracy. Na spotkanie 29.05.1982 r. przyszły nie tylko osoby związane z fabrykami (był np. Michał Gabryel). Kornel Morawiecki uważał, że ostre starcie tłumu z policją wzmaga nastroje społeczne, operował zdecydowaną retoryką antysowiecką. Ja chciałem budować struktury społeczne w zakładach pracy, ewentualnie organizować strajk generalny, chciałem też bezpieczeństwa dla ludzi. Uważam, że na ulicy nie ma więzi między ludźmi, jest anonimowość. Zawsze raniła mnie ostra retoryka. Nie nadużywałem takich słów jak: niepodległość i wolność. Kornel zaś za często podnosił te kwestie i nic z tego nie wynikało. Do zrywu niepodległościowego doszło w 1980 r. i na następny – byłem pewien, że będziemy musieli poczekać, przygotowując się do niego poprzez długofalową budowę struktur społeczeństwa podziemnego, społeczeństwa oporu. Sądzę, że spór między grupą ludzi tworzących później SW i RKS-em polegał tylko na retoryce. Cele były wspólne, a różnice taktyczne.

Jeśli chodzi o sposób podejmowania decyzji w TKK, to dla mnie obligatoryjne były wcześniejsze ustalenia na forum RKS. Nie było natomiast możliwe, żeby o wszystkim dyskutować z przedstawicielami Tajnych Komisji Zakładowych, ponieważ często decyzję na dane posunięcie władz trzeba było podjąć niemal natychmiast i nie było takich technicznych możliwości, żeby wszystko uprzednio uzgadniać z TKZ-ami. Natomiast w sprawach merytorycznych staraliśmy się znać opinię i dyskutować z TKZ-ami.

Kontakty z utworzonym przez Eugeniusza Szumiejkę Ogólnopolskim Komitetem Oporu miałem pośrednio – poprzez łączników i kurierów Morawieckiego i Świerczewskiego. Dla mnie nie była to struktura wiarygodna, przede wszystkim dlatego, że wiedziałem, iż Andrzej Konarski jest agentem SB, a Konarski był przecież jedną z głównych postaci OKO. (...)

Po latach nie sposób pamiętać wszystkich ludzi z zakładów pracy, z którymi jako RKS współpracowaliśmy organizacyjnie i koncepcyjnie. Z pseudonimów, które mi utkwiły w pamięci, mogę wymienić następujące: „Mundek”, „Monter”, „Daniel”, Kuna”.

Moment utworzenia SW odebrałem z ulgą, że wreszcie coś konkretnego się ukonstytuowało, ale bałem się, że w świat pójdzie informacja o rozłamie w „S”. Miałem pretensję do ludzi z SW, że wzięli nazwę „Solidarności”. Uważam, że Kornel Morawiecki chciał utworzyć swój własny ruch polityczny. Chciał on, żeby jego organizacja była kadrowa, żeby członkowie składali przysięgę. Organizacja planowana przez niego i ludzi mu bliskich miała mieć strukturę hierarchiczną. Samo rozstanie odbyło się bezkonfliktowo. O wiele bardziej konfliktowy był okres do maja 1982 r. Kornel Morawiecki spotykał się z Konarskim i nie został aresztowany. SB infiltrowała zarówno NSZZ „S”, jak i SW – nie chodzi mi tu o kierownictwo. SW była mocno zinfiltrowana. W pierwszym okresie stanu wojennego SB chciała głównie uderzyć w struktury zakładowe. Dla SB korzystniejsze były radykalne organizacje, które nawoływały do gromadzenia się na ulicach. Komuniści bardziej bali się „fortec” – utrwalonych, dobrze zakonspirowanych, zdecydowanych, mających realny wpływ na załogę struktur wewnątrz przedsiębiorstw (zbieranie składek, kolportaż prasy związkowej, samokształcenie, gotowość do strajku ogólnopolskiego na wezwanie władz regionalnych lub krajowych).

SW miała ogromne zasługi w budowaniu niezależnej poligrafii, ale kiedy SB mocno uderzyła – wpadała drukarnia po drukarni (1984 r.). W lipcu 1984 r SW prowadziła prasę i kolportaż. SW stała się sprawną strukturą wydawniczą, to było jej główną działalnością. Uważam, że to organizacja robiła bardzo dobrze. Współpraca RKS-u z SW, z tego, co wiem, układała się dobrze. SW zawsze pomagała RKS-owi. W 1984-85 r spotkałem się z Kornelem Morawieckim. Na tym spotkaniu doszło do ostrej wymiany zdań, co wynikało nie tylko z odmiennego widzenia rzeczywistości, szans i zagrożeń, ale również z różnicy charakterów. Mam dużo uznania dla Kornela Morawieckiego. Kornel spotykał się z Barbarą Labudą.

Taktyka proponowana przeze mnie była szansą dla „Solidarności”. Uważałem, że powinniśmy działać jawnie, organizować i wspierać samorządy pracownicze, które mogłyby się stać kuźnią kadr. Uważałem, że powinny powstawać organizacje środowiskowe, powinno się używać prawdziwych nazwisk, czytelnie się podpisywać, powinno się również wybrać doradców dla Wałęsy.

W tym czasie kierownictwo Związku było w podziemiu, ja chciałem być uzupełnieniem tego podziemia. Uważałem, że należy przekonać podziemie do częściowo jawnej działalności. Podobnie było po 11 IX 1986 r. Dużą rolę w procesie wychodzenia na jawne formy działalności odegrał WiP, ludzie z WiP-u posługiwali się prawdziwymi nazwiskami. W 1986 r. wychodzenie na jawność było najważniejszą formą działalności. Sądziłem, że należy wciskać się we wszystkie możliwe szczeliny komunistycznego monolitu. Komuniści nie mogli sobie pozwolić na wyaresztowanie działaczy „Solidarności” zaraz po amnestii. Ten czas trzeba było wykorzystać. Wejście w spetryfikowany układ komunistyczny, stopniowe drążenie go mogło rozwalić i rozwaliło ten system.

Po 1984 r nie miałem żadnych spraw konfliktowych z Markiem Muszyńskim. Lekki konflikt między nami był, ale w roku 1986. Marek Muszyński bał się, aby mój autorytet nie spowodował wyjścia z podziemia przedstawicieli zakładów pracy.

Uważam, że dobrze i uczciwie się stało, że SW się odłączyła od związku zawodowego „Solidarność”. SW miała ogromne zasługi w profesjonalnej poligrafii. Zawsze można było liczyć na pomoc SW w zakresie słowa drukowanego. Również dużą rolę psychologiczną odegrała SW, gdyż okazało się, że społeczeństwo potrzebuje radykalizmu. Myślę, że potrzebne było takie wyjście do przodu; dynamiczna gazeta SW (np. w Lubinie). Bałem się jednak, żeby za radykalnym mówieniem nie szło konsekwentne realizowanie haseł zbyt daleko posuniętego oporu wobec systemu. Obawiałem się też pewnej inercji u ludzi, którzy mogli poczuć się rozgrzeszeni z konieczności działalności opozycyjnej po pójściu na demonstrację uliczną. Pójście na manifestację i rzucenie kamieniem albo pójście na Mszę św. i podniesienie palców do góry w kształcie litery „V” daje [spokój sumienia], a w rzeczywistości niczego nie załatwia. Nie wierzyłem w spektakularne obalenie komuny, np. za pomocą narodowego powstania. Już raz, w grudniu 1981 r., pomyliliśmy się co do magicznej siły 10-milionowego Związku. Dla mnie hasło, które głosiła Solidarność Walcząca – „obalania komuny” – to była przesada, było to wyartykułowanie nierealnej perspektywy.

Nie liczyłem na żadne podziały we władzach, w PZPR. Uważałem, że negocjacje z władzą muszą odbywać się etapami, nie wierzyłem, że może dojść do rychłego obalenia komuny. Należy stawiać sobie takie zadania, które są możliwe do zrealizowania. Nie miałem cienia wątpliwości co do tego, kto zamordował księdza Jerzego Popiełuszkę – był to sygnał, który należało właściwie zinterpretować, czy jest to tylko „wypadek przy pracy”, czy na zimno skalkulowana metoda, z pomocą której bezpieka będzie się od tego momentu rozprawiała z oponentami politycznymi. Błędem był wtedy nasz brak zdecydowania, np. brak sprawnie przeprowadzonego strajku. Inne działania mogły być bowiem co najwyżej uzupełnieniem oporu w zakładach pracy.

Na temat SW rozmawiałem z przedstawicielami TKK, ponieważ chciałem znać zdanie innych członków TKK, na ile ich według nich powstanie SW jest rozłamem i jak to będzie rzutowało na związek. Obawiałem się konsekwencji psychologicznych wśród ludzi, których niewiele interesowały subtelne (ich zdaniem) różnice między NSZZ „Solidarność” a SW. Dochodziło do sporów między Związkiem a SW, ale myślę, że było to nieuniknione. Z Polski natomiast nie nadchodziły żadne informacje o tym, że SW przeszkadza Związkowi w jego działalności. Raczej były sygnały o współpracy.

Michał Gabryel

W pierwszej połowie 1982 r. byłem jedną z osób wspomagających i współbudujących Regionalny Komitet Strajkowy. Nie byłem wcześniej działaczem NSZZ „Solidarność”, i wobec tego nie byłem także człowiekiem uporczywie poszukiwanym przez Służbę Bezpieczeństwa. Miałem stosunkowo łatwy dostęp do Władysława Frasyniuka (przez kilka tygodni ukrywałem go) oraz częstą styczność z Kornelem Morawieckim. Od lutego 1982 lub wcześniej Frasyniuk nawiązywał coraz częstsze kontakty z przedstawicielami tajnych komisji zakładowych. Morawiecki zajmował się przede wszystkim stroną organizacyjno-techniczną. On i bliscy mu ludzie posiadali najbardziej rozbudowaną sieć łączności i wielokrotnie oni właśnie umożliwiali kontaktowanie się Frasyniuka z działaczami i strukturami podziemnymi. Przed powstaniem TKK nawiązałem kontakt z szefem krakowskiego regionu NSZZ „Solidarność” – Władysławem Hardkiem.

W dniach zakładania Solidarności Walczącej bardzo ważne było stanowisko osób pełniących najistotniejszą rolę w strukturach podziemnych. Takie osoby, to m.in. Józef Pinior, Marek Muszyński, Jan Gajos [pseudonim]. Pinior nadzorował zasoby finansowe, toteż jego jednoznaczne opowiedzenie się po stronie Frasyniuka było znaczące. Muszyński był raczej bliżej Frasyniuka, Gajos zaś wszedł do Rady Solidarności Walczącej.

Sprawami kontaktów zagranicznych zająłem się od początku swojej działalności podziemnej. Moją intencją było oddzielenie spraw kontaktów zagranicznych i łączności korespondencyjnej w Solidarności Walczącej od działów wykonawczych – druk, kolportaż. Chciałem mieć bezpośredni kontakt tylko z Radą SW. Na początku ludzie wchodzący do Rady SW nie znali się. Wszystkich znał tylko Kornel Morawiecki.

Po utworzeniu Solidarności Walczącej organizowałem spotkania Kornela Morawieckiego z dziennikarzami zachodnimi (głównie zachodnioniemieckimi) oraz z przedstawicielami Kościoła. Zajmowałem się również uzyskiwaniem sprzętu (poligraficznego, fotograficznego, nasłuchowego itp.), przerzucaniem go do kraju, nadzorowaniem rozładunku i uruchomieniem. Np. nadajniki i skanery przewożone były do Polski autobusami Czerwonego Krzyża. Ważne informacje lub mniejsze objętościowo rzeczy przewożone były w gaśnicach samochodowych, sklejane między kartki książek, umieszczane w specjalnych, wcześniej przygotowanych skrytkach.

Cały sprzęt fotograficzny, którym posługiwała się w późniejszych latach Agencja Fotograficzna „Dementi”, pochodził z takich właśnie transportów (W 1985 r. Agencja ta zerwała ostatecznie więzi z Solidarnością Walczącą).

Szczególnie częstą łączność nawiązałem ze środowiskami niemieckimi sympatyzującymi z Polską z Marburga i Frankfurtu. Z chwilą kiedy dotarły do Rady SW pierwsze informacje o Andrzeju Wirdze i jego zamiarach zaangażowania się w działalność w Solidarności Walczącej otrzymałem delikatną misję sprawdzenia go – po 13 grudnia 1981 r. była to rutynowa konieczność. Nawiązywanie kontaktów ze środowiskami niemieckimi (w tym także z policją zachodnioniemiecką) przeze mnie i przez Hilfskomittee Solidarność Andrzeja Wirgi przebiegało równolegle.

Jan Gajos

W 1982 r. postanowiono utworzyć oddziały samoobrony, które miały chronić drukarnie, kolportaż – lecz oddziały te nie powstały. Przed powstaniem SW powstał kontrwywiad, funkcję tę sprawowałem z ramienia RKS. Do naszych zadań należało rozpoznanie zamierzeń przeciwnika i próba ochrony całości. Przeciwnik był jasno określony. Nasze metody to: penetracja w eterze, wysłuchiwanie łączności, inwentaryzacja UB-ckich środków transportu (dość rzadko zmieniali oni rejestracje). Była to żmudna, ciągła, sumienna praca. Czynności były podobne, zmieniał się tylko czas. Do dyspozycji w SW mieliśmy max. 10 osób (część była na stałe). Próbowaliśmy przewidywać, co gdzie może być zagrożone, analizując uzyskane dane. Główna rzecz dotyczyła prewencji, jeśli SB kogoś obserwowała (nie tylko z SW), to my dawaliśmy ostrzeżenie. Część ludzi nie dało się zidentyfikować i UB znało tylko pseudonimy. Z czasem polepszał się nam sprzęt radiowy (skanery z Zachodu – koniec 1983 r.). W 1986 r. było coraz powszechniejsze używanie skanerów i innego sprzętu tego typu.

SB szyfrowała – my przeprowadzaliśmy analizę porównawczą. Kumulowaliśmy doświadczenia i z upływem czasu było coraz lepiej. Podstawą w naszej pracy była dobra znajomość Wrocławia, nie tylko z planem, ale też wizualna, tak żeby identyfikować obiekty – na tym najczęściej łapaliśmy SB-ków.

Działanie SB osaczające drukarnię trwało zazwyczaj dłużej – więc mieliśmy czas, aby w porę ostrzec ludzi. Były też sprawy nieskończone, np. dłuższy czas SB osaczała kogoś i nic z nasłuchów nie udawało nam się wyciągnąć. Po latach stosunek sukcesów do porażek wynosił 60:40. Porażki to brak wyjaśnień, określenia szyfru, niezdążenie z ostrzeżeniem. Większość sukcesów SB opierała się na informacjach uzyskanych od ludzi w aresztach i ludzi przebywających w więzieniu. Mniej sukcesów odnosiło natomiast SB w dziedzinie klasycznej: inwigilacja, nasłuchy, werbunek. Z moich ludzi nikt nigdy nie sypnął. Dane z nasłuchu musiały przekroczyć punkt krytyczny, żeby dały się zinterpretować.

Od 1986 r. i potem mieliśmy grupy, które za pomocą sprzętu mogły same się chronić. Sprzęt mieliśmy luksusowy – z instrukcjami.

Do oddziałów SW w innych miastach posyłaliśmy listy ze wskazówkami, z przekazywaniem doświadczeń. Od 1985 r. i potem listownie szkolono inne miasta.

Czasem, gdy moja grupa wiedziała, że ktoś jest prowadzony, to puszczano go ustaloną trasą z nasłuchami SB-cji. Gorszą sprawą było to, że oni też mieli doświadczenie i na ulicach centrum zazwyczaj milczeli. Różnie kończyły się tego typu eskapady. Jeśli coś trwało zbyt długo, to SB zaczynało się orientować, była ona zorientowana w metodach prowadzenia kontrwywiadu przez SW, bo wpadały papiery dokumentacyjne u ludzi i to wcale nie musiały być wpadki SW. Oprócz SW nasłuchy robił też RKS oraz inne grupy, które robiły pracę kontrwywiadowczą na własną rękę. Były to grupy niezwiązane ani z RKS-em, ani z SW.

RKS organizował quasikontrwywiad, ale nie robił tego z takim zaangażowaniem, zwłaszcza na początku, gdy sprzęt był wytwarzany przez podziemie. SB, żeby ustrzec się przed dostarczaniem danych strukturom podziemia, poprzez informacje w eterze, wpuszczała informacje falszywe, z czasem było coraz więcej dezinformacji. Początki kontrwywiadu były wspólne. Trudno przeprowadzić podział, kto z ludzi był w RKS, a kto w SW (nie prasa i ideologia), ponieważ poligrafia i nasłuchy były wykorzystywane do różnych celów. Czasem np. zakłady nie miały możliwości wydrukowania swojej gazetki, więc wtedy robiła to SW lub RKS.

Wnioski z kontrwywiadu przekazywano i do RKS-u, i do grup zakładowych. W podziemiu obowiązywał raczej podział funkcjonalny, a nie partyjny.

Ze strony RKS i innych grup otrzymywałem informacje dotyczące szczegółów inwigilacji. Czasem zgłaszałem to sam, czasem układy towarzyskie, czasem obiegiem prasy. Jak w konspiracji – zaufanie do siebie miały kolejne ogniwa.

W SW sprawy wywiadu były prowadzone w innym dziale. Działy zostały rozdzielone, żeby uniknąć dekonspiracji. Kornel Morawiecki miał kontakty z byłymi funkcjonariuszami SB i z tej strony spływały do nas pewne informacje co do sposobów działania. Te informacje z wywiadu były potwierdzeniem danych prac kontrwywiadu. Dział kontrwywiadu celowo nie znał i nie chciał znać szczegółów w materii wywiadu, bo było to zbyt niebezpieczne. W okresie początkowym, okresie dużych represji gra na wywiad była zbyt ryzykowna. Był to wywiad, działanie ocierające się o szpiegostwo i najbardziej niebezpieczne, więc też nie było zbyt wielu chętnych na taką działalność.

Konkretnych akcji ostrzeżenia człowieka, dzięki analizie kontrwywiadu było sporo (ze strony SB działania były długofalowe), ale nie „tuż pod drzwiami, bo w środku kocioł”, lecz długofalowo, ostrzegano. Mogło być też tak, że SB zniechęcona działaniami sama odstępowała.

Organizowaliśmy też działania osłonowe: jeśli np. było tak, że SB znało daną osobę z organizacji, to kierownictwo SW nie utrzymywało z tą osobą żadnych kontaktów. Osoba obserwowana nie mogła trzymać w domu żadnych materiałów obciążających. Działania SB nie mogły być ciągłe. Jeśli dana osoba przez dłuższy czas nic nie robiła, to od niej odstępowano. Była to swego rodzaju kwarantanna. Z czasem ludzie nauczyli się kontrolować, jeśli spostrzegali, że są obserwowani, to zaczynali robić coś innego, zawalali robotę podziemną. Ci, co zdawali sobie sprawę z tego, że są śledzeni, zazwyczaj dawali sobie z tym radę. Gorzej było z tymi, co nie wiedzieli, sprawiali oni często sporo problemów.

Naszym celem (celem każdej komórki) było to, żeby SB nie rozprzestrzeniło się. Na spotkaniach kierownictwa kontra była ściślejsza. SW miało tą przewagę, że wiedziało, kto, kiedy, jak przyjedzie i co to za waga spotkania. Organizowano wówczas osoby kontrolnie wypuszczane, takie, które były namierzone, ustaloną trasą. Spotkania nawet kilkunastu osób nie były groźne, jeśli było wiadomo, kto jak przyjedzie. Wtedy organizowano czujniejszą ochronę.

Ja zajmowałem się materią organizacyjną, a nie polityczną.

Komitet Wykonawczy oficjalnie powstał w 1985 r. Od 1983 r. było ciało mniejsze, kilku osób najbardziej rzutkich, najlepiej zoriętowanych.

Byłem przeciwny upublicznianiu informacji, jakie otrzymywaliśmy drogą nasłuchu.

W nacjach stabilnych archiwa ujawnia się po wielu latach.

Warto zwrócić uwagę na stosunek sił i środków do uzyskiwanych efektów. Skuteczność sumaryczna: nakłady pism – oddziaływanie na ludzi (RKS zbierał nadto składki w zakładach pracy). W 1986 r. doszło do ujawnienia struktur „S”, choć nie przestały działać. Per saldo do 1989/90 r. SW uzyskała dużo, choć niewiele wykorzystała tego, co uzyskało się wcześniej. Dla „S” rok 1986 był zamknięciem etapu konspiracji.

Od września 1986 r. SB skupiła swoją działalność na SW, walka wzmogła się, choć przyszłość dotycząca „S” nie była klarowna. Po amnestii w 1984 r. ludzie zaczęli się mniej bać, starsi wykruszali się, ale w 1985 r. był większy napływ młodych ludzi. Młodzież łatwiej mogła podołać stałym obowiązkom. Byli i studenci, i młodzi robotnicy.

Po amnestii w 1986 r. SB zaangażowała swoje siły, skoncentrowała się na SW. Inwigilacja rzadko wtedy dotyczyła kogoś spoza SW. Jeśli byli agenci w SW, to SB nie ujawniała tego. Jeśli SB by była, to agent musiałby ujawnić swój wpływ w prasie, np. „w stronę ugody” itp. Jeśli agent miałby tylko zdekonspirować działalność, to zrobiłby to szybko. Najważniejsza jest prasa. Jeśli byłby to agent wpływu, to powinno się to odbić w publicystyce – w rzeczy najważniejszej. Więc jeśli nawet był agent, to nie tak wysoko.

W działalności kontrwywiadu nie wzorowano się na AK, bo w czasie II wojny światowej sytuacja była czytelna. Tutaj po 13.12.1981 r. obie strony mówiły tym samym językiem. Więc trzeba było działać na własną rękę.

Więc z jednej strony represje Gestapo były bardzo mocne, ale walka była bardziej czytelna.

Informacja Kiszczaka i Pożogi jest nie do sprawdzenia, pisać sobie można.

W latach 1982/86 działały różne ugrupowania. Tak jak w życiu politycznym, działalność podzieliła się na różne sposoby dojścia do celu. W RKS byli łagodni, a w SW byli radykalni. Cel był ten sam, a podział naturalny. Była walka o niepodległość. Jeśli chodzi o KPN, to była to inna formacja, działająca zarówno w konspiracji, jak też jawnie (podając nazwiska szefów Oddziałów). KPN szedł siedzieć do więzień, ale z nagłośnieniem, żeby ludzie zrozumieli, dlaczego siedzą. W zasadach KPN było konsekwentne nagłaśnianie swojej grupy, partii. Wzajemna współpraca układała się raz lepiej, raz gorzej.

Jerzy Jankowski

Wyjeżdżając z Polski 27.05.1983 r., już byłem członkiem SW.

Z uporem wierzyłem w ten manifest, na tamte czasy nie było innego, radykalnego i sensownego. Kolportowałem ulotki. Dostałem ultimatum – miałem opuścić Polskę. Członkiem SW zostałem pod koniec 1982 r. Przysięgę składałem w Polsce i w Norwegii. Kontakty z Kornelem Morawieckim utrzymywałem przez Tadeusza Rogosza. Organizowałem dla SW farbę, papier i pieniądze. Działałem pod pseudonimem „Danton”.

Wyjeżdżałem z zamiarem tworzenia przedstawicielstwa SW w Norwegii. Od początku swojej działalności w Norwegii współpracowałem z prasą norweską – „Qvre”, „VG” (gazeta ogólnokrajowa), w niej ogłosiłem oficjalnie w sierpniu, że otwieram „wbrew komunistom pierwsze biuro SW”.

W Brukseli podejrzewano, że jestem z SB. Po tym ogłoszeniu od razu zaczęli zgłaszać się dziennikarze norwescy. Bjorn Cato Funemark – szef Solidaritat Norge-Polen zaproponował mi wstąpienie do szefostwa S-N-P. Zgodziłem się od razu i uzyskałem w ten sposób pierwszy kanał dla SW. Organizacja ta była w dużym stopniu spenetrowana przez komunistów norweskich. Stali oni na ulicy i zbierali pieniądze na „Solidarność”, a część na SW. Norwegowie nie sprzeciwiali się SW (70%), lecz 30% Polaków. Z czasem, w 1985/86 r. nastąpił inny podział i SW sprzeciwiało się już 50% Norwegów i 50% Polaków.

SW przysyłała do Norwegii ludzi różnego pokroju, więc żądałem od Morawieckiego rekomendacji na piśmie. Mój dom był obserwowany przez ambasadę Polską w Norwegii, później policja zrobiła z tym porządek i przestali obserwować mój dom (pod koniec 1984 r.).

Ambasada polska zorganizowała zamach na mnie, chcieli upozorować wypadek. Było to w 1984 r., podczas mojej podróży do Szwecji.

Dobrze układała mi się współpraca z Bjornem Funemarkem. Jak potrzebowałem kontaktów, to zaraz mi je załatwiał, np. w Londynie CSSO (koordynacja komitetów wspierających Solidarność), w Szwecji. Wszędzie, gdzie jechałem, przedstawiałem się jako członek SW. W Londynie byłem w roku 1984, w Szwecji kilkakrotnie, w Paryżu w roku 1990, w USA w 1985 r., potem utrzymywałem kontakty korespondencyjne i w 1987 r. powtórnie wyjechałem do USA. Wszystkie te wyjazdy były prywatne.

Od momentu kiedy otrzymałem pierwsze numery pisma „SW”: 3/70, 29.01.-5.02.1984 r., w których na stronie drugiej ukazał się komunikat z podziękowaniem dla naszej (norweskiej) działalności i informacja, że w Oslo działa pierwsze Norweskie Biuro Informacyjne SW, było mi łatwiej działać, bo polska emigracja uwierzyła wtedy, że nie jestem SB-kiem. Zaraz po ukazaniu się tej informacji otworzyłem konto SW, było na nim 700 koron, które miały znaczenie symboliczne. Pieniądze starałem się wyciągać raczej bezpośrednio od ludzi na dzialalność SW. Wydrukowałem w języku norweskim ulotki, prosząc o pomoc dla SW. Rozsyłałem je po zakładach pracy i do ludzi prywatnych. Przez cały okres naszej działalności spłynęło 700 koron.

Po ukazaniu się notki, o której wspominałem wcześniej, wysłałem pismo do RWE mówiące o tym, że jestem przedstawicielem SW w Norwegii. Najder forsował wszystko, czego nie chciały puścić niższe szczeble.

Po otrzymaniu nagrody Nobla przez Wałęsę zorganizowałem manifestację w Oslo. Po tej manifestacji po raz pierwszy podano informację radiową, w której wypowiadałem się na temat Kornela Morawieckiego i SW. Oświadczenie to otrzymały stacje radiowe różnych krajów. Odbywało się to tak, że SW wysyłała do mnie różne informacje, ja przekazywałem je do RWE, do Najdera i w po upływie godziny podawano te informacje w „Panoramie Dnia”. W RWE nie cenzurowali żadnych wiadomości.

Wysyłając ulotki, sankcjonowałem istnienie biura SW, a zarazem prawną ochronę.

W latach 1982-86 spłynęło na działalność SW 5 tys. dolarów. Stałem na ulicy i zbierałem pieniądze na działalność SW, robiłem plakaty z napisem „Uwolnić więźniów politycznych”. Organizowaliśmy też transport darów w 1984/87 r., które przychodziły do ks. Orzechowskiego [we Wrocławiu] (jest moim znajomym) – była to żywność i odzież dla dzieci od SW. Było to około 8 samochodów wartości 50-100 tys. dolarów, szło to pod egidą SW, nie pod Solidaritet-Norge-Polen (oni wysyłali osobne transporty). Organizowaliśmy też akcje losowe – było to w 1984 r., wystawialiśmy nagrody z własnych środków (około 400 koron, 700 dolarów), część z tych pieniędzy przeznaczyliśmy na działalność SW.

Kontakt z SW od 1983 r. do roku 1987 miałem przez Stanisława Procajło.

W 1985 r. przyjechał norweski dziennikarz z gazety „Qvre” do Kornela Morawieckiego. Wydarzenie to opisane było w norweskich gazetach. Miałem też kontakty z socjaldemokratyczną gazetą „Arbaiderblade”. (…)

Od 1986 r. nawiązałem kontakt z Ukraińcami mieszkającymi w USA – „rozmawiamy o tym, co jest i co będzie, a nie o tym, co było”, granice stałe. Ukraińcy zamieszczali artykuły „SW” w swojej prasie, dotyczące współpracy polsko-ukraińskiej. „SW” była bardzo dobrze odbierana przez tych niepodległościowych Ukraińców. Kontakt z Ukraińcami utrzymywałem przez Marka Ruszczyńskiego.

W roku 1984 miałem już w Norwegii taką pozycję polityczną, że politycy norwescy zaczęli ze mną rozmawiać. Na różnych gremiach, np. na Kongresie Skandynawskim „przepychałem” informacje dotyczące polityki takiej, jaką prowadzi SW. Okrężną drogą najpierw do RWE, potem do Kongresu Skandynawskiego przetransportowano informacje o poglądach SW. Wtedy często ludzie przejmowali wiadomości o SW bez wchodzenia i identyfikowania się z tą organizacją.

Kongres Skandynawski składa się z organizacji Polonii skandynawskiej: szwedzki Kongres Polaków w Szwecji, Związek Polaków w Danii, Koło AK, Związek Polaków w Norwegii, Organizacja: Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne „Kultura” w Norwegii.

Moje wywiady na temat upadku komuny w ciągu 6-7 lat ukazały się w roku 1985 w centrowej gazecie ogólnonorweskiej „Dagblade”. Raczej udzialałem wywiadów, artykuły pisałem bardzo rzadko.

Z Londynem miałem kontakty przez Józefa Lebenbauma, mówił mi on, że dostał wiadomość od salonów warszawskich, żeby torpedować i tonować SW. W latach 1984/86 miał on biuro informacyjne „S” w Szwecji. Miałem z nim raczej luźne kontakty.

Od samego początku istnienia SW w Norwegii organizowałem dla niej pomoc: transport odzieży, kalki, matryce, klisze i filmy.

Pierwszym człowiekiem, dzięki, któremu zetknąłem się z SW, był Tadeusz Świerczewski. Od 1984 r. miałem też bardzo dobre kontakty z Wojciechem Myśleckim, który bardzo dobrze organizował przesyłanie informacji, szkic aktualnej sytuacji w Polsce raz w miesiącu, bardzo regularnie przesyłał mi szkice polityczne. Mniej regularnie otrzymywałem prasę SW (Świerczewski bałaganiarz), dopiero jak zajął się tym Myślecki, to pisma te zaczęły przychodzić regularnie. Kontaktował się on ze mną pod pseudonimem „Wujek”. Kontaktowali się ze mną również działacze z Australii i Nowej Zelandii. Otrzymywali kopie „szkiców pism SW”, swoje listy. Był tam przychylny grunt dla SW.

Uważam, że dużym błędem SW było to, że nie poinformowali mnie o powstaniu biura Wirgi w Mainz. Dowiedziałem się o tym z prasy i z RWE.

Przyjechał do mnie na polecenie KPN ich człowiek i chciał, abym przystąpił do KPN. Pomogłem im w zainstalowaniu się w Szwecji. Naszą dewizą było to, że „współpracujemy z wszystkimi, którzy walczą z komuną”. Stanisława Procajło też próbowali naciągnąć, aby wstąpił do KPN.

Od roku 1985 chodziło głównie o wyrobienie marki SW. Mówiłem, że SW jest organizacją radykalną, ale nie działa z pistoletem w ręku. Skandynawskich dziennikarzy nie raził przymiotnik „Walcząca”. Mówiłem im, że SW walczy o młodzież, o naukę. Najwięcej wywiadów udzieliłem gazecie „Qvre”, w pozostałych około trzech wywiadów rocznie.

Pomagali mi w mojej działalności: Funemark, Kjetyl (S-N-P), Arne i Borg. Wszystkim z NPK-om powiedziałem, że zwalczamy komunizm. Niektóre informacje, które otrzymywałem z kraju, były umiejętnie szyfrowane. Miałem też kontakty z Brukselą (Milewski), ale oni, jak usłyszeli o przedstawicielstwie w Oslo, to zaczęli nas atakować. Nie pomogły moje tłumaczenia, że nie jesteśmy związkiem zawodowym, że walczymy o niepodległość.

Kazimierz Klementowski

Do Solidarności Walczącej wszedłem w 1982 roku. Od początku byłem najbliżej związany z Pawłem Falickim, a przez niego – z Kornelem Morawieckim.

Od września 1982 roku zająłem się kontaktami z Regionalnym Komitetem Strajkowym (wcześniej zajmował się tym Paweł Falicki). – po okresie wakacyjnym często trzeba było te kontakty odnawiać.

Nawiązałem kontakty z Nową Solą, Głogowem, Lubinem, Świdnicą, Wałbrzychem, Kłodzkiem, Kępnem, Brzegiem, Brzegiem Dolnym, Strzelinem, Szczytnem (krótko), Dzierżoniowem, Jelenią Górą, Opolem (krótko), Nysą (krótko). Lubin dzielił się otrzymywaną prasą z Legnicą, była to zazębiająca się siatka. Kępno i pozostałe miasta otrzymywały prasę z Wrocławia. Często jednocześnie przekazywaliśmy tym miastom matryce. Od 1983 roku mieliśmy dobry kontakt z Lublinem i Częstochową. Kontakty z Poznaniem organizował Wojciech Myślecki.

Poza „Biuletynem Dolnośląskim” i „Solidarnością Walczącą” przekazywaliśmy też inne tytuły prasowe SW. Zajmowałem się nie tylko kolportażem, ale również drukiem.

Ludzie z miast i miejscowości dolnośląskich prosili mnie też, abym dostarczał „ZDnD”, ponieważ w czasach Piniora wychodziło bardzo mało egzemplarzy „ZDnD”.

Uzgodniłem z Kornelem Morawieckim, że będę dostawał matryce z „ZDnD” i drukował. Przed wpadką Piniora wydrukowałem około ośmiu numerów. Robiłem to wraz z Zofią Maciejewską. Miałem dwie drukarnie.

Pracowałem w strukturze Solidarności Walczącej, ale drukowałem też szereg pism podziemnych niezwiązanych bezpośrednio i niezależnych od tej organizacji. Np. Marian Korzeniowski przynosił materiały do pisma „Bez Przemocy”, ja natomiast zajmowałem się jego drukiem (nakład ok. 2000 egzemplarzy). Pracowałem na czeskim powielaczu białkowym „cyklos”.

Do maja 1982 roku kolportowałem tylko „ZDnD”, w czerwcu 1982 roku dwa numery „Repliki”, później zamiast „ZDnD” puściłem w obieg dwa numery „SW”. Następnie od września 1982 roku kolportowałem „SW”, „Replikę”, „Bez Przemocy”, „Wiadomości Bieżące” (niewiele), „Biuletyn Informacyjny SW” (BiS), „Tygodnik Mazowsze” i „Wolę”. Pisma warszawskie dostawałem od Kornela Morawieckiego lub od Mariana Korzeniowskiego. Kolportowałem całą prasę podziemną, która była w zasięgu SW. Okresowo kolportowałem też prasę z Poznania i Lublina oraz książki i znaczki.

Przez moją siatkę kolportażu przechodził nakład „SW”, który szedł w Region, około 2-3 tysiące każdorazowo; druk „Repliki” około 2,5 tysięcy egzemplarzy. Następnie drukowano „Poglądy” (jeden, pierwszy numer przed wpadką w grudniu 1983 r.). „Poglądy” nie były pismem SW i w niewielkim tylko stopniu były kontrolowane przez tę organizację, pismo to wydawała AISW. AISW wydawała też pismo „Bez Przemocy”. Książki były wydawane głównie przez NOWĄ i wydawnictwa zachodnie. SW zajmowała się raczej ich kolportażem.

Zajmowałem się również organizacją spotkań, m.in. z Lublinem, Brzegiem Dolnym, Katowicami i Świdnicą. Spotkania te dopiero po pewnym czasie nabrały charakteru spotkań z Oddziałami SW. Często na tych spotkaniach omawiano zarysy programowe, ale przede wszystkim sprawy techniczne – pomoc w zakresie druku, pomoc w samym druku oraz sposobów kolportażu. Spotykaliśmy się też z innymi, wcześniej wymienionymi miastami. Tematy programowe były poruszane w znacznie mniejszym stopniu.

Jednym z najistotniejszych dokumentów, opublikowanych przez Solidarność Walczącą, była „Nasza Wizytówka”. Kornel Morawiecki odbierał „Naszą Wizytówkę” jako program, ja uważam, że to nie był program.

Wraz z Pawłem Falickim jeździłem do różnych miast Dolnego Śląska, montując i przekazując nadajniki radiowe (Kłodzko, Wałbrzych).

Podczas śledztwa załamałem się. Byłem bity, szantażowany, siedziałem kilka dni w całkowitej ciemności, nie dostawałem żadnych listów, przez cały czas był ze mną w celi „kapuś” – człowiek, któremu wcześniej zaufałem i niepotrzebnie zdradziłem kilka sekretów. Funkcjonariusze śledczy pokazywali mi masę sfałszowanych materiałów. Umiejętnie wykorzystywali ten niewielki zasób informacji, który zgromadzili na temat Solidarności Walczącej. Podchodzili mnie bardzo fachowo. Nigdy wcześniej nie byłem aresztowany, nie miałem obycia z SB. Myślałem, że zmylę ich, podając fałszywe informacje. Nie wiedziałem, jakie muszą mieć dowody przeciwko mnie, żeby móc mnie skazać. Nie wiedziałem, że można odmawiać odpowiedzi.

Uważam, że wina kierownictwa SW polegała przede wszystkim na tym, że swoich głównych przedstawicieli nie przeszkoliło, nie pouczyli, jak mają zachowywać się w czasie śledztwa.

Z więzienia wyszedłem pod koniec lipca 1984 roku. Po wyjściu byłem bojkotowany przez ludzi z SW, ale byli też ludzie, którzy nie zerwali kontaktu ze mną.

Uważam, że ludzie w miastach i w miasteczkach często działali zbyt jawnie. Błędem było też to, że między ludźmi, którzy działali, kręcili się tzw. kibice, czyli ludzie namierzeni przez SB. Członkowie SW nie zarzucali mi, że byłem agentem SB, mieli jedynie pretensje, że się załamałem. Po wyjściu z więzienia byłem szantażowany przez SB – chcieli, abym współpracował z nimi. Miałem jeszcze wtedy kontakty na Dolnym Śląsku i w drukarniach, później kontakty te pourywały się.

W konspiracji używałem dwóch pseudonimów: „Rafał” i „Konrad”.

Kazimierz Klementowski

Do Solidarności Walczącej wszedłem w 1982 roku. Od początku byłem najbliżej związany z Pawłem Falickim, a przez niego – z Kornelem Morawieckim.

Od września 1982 roku zająłem się kontaktami z Regionalnym Komitetem Strajkowym (wcześniej zajmował się tym Paweł Falicki). – po okresie wakacyjnym często trzeba było te kontakty odnawiać.

Nawiązałem kontakty z Nową Solą, Głogowem, Lubinem, Świdnicą, Wałbrzychem, Kłodzkiem, Kępnem, Brzegiem, Brzegiem Dolnym, Strzelinem, Szczytnem (krótko), Dzierżoniowem, Jelenią Górą, Opolem (krótko), Nysą (krótko). Lubin dzielił się otrzymywaną prasą z Legnicą, była to zazębiająca się siatka. Kępno i pozostałe miasta otrzymywały prasę z Wrocławia. Często jednocześnie przekazywaliśmy tym miastom matryce. Od 1983 roku mieliśmy dobry kontakt z Lublinem i Częstochową. Kontakty z Poznaniem organizował Wojciech Myślecki.

Poza „Biuletynem Dolnośląskim” i „Solidarnością Walczącą” przekazywaliśmy też inne tytuły prasowe SW. Zajmowałem się nie tylko kolportażem, ale również drukiem.

Ludzie z miast i miejscowości dolnośląskich prosili mnie też, abym dostarczał „ZDnD”, ponieważ w czasach Piniora wychodziło bardzo mało egzemplarzy „ZDnD”.

Uzgodniłem z Kornelem Morawieckim, że będę dostawał matryce z „ZDnD” i drukował. Przed wpadką Piniora wydrukowałem około ośmiu numerów. Robiłem to wraz z Zofią Maciejewską. Miałem dwie drukarnie.

Pracowałem w strukturze Solidarności Walczącej, ale drukowałem też szereg pism podziemnych niezwiązanych bezpośrednio i niezależnych od tej organizacji. Np. Marian Korzeniowski przynosił materiały do pisma „Bez Przemocy”, ja natomiast zajmowałem się jego drukiem (nakład ok. 2000 egzemplarzy). Pracowałem na czeskim powielaczu białkowym „cyklos”.

Do maja 1982 roku kolportowałem tylko „ZDnD”, w czerwcu 1982 roku dwa numery „Repliki”, później zamiast „ZDnD” puściłem w obieg dwa numery „SW”. Następnie od września 1982 roku kolportowałem „SW”, „Replikę”, „Bez Przemocy”, „Wiadomości Bieżące” (niewiele), „Biuletyn Informacyjny SW” (BiS), „Tygodnik Mazowsze” i „Wolę”. Pisma warszawskie dostawałem od Kornela Morawieckiego lub od Mariana Korzeniowskiego. Kolportowałem całą prasę podziemną, która była w zasięgu SW. Okresowo kolportowałem też prasę z Poznania i Lublina oraz książki i znaczki.

Przez moją siatkę kolportażu przechodził nakład „SW”, który szedł w Region, około 2-3 tysiące każdorazowo; druk „Repliki” około 2,5 tysięcy egzemplarzy. Następnie drukowano „Poglądy” (jeden, pierwszy numer przed wpadką w grudniu 1983 r.). „Poglądy” nie były pismem SW i w niewielkim tylko stopniu były kontrolowane przez tę organizację, pismo to wydawała AISW. AISW wydawała też pismo „Bez Przemocy”. Książki były wydawane głównie przez NOWĄ i wydawnictwa zachodnie. SW zajmowała się raczej ich kolportażem.

Zajmowałem się również organizacją spotkań, m.in. z Lublinem, Brzegiem Dolnym, Katowicami i Świdnicą. Spotkania te dopiero po pewnym czasie nabrały charakteru spotkań z Oddziałami SW. Często na tych spotkaniach omawiano zarysy programowe, ale przede wszystkim sprawy techniczne – pomoc w zakresie druku, pomoc w samym druku oraz sposobów kolportażu. Spotykaliśmy się też z innymi, wcześniej wymienionymi miastami. Tematy programowe były poruszane w znacznie mniejszym stopniu.

Jednym z najistotniejszych dokumentów, opublikowanych przez Solidarność Walczącą, była „Nasza Wizytówka”. Kornel Morawiecki odbierał „Naszą Wizytówkę” jako program, ja uważam, że to nie był program.

Wraz z Pawłem Falickim jeździłem do różnych miast Dolnego Śląska, montując i przekazując nadajniki radiowe (Kłodzko, Wałbrzych).

Podczas śledztwa załamałem się. Byłem bity, szantażowany, siedziałem kilka dni w całkowitej ciemności, nie dostawałem żadnych listów, przez cały czas był ze mną w celi „kapuś” – człowiek, któremu wcześniej zaufałem i niepotrzebnie zdradziłem kilka sekretów. Funkcjonariusze śledczy pokazywali mi masę sfałszowanych materiałów. Umiejętnie wykorzystywali ten niewielki zasób informacji, który zgromadzili na temat Solidarności Walczącej. Podchodzili mnie bardzo fachowo. Nigdy wcześniej nie byłem aresztowany, nie miałem obycia z SB. Myślałem, że zmylę ich, podając fałszywe informacje. Nie wiedziałem, jakie muszą mieć dowody przeciwko mnie, żeby móc mnie skazać. Nie wiedziałem, że można odmawiać odpowiedzi.

Uważam, że wina kierownictwa SW polegała przede wszystkim na tym, że swoich głównych przedstawicieli nie przeszkoliło, nie pouczyli, jak mają zachowywać się w czasie śledztwa.

Z więzienia wyszedłem pod koniec lipca 1984 roku. Po wyjściu byłem bojkotowany przez ludzi z SW, ale byli też ludzie, którzy nie zerwali kontaktu ze mną.

Uważam, że ludzie w miastach i w miasteczkach często działali zbyt jawnie. Błędem było też to, że między ludźmi, którzy działali, kręcili się tzw. kibice, czyli ludzie namierzeni przez SB. Członkowie SW nie zarzucali mi, że byłem agentem SB, mieli jedynie pretensje, że się załamałem. Po wyjściu z więzienia byłem szantażowany przez SB – chcieli, abym współpracował z nimi. Miałem jeszcze wtedy kontakty na Dolnym Śląsku i w drukarniach, później kontakty te pourywały się.

W konspiracji używałem dwóch pseudonimów: „Rafał” i „Konrad”.

Antoni Kopaczewski

Przed 13.12.1981 r. byłem przewodniczącym rzeszowskich struktur związkowych. Po 13.12.1981 r. redagowałem odezwy i kolportowałem je w formie ulotek o dosyć ostrym wydźwięku, stosując retorykę mocno antykomunistyczną. Ulotki te sygnowane były przez RKW „Solidarność”. Działalność ta musiała być dość zauważalna, ponieważ prasa komunistyczna w Rzeszowie cytowała fragmenty ulotek.

Liderzy RKW „Solidarność” starali się działać tak, żeby nie narażać się za bardzo władzy. O wiele częściej działacze niższych szczebli ostro krytykowali rząd komunistyczny. Pismo RKW Rzeszów – „Trwamy” – było zachowawcze, delikatne, autorzy dbali, żeby nie było zbyt bezkompromisowych sformułowań. Ja natomiast nie tylko byłem bardzo nieufnie nastawiony do wszelkich form kompromisu, ale nawet sam Związek traktowałem jako element gry o wolną Polskę, a nie jako cel sam w sobie i mówiłem to wyraźnie wszystkim swoim współpracownikom.

Uważam, że już wówczas miał miejsce proces selekcjonowania działaczy przez hierarchów Kościoła katolickiego w celu oddzielenia dyspozycyjnych i skłonnych do dialogu z władzą od tych bardziej zapalczywych i politycznie nieobliczalnych.

Pozostali członkowie RKW „Solidarność”, którzy dobrze znali moje poglądy, tacy jak Stanisław Alot, Stanisław Łakomy, Zbigniew Sieczkoś – przew. po Kopaczewskim czy Wójcik prowadzili własną politykę coraz bardziej się różniącą od mojej. Na posiedzeniach RKW dochodziło do coraz ostrzejszych starć. Miałem do nich pretensje, że ich działalność nie opiera się o takie idee, jak niepodległość. W pewnym momencie zrozumiałem, że nasze drogi coraz bardziej się rozchodzą, ale nie chciałem doprowadzać do jakiejkolwiek formy rozbicia.

Ponieważ w RKW nie było mechanizmów weryfikujących, do związku zawodowego „S” mogli należeć członkowie partii i wszyscy ci, którzy w jakikolwiek sposób zgłosili chęć działania – podejrzewam, że Służba Bezpieczeństwa wprowadziła do struktur kierowniczych rzeszowskiej „Solidarności” swoich ludzi lub zwerbowała na swoją stronę działaczy przedgrudniowych.

Andrzej Kucharski, jeden z działaczy „Solidarności”, mój znajomy, nawiązał kontakt ze strukturami Solidarności Walczącej we Wrocławiu z końcem 1983 r. Wcześniej Kucharski przywoził od czasu do czasu prasę SW z Wrocławia. Treść artykułów wydawała mi się wystarczająco radykalna, a ponieważ pamiętałem Kornela Morawieckiego jeszcze z okresu I KZD (wrzesień 1981 r), pamiętałem jego ostrzeżenia, więc wydawał mi się wiarygodny. Po nawiązaniu bezpośredniego kontaktu z SW zacząłem organizować SW w Rzeszowie. Nie ukrywałem się wtedy i nie zamierzałem się ukrywać. Tworzenie zrębów nowej organizacji ułatwiała mi moja pozycja i moje kontakty w rzeszowskiej „Solidarności”. Od początku używałem pseudonimu Michał Jodłowski, ale sądze, że SB dość szybko zaczęła się domyślać, kto się za tym pseudonimem kryje. Rzeszów to niewielkie miasto, powszechnie w miejscach przebywania działaczy instalowano podsłuchy, brak było dyscypliny, w związku z czym pseudonimy przestały około 1985 r. odgrywać istotną rolę.

SB wprowadziła do struktur SW Oddział Rzeszów swoich ludzi, ale najwyżej na niższych szczeblach. Przyjąłem zasadę, że nie należy się za bardzo przejmować infiltracją i na przykład akcje „gubienia ubeckiego ogona” robiliśmy rzadko w Rzeszowie, zawsze natomiast wyjeżdżając na spotkania do Wrocławia. Starałem się za to otwarcie głosić swoje poglądy. Wydaje mi się, że największą przeszkodą dla SB była osoba A. Kopaczewskiego, która z całą pewnością nie była zinfiltrowana. Ludzie potrzebowali wówczas kogoś, kto mógłby ich dowartościować, dodać im wiary w sens walki, w sens uczestnictwa w manifestacjach ulicznych.

Od 1982 r. do końca lat 80. byłem jednym z głównych organizatorów manifestacji po mszach za ojczyznę w kościele „Farnym”. Wykorzystywałem często jeszcze przed powstaniem SW retorykę solidarnościową do głoszenia radykalnych idei niepodległościowych. Starałem się to robić niezbyt nachalnie, choć w sposób zdecydowany. Oprócz trzynastego (zwłaszcza w grudniu) zawsze były manifestacje 31 sierpnia, 11 listopada, 3 maja. Na 1 maja nigdy nie organizowaliśmy pochodów niezależnych. Demonstracje rozpoczynały się pod krzyżem misyjnym, poświęconym od 1984 r. księdzu Jerzemu Popiełuszce. Liczba uczestników manifestacji – ok. 200 osób. Największą manifestację uliczną udało się nam zorganizować już po utworzeniu Oddziału rzeszowskiego SW, 3 maja 1984 r. Przyszło wtedy ok. 3-4 tys. ludzi. Specyfiką Rzeszowa były właśnie pochody trzeciomajowe, na które przychodziło zawsze dużo ludzi.

Wielkim wstrząsem była dla nas śmierć ks. J. Popiełuszki. Wydarzenie to było swego rodzaju testem, odpowiedzią na bardzo interesujące władzę pytanie: do jakiego stanu społeczeństwo jest w stanie zaprotestować? Po przeprowadzeniu tego morderczego „eksperymentu” komuniści mogli mieć pewność, że społeczeństwo nie jest w stanie im zagrozić. Dziwne i co najmniej dwuznaczne dla mnie było wówczas zachowanie hierarchii Kościoła katolickiego i Przewodniczącego Lecha Wałęsy.

Po powstaniu SW w Rzeszowie zaczęliśmy wydawać pismo, „Galicja”, które za zadanie miało m.in. integrować radykalne środowiska regionu. Często pisywał pod różnymi pseudonimami Andrzej Kucharski, który miał dar jasnego formułowania ostrych poglądów. Gazeta była robiona w sposób amatorski, ale na pewno pozwalała uwiarygodnić strukturę, która ją wydawała. Zazwyczaj drukowaliśmy ok. 1500 egzemplarzy, choć w przypadku podawania wysokości nakładu zawyżaliśmy tę liczbę. Wartością pisma było jego samo wychodzenie. SW na Rzeszowszczyźnie zaczęła funkcjonować w świadomości jako alternatywa dla linii ugodowej. Ludziom zaczęło się to podobać, było bardziej „pikantne”, jednostronne, bezkompromisowe. W związku z istnieniem SW, regionalna „Solidarność” musiała robić kroki często niewygodne dla siebie i bardziej radykalne po to, by nie tracić zwolenników. Przykładowo przed manifestacjami zaczęły wychodzić ulotki RKW „S”, wzywające ludzi do uczestnictwa.

Jeśli chodzi o inne organizacji i grupy podziemne, to albo nie było ich wcale, albo istniały bardzo krótko i nie zaznaczyły się żadnym konkretnym działaniem. Do 1987 r. nie było w Rzeszowie ani LDP”N”, ani KPN.

Najbardziej zaangażowanych działaczy Solidarności Walczącej było około 15. Organizacja mogła jednak sprawnie funkcjonować dzięki szerokiej grupie sympatyków oraz dobrze zorganizowanemu obiegowi informacji między ośrodkami. Bardzo ofiarnymi działaczami okazały się kobiety: pani Elgaz, panie Szczepanik (siostry). Dużą aktywnością w regonie rzeszowskim wyróżniała się Słocina, gdzie istniała dobrze zorganizowana Grupa SW, regularnie odbierająca i kolportująca prasę, znaczki itp. Miasta, w których byli przedstawiciele SW, to: Krosno, Sanok, Tarnobrzeg, Leżajsk, Strzyżowie. Ludzie ci otrzymywali prasę SW i kolportowali ją z różnym natężeniem. Sądzę, że swoisty przełom w świadomości członków i sympatyków SW Rzeszów nastąpił w 1986 roku, kiedy przekonano się, że SW stanowi realną alternatywę dla głównego nurtu „Solidarności”. Robiliśmy często akcje ulotkowe, dość sprawnie działał kolportaż, toteż obecność SW na rzeszowskiej scenie politycznej była duża. Materiały, jakie otrzymywaliśmy z Wrocławia, były rozdawane lub sprzedawane na tych uroczystościach (zazwyczaj nie narzucaliśmy z góry ceny, ale ludzie na ogół rzucali datki). Pisma SW z Wrocławia otrzymywaliśmy regularnie, i to też wielu ludzi podtrzymywało na duchu, również tych, którzy działali w SW.

Mniej więcej co dwa, trzy miesiące jeździłem do Wrocławia na spotkania miast. Wiedziałem, że podczas takich wyjazdów jestem mocno śledzony. Dlatego przed takimi spotkaniami wykonywaliśmy bardzo skomplikowane zabiegi, żeby nie naprowadzić bezpieki na ślad spotkań. Na wszystkich lub prawie wszystkich spotkaniach, w których uczestniczyłem, był Kornel. Rozmawialiśmy najczęściej o ogólnopolitycznych sprawach, ale też o koncepcjach programowych SW, o koordynacji akcji ulotkowych na skalę kilku ośrodków SW w całej Polsce, itp.

Z racji bliskości terytorialnej mieliśmy dość częste kontakty z Ukraińcami. Z Wrocławia dostawaliśmy pisma przetłumaczone na język ukraiński, rosyjski lub – rzadziej – białoruski i przerzucaliśmy to na Wschód. Przemycaliśmy też na Ukrainę i do Rosji (przede wszystkim Moskwa i Leningrad) książki, czasopisma, a nawet Pismo Święte po ukraińsku, drukowane w Belgii. Wrocławscy łącznicy zawsze bardzo mocno akcentowali konieczność choćby symbolicznego transferu niezależnej myśli do opozycyjnych kręgów w Związku Radzieckim. Przerzut odbywał się kilka razy do roku przez człowieka z SW, który pracował na przejściu granicznym w Medyce i który przekazywał dalej na Wschód zawartość paczuszek. Ze strony ukraińskiej i rosyjskiej nadchodziły najczęściej potwierdzenia odbioru ulotek. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jest to kropla w morzu potrzeb, ale starając się, by ulotki docierały do środowisk niepodległościowych, mieliśmy nadzieję, że zainspirują choć kilka, kilkanaście osób do działania. Treść pisemek, które przerzucaliśmy na Wschód, była generalnie niepodległościowa; bardzo duży nacisk kładliśmy na zbliżenie miedzy narodami, na stałość granic, na budowanie zgodnej przyszłości oraz na stwierdzeniu, że głównym i właściwie jedynym wrogiem wszystkich narodów Europy Wschodniej jest komunizm i komuniści, którzy zręcznie wykorzystują niesnaski i uprzedzenia między narodami.

Wydaje mi się, że dowodem na prawdziwość kontaktów z Ukraińcami, Rosjanami, a nawet Gruzinami, Ormianami i in. była obecność przedstawicieli opozycji ukraińskiej itd. oraz ich oświadczenia i deklaracje wygłoszone na I Zjeździe Partii Wolności we Wrocławiu.

Romuald Lazarowicz

Pseudonimy, którymi się głównie posługiwałem i które pamiętam, to: „Tomek”, Bożena”. W publicystyce najczęściej występowałem jako Jan Ewaryst, w okresie późniejszym, po 1986 r. – jako Andrzej Żurawski (pseudonim wspólny z Piotrem Bielawskim).

Decyzją moją i Kornela Morawieckiego nie wchodziłem nigdy w skład organów kierowniczych SW. Celem była efektywniejsza praca dla podziemia. Byłem przez te wszystkie lata dość głęboko zakonspirowany, pracując w kolejnych redakcjach (np. 11 lat w redakcji BD) i dość często odbywając spotkania z Morawieckim. W efekcie nie byłem nigdy aresztowany, a przesłuchanie, któremu byłem poddany w 1983 r., skończyło się na niczym.

Niewątpliwie jednym z głównych antecendensów powstania w 1982 r. Solidarności Walczącej było istnienie od 1979 r. niezależnego „Biuletynu Dolnośląskiego”. W ciągu kilku lat istnienia pisma utworzyło się wokół niego i jego redakcji niewielkie, ale prężne i świadome swoich celów środowisko. Myślę, że właśnie stosunkowo niewielka liczebność oraz świadomość celów miały tu duże znaczenie. Podczas gdy inne grupy znikły pod wpływem sierpniowego wichru Solidarności, ta – podążając nieco z boku głównego nurtu –trwała i krzepła.

Na marginesie: redakcja BD była bodaj jedyną grupą w kraju, która nie uległa „czarowi” generała Jaruzelskiego, i w momencie, kiedy reszta uległa złudzeniom („prowokacja bydgoska wymierzona w rząd gen. Jaruzelskiego”) BD w swych publikacjach ostrzegała przed premierem politrukiem.

W momencie wprowadzenia stanu wojennego redakcja BD, której władzom nie udało się wyaresztować, przystąpiła natychmiast do działania. Jako pierwsza w kraju wydała w stanie wojennym numer pisma, stanowiący w podziemiu kontynuację tytułu wychodzącego wcześniej legalnie („Z Dnia na Dzień”) i utrzymała przez kilka miesięcy cykl wydawniczy (dwa dni).

Pierwszy numer, zredagowany przeze mnie był drukowany w willi na Krzykach, w mieszkaniu pp. Trąbskich, w nocy 13/14 grudnia i rano był już kolportowany na mieście. Ten numer i następne drukowane były na sprzęcie i materiałach BD, ukrytych przez Kornela Morawieckiego tuż przed stanem wojennym. Redagując „ZDnD”, po raz pierwszy zostałem naczelnym redaktorem – nie miałem doświadczenia w tej dziedzinie, nikt nie udzielił mi żadnych wskazówek. Kornel Morawiecki zajmował się omawianiem numerów, które już wyszły, wstecz.

Dygresja: ludzie związani później z SW, pracujący na początku stanu wojennego na rzecz Regionalnego Komitetu Strajkowego, dokonali przynajmniej jednej (o której wiem na pewno) rekwizycji sprzętu poligraficznego w zakładzie państwowym (powielacz białkowy, maszyny do pisania, matryce), na jednej z maszyn osobiście później pracowałem w redakcji „Z Dnia na Dzień”.

Łącznicy ze środowiska BD byli też często łącznikami RKS-u z Tadeuszem Świerczewskim. Szczególnie w pierwszych miesiącach stanu wojennego RKS faktycznie stanowiły osoby skupione wokół Kornela Morawieckiego. Władysław Frasyniuk i Barbara Labuda w tym okresie – o ile wiem – głównie ukrywali się i ich kontakty z działaczami były jedynie sporadyczne. Decyzje, zwłaszcza operacyjne, podejmował Kornel Morawiecki i to jego zasługą jest skuteczna rozbudowa aparatu w terenie i właściwe wykorzystanie społecznego zapału.

Oryginalna – i unikalna w skali kraju – struktura najważniejszego działu w ramach RKS – wydawniczo-poligraficznego była również „wynalazkiem” Kornela Morawieckiego i jednocześnie wynikiem sposobu myślenia charakterystycznego dla późniejszej SW. Rzecz polegała na możliwie dużej decentralizacji i dublowaniu działań i struktur. Istniało niewielkie, ruchliwe centrum, wokół którego gwiaździście skupiały się poszczególne grupy funkcyjne (o podobnej strukturze). Pozwalało to na łatwe odradzanie się struktur, osłabianych nieuniknionymi aresztowaniami, i właściwie niezniszczalność całości.

Szczególny nacisk położony w RKS, a później w SW, na środki przekazu nie był przypadkowy, wynikał z głębszych założeń ideowych: oczekiwane zmiany miały być wynikiem nie gabinetowych „przepychanek”, a działań zbiorowych. Dlatego informacja i publicystyka miała mieć jak najszerszy zasięg.

Działania codzienne ludzi związanych z „ZDnD” i Kornelem Morawieckim to przede wszystkim organizowanie zakładów. Nie chcieliśmy doprowadzić do sytuacji skrajnie konfliktowej. Frasyniuk nie chciał generalnego spotkania wszystkich przedstawicieli z zakładów pracy, sądzę, że wolał działać zakulisowo, bez cyklicznych konsultacji z nimi. Morawiecki nie blokował bynajmniej kontaktów z zakładami pracy. Współpraca Tadeusza Świerczewskiego z Frasyniukiem nie układała się najlepiej, dochodziło do częstych konfliktów.

Muszę powiedzieć o dwóch rzeczach. Frasyniuk zarzucał mi, m.in. w „Konspirze”, prowadzenie w „Z Dnia na Dzień” niezgodnej z jego wolą linii programowej. A przecież każda jego wypowiedź, każde oświadczenie było przeze mnie skwapliwie zamieszczane. Ba, każdy jego tekst przeznaczony do publikacji witałem z zadowoleniem. Z prostego powodu: uważałem, że to najbardziej zainteresuje czytelników, a ponadto teksty te wytyczały rzeczywiście jakąś linię polityczną (z którą niekoniecznie musiałem się zgadzać). Tyle że teksty od Frasyniuka przychodziły bardzo rzadko, skazany więc byłem na samodzielność.

I drugi zarzut sformułowany przez przewodniczącego RKS bezpośrednio pod moim adresem: że „ZDnD” było „krwawe”, z opisami przemocy itd. Pisałem o faktach, nie kreowałem ich. O brutalności ZOMO czy SB ludzie mogli dowiedzieć się jedynie albo z RWE, albo z prasy podziemnej. Trudno, żebym ignorował fakty, bym tworzył obraz jakiejś fikcyjnej rzeczywistości. Kierowałem się i motywem moralnym: uważałem, że pokrzywdzonym, nieraz bardzo dzielnym, ludziom należała się przynajmniej informacja o ich krzywdzie. Nie wolno mi było tego ignorować.

Frasyniuk wyrzucał mi kilkakrotnie zamieszczenie relacji z walk z ZOMO w Gdańsku, w której z humorem opisano lanie sprawione przez demonstrantów atakującym ich zomowcom. Tekst był przede wszystkim dobrze napisany, a poza tym przerywał po raz pierwszy cykl opisów naszych porażek. Nie widziałem ponadto i nadal nie widzę nic złego w radości z opresji brutalnego agresora. Nie wzruszał mnie los pobitych zomowców, raczej mnie cieszył – w pamięci miałem m.in. górników „Wujka”, parę tygodni wcześniej zamordowanych przez nich czy przez ich kolegów.

Spore kontrowersje wzbudziły główne myśli i propozycje zawarte w tzw. „Tezach Prymasowskich”. Po ich lekturze byłem wówczas mocno rozgoryczony, że Kościół katolicki opuścił ludzi w walce, że jest pasywny. Tezy Prymasowskie rozmywały czytelność całego układu, rozmywały odpowiedzialność.

1 i 3 maja odbyły się manifestacje uliczne. RKS nie zgodził się na demonstracje. Frasyniuk najczęściej mocno sprzeciwiał się temu, aby ludzie demonstrowali swoje niezadowolenie, organizując manifestacje uliczne.

Po utworzeniu Ogólnopolskiego Komitetu Oporu na terenie Wrocławia zaangażowali się w działalność w nim ludzie, którzy później należeli do Solidarności Walczącej, np. Paweł Falicki.

W maju doszło do konfliktu między Frasyniukiem a Morawieckim. Narastała konfliktowa atmosfera w redakcji „ZDnD”. Mieliśmy sygnały, że Frasyniuk rozsiewa plotki o grupie „ZDnD”, że jest rzekomo „niepewna”. Grał wówczas wyraźnie na dwie strony, my zaś budowaliśmy mit wokół niego.

W tworzonym przez Kornela Morawieckiego programie Solidarności Walczącej wyraźne były socjalistyczne złudzenia. Za niepotrzebne uważałem również poszukiwanie jakiegoś nowego pomysłu ideologicznego, „uzupełnianie” modelu monteskiuszowskiego „czwartą władzą” (związkową), budowanie nowego ustroju. Uważałem to za utopię i mówiłem o tym Kornelowi. Uważałem, że modele państwa i ustroju wypracowane na Zachodzie doskonale się sprawdziły i nie ma powodu poszukiwać lepszego. Gdyby był możliwy, zostałby z pewnością gdzieś wypróbowany.

Dlaczego więc tyle lat byłem w SW? Bo chodziło mi o niepodległość Polski i wolność Polaków. SW umieszczała obie sprawy bardzo wysoko wśród swoich priorytetów. A ponadto już na wczesnym etapie rozwoju w SW rozumiano konieczność współpracy narodów w naszej części Europy, przełamania starych resentymentów i budowy wspólnego ruchu antykomunistycznego. Ta tematyka była właściwie nieobecna w dyskursie innych ugrupowań polskiego podziemia, zwłaszcza tych uprawiających kanapową politykę wodzowską w stylu Bujaka. „Antyradzieckość” była zarzutem wobec SW, stawianym w równej mierze przez oficjalną propagandę, co przez opiniotwórcze kręgi podziemia!

Najśmieszniejsze, że rzeczywistość przyniosła realizację właśnie szaleńczych wizji „tych wariatów z SW”. Zgodnie z „realnymi” wizjami naszych ówczesnych przeciwników dziś nadal budowalibyśmy w PRL socjalizm w bratnim sojuszu ze Związkiem Radzieckim.

Zofia Maciejewska

Moja działalność w "Solidarności" zaczęła się od września 1980 r., kiedy zorganizowałam w zakładzie pracy zebranie popierające podpisane w Gdańsku porozumienia strajkowe. Zostałam wybrana do Komisji Zakładowej przy Inwestprojekcie, w której działałam do końca, dokąd to było możliwe. W stanie wojennym zbierałam składki, organizowałam pomoc dla rodzin aresztowanych, pomoc dla więźniów, żywność dla ukrywających się. Ok. roku 1989 na skutek braku zainteresowania pracowników, zebrałam resztę pieniędzy i wysłałam do Zarządu Regionu, powiadamiając członków Związku o tej decyzji.

Moja współpraca z Hanką Łukowską i Kornelem Morawieckim rozpoczęła się od czytania "Biuletynu Dolnośląskiego", który wydawał Kornel. Od 13 XII '81 Kornel ukrywał się u mnie, narady miewał u Hanki w tym samym budynku. Po wyprowadzce Kornela byłam początkowo kierowcą Hanki, przewoziłam Kornela i jego rzeczy, potem stopniowo przejmowałam poważniejsze sprawy, miałam kontakt z drukarzami, dowoziłam im papier, farbę. Drukowało się "Z dnia na dzień", różne gazetki wrocławskich zakładów pracy.

Dostałam też zadanie nawiązania kontaktu między Kornelem a Frasyniukiem. W tym celu chodziłam codziennie na mszę św. do kościoła św. Elżbiety na ul. Grabiszyńskiej, gdzie w celach konspiracyjnych pokazywała się Barbara Labuda. Niestety, już nie udało mi się jej spotkać, zmieniła miejsce. Ale kontakt i tak został nawiązany i wtedy zaczęła do mnie przychodzić Marta Skalska, łączniczka RKS-u, ze sprawami do Kornela. Dawałam Marcie paczki żywnościowe z pysznym serem ze wsi dla Frasyniuka i innych. Potem Marta przychodziła do mnie po matryce "ZdnD" i przekazywała je do drukarni. Potem matryce odbierał Jerzy Chołast, drukarz, pracownik WSR. Jego drukarnia szybko wpadła, Chołast siedział, miał sprawę prowadzoną przez Sąd Wojskowy, ale skąd miał matryce, nie powiedział. Jego żona dostawała ode mnie znaczną pomoc materialną przez tajną Komisję Zakładową WSR z pieniędzy zebranych w Inwestprojekcie. Potem złapali Martę i wysłali do Gopłdapi.

Po powstaniu "Solidarności Walczącej" drukowało się "SW" i chyba właśnie wtedy zostałam szefem druku i kolportażu. Przyjęłam pseudonim "Mietek". Przysięgę złożyłam w jesieni 1982 r. w obecności Kornela i Hanki. Projekt tekstu przysięgi był inny. Kornel proponował: "Wobec nieba i ziemi przysięgam...". Po przeczytaniu zaprotestowałam, motywując, że nie jesteśmy rolnikami indywidualnymi, żeby przysięgać na ziemię. Stare hasła "Bóg, Honor, Ojczyzna" są nadal aktualne i nic nie stoi na przeszkodzie, aby na nie przysięgać. Wtedy zmieniono tekst i każdy przysięgał już wobec "Boga i Ojczyzny".

Założyłam dwa miejsca przyjmowania matryc: "Krzysiek" i "Uzdrowisko" (Zdzisław Naskręt). Matryce zanosiła tam moja zmienniczka Ewa Grzegorzewska "Fuga" (później "Ruda"). Z tych punktów matryce odbierali bezpośrednio drukarze. Moją ulubioną drukarnią była "HWK", czyli Jarosława Łuczaka, z nią miałam najczęstszy kontakt. Tam drukarz "Heniek" próbował drukować na "sicie", niezbyt to wychodziło. Posłałam mu na konsultacje p. Hellebranda (PWSP), który wskazał błędy. Po ich wyeliminowaniu "sito" ruszyło. Dążyłam do tego, aby metodą sitodruku zainteresowały się inne drukarnie, ale z marnym skutkiem, choć dawało to oszczędności papieru i farby, bo druk był dwa razy mniejszy. Dopiero gdzieś w 1984 r. rozpowszechnianiem tej metody zajęła się Basia Sarapuk i wtedy było mniej noszenia papieru, bibuły itp.

Każda drukarnia miała swoją nazwę: "Słoń", "Śmieszek" – ul. Kamiennogórska, "Małgosia" na ul. Garwolińskiej, "Stawek" na ul. Jarnołtowskiej, "Ranczo". Ogółem rozpowszechniałam ok. 20 matryc.

"Stawek" był najbardziej odpowiedzialnym drukarzem. Nie wymagał wielkiej pomocy, miał samochód, miejsca druku i ludzi do pomocy znajdował sam. Miał ode mnie "filtry" w kotłowni na Łące Mazurskiej i na ul. Kasprowicza (jeszcze była trzecia kotłownia, wszystkie obsługiwał Stanisław Gomza). Potem miał jeszcze "filtr" na ul. Sanockiej. Ze "Stawkiem" listownie uzgadniałam ilość bibuły i termin – nakład zawsze miałam na czas. Jak go aresztowali, pomyślałam sobie, że mogłabym sobie rękę dać uciąć, że on, tak pewny siebie, zdeterminowany, oczywiście nie sypnie. Niestety, złamał się po czterech miesiącach odsiadki, kiedy już jego koledzy wszystko na niego SB-kom powiedzieli. Żal mi go. A tak prosto było odmawiać odpowiedzi. Błędem było, że ten "Stawek" pracował jednocześnie dla mnie i dla Klementowskiego.

Zorganizowałam grupę kolporterów. Drukarze przywozili gotową bibułę do "filtrów". Każda drukarnia do innego "filtra". Stamtąd zabierali ją kolporterzy i rozwozili po mieście. Wojtek Jarząbek, kolega z "Inwestprojektu" zabierał część matryc z "Uzdrowiska" i zawoził do drukarni, a inny kolega, Leopold Chyczewski zabierał bibułę z drukarni i zawoził na "filtr"; również dostarczał papier do drukarni "Śmieszka".

Początkowo "SW" drukowana była raz w tygodniu, była bezpłatna, potem co dwa tygodnie i zaczęła być płatna. W 1984 r. nakład "SW" wynosił do 20 000 egz. (w 1982 r. ok. 10 000 egz.). Klementowski powiedział potem SB-kom, że 70% wrocławskiej bibuły przechodziło przez moje ręce, ale czy to prawda?

Każdorazowo przed rozwożeniem bibuły spotykałam się z kolporterami, aby uzgodnić, dokąd i ile mają zawieźć bibuły, podawałam adresy i hasła, których nie wolno było zapisać (aby kartka nie wpadła w ręce SB), podawałam potrzeby drukarni odnośnie papieru, farby itp., które z rożnych miejsc trzeba było przywozić do filtra. Przywozili je kolporterzy, a my z Ewą Grzegorzewską "Fugą" początkowo same woziłyśmy moją syreną ciężkie paki, nosiłyśmy same, a ręce nam się urywały. Potem robili to przeważnie kolporterzy, a drukarze odbierali materiały z filtra. Na tych spotkaniach przed kolportażem omawialiśmy rożne bieżące sprawy organizacyjne, odbierałam pieniądze za kolportaż, a na końcu obowiązkowy był "kącik bhp", czyli instrukcja, jak zachować się w razie wpadki. Zalecałam czytanie "Małego konspiratora" codziennie do poduszki, podawałam przykłady złego i dobrego zachowania się, zalecałam odmowę zeznań (obowiązkowo, w każdej sytuacji), podawałam zasłyszane przykłady z życia. Na tych spotkaniach bywała "Fuga", potem "Ania", Józef Kapusta "Boy", "Robert" ("tow. "Wiesław"), początkowo "Dąb", Krzysztof Szpala "Kuba" ("Karol"), potem "Zadzior". Dzięki tym kącikom bhp nikt z moich ludzi nie sypał, oprócz "Uzdrowiska", z którym nie mogłam mieć takich spotkań, czego później żałowałam, a nie miałam czasu szkolić go indywidualnie. Dostał, co prawda, "Małego konspiratora", ale chyba go nie czytał. Za każdym razem te spotkania odbywały się w innym miejscu – dla bezpieczeństwa. Trudno było te miejsca znaleźć, mimo że zastrzegałam, że to tylko na jeden raz. Czasem zdarzało się, że spotykaliśmy się w parku lub na skwerku na ławce, a załadunek bibuły odbywał się na świeżym powietrzu aż pod dach mojego samochodu.

Jedno z takich spotkań odbyło się na ul. Podróżniczej. Po latach dowiedziałam się, że to miejsce sypnęła "Iwona". Kto to jest "Iwona" (pseudonim SB-cki) – domyślam się, że musiał to być ktoś z uczestników spotkania. Moją dublerką – zmienniczką była początkowo Ewa Grzegorzewska "Fuga", potem dołączyła "Ania". Po jakimś czasie zmieniłam pseudonim na "Janusz".

Pierwszym, który mnie sypnął, był Andrzej Oryński, który z Wierzejskim i Basią Sarapuk drukowali "Wiadomości Bieżące". Brałam od Oryńskiego 1 egz. "WB", przepisywałam na maszynie i rozdawałam. Oryńskiego aresztowali w 1982 r. w grudniu (?). Posypał mnie, Małgosię Zaporowską, Hankę, p. Danusię Romańską (starsza pani, 69 lat, samotna, z kotem – już nie żyje). Jakoś mnie wtedy SB nie ruszyła, wzięli tylko z pracy na przesłuchanie mojego męża, ale on "nic nie wiedział", więc zrobili mu wykład, jak się drukuje na ramce. Jak tylko dowiedziałam się, co sypie Oryński o Małgosi, pobiegłam do niej do znajomych i uprzedziłam ją, że może być przesłuchiwana. W tym samym czasie SB była u niej w domu, nie zastali jej, więc zostawili wezwanie. Zgłosiła się, ale już wiedziała, o co będą ją pytać i udało jej się wykpić.

W dalszym ciągu drukowałam też na potrzeby zakładów pracy z Grabiszyńskiej: FAT, Hutmen i in., co tydzień 1000-2000 egz.

Zupełnie odmienną sprawą był druk "Biuletynu Dolnośląskiego", który powinien wychodzić co miesiąc, tymczasem tekst dostawałam czasem z półrocznym opóźnieniem, nawet 3 lub 4 egzemplarze naraz. Druk ten był załatwiany przez Aleksandra Kalinowskiego "Leszka" na państwowych offsetach, za opłatą. Gotowy druk "Leszek" dostarczał do wynajętego garażu pod nazwą "Ryczące czterdziestki" na ul. Hermanowskiej. Stamtąd trzeba było nakład przewieźć do kogoś, kto podjął się złożyć to w formę egzemplarzy i pakować po 50 szt. Stamtąd przewoziło się paczki do poszczególnych filtrów, skąd zabierali je kolporterzy. Nakład był składany za każdym razem w innym miejscu, chętnych do tego szukałam sama. Pamiętam, że składanie odbyło się kiedyś u Ryszarda Kożucha "J23"(czyli "Klosa"), kiedyś u Sylwii Kozakowskiej, kiedyś składała moja córka Wanda z koleżanką, w mieszkaniu po ciotce na ul. Hubskiej. Za druk płaciłam, za składanie również. Z wielką trudnością przychodziło mi znalezienie kogoś do składania, tym bardziej że kilka egzemplarzy trzeba było robić prawie równocześnie. Nakład "BD" – 8000 egz. Mieliśmy ok. 20 lokali przeznaczonych na potrzeby kolportażu (piwnice, strychy, garaże, kanciapy na półpiętrach). Najlepszy był garaż na Hermanowskiej, niestety inne garaże nie nadawały się do użytku. Oprócz tego wydawałam książki i broszury:
1. "Mały konspirator" 1983, stron 22, 80 zł
2. Maria Matjanowska, "Internowanie", 1982, s. 37, cena 120 zł
3. Józef Ziuk [Krzysztof Gulbinowicz], "Widziane z podziemia", 1984, s. 20, cena 80 zł
4. Anka Kowalska, "Racja stanu", wiersze 1974-84, 1986, s. 16, cena 120 zł
5. Sebastian Loba, "Zamach na Papieża"
6. "Śpiewnik oyczysty", s. 32, cena 100 zł., 2 wydania
7. Paulina (Ola) Watowa, "Paszportyzacja", s. 13
8. Aleksander Sołżenicyn, "Archipelag Gułag", 4 tomy po 2000 egz.
9. Władysław Jachniak, "Oskarżam", s. 66, 1987
10. "Dziesięciolecie odrodzenia polskiej siły zbrojnej 1918-1928"
11. J.K. Zawodny, "Śmierć w lesie", 1988
12. Antoni Lenkiewicz, "Józef Piłsudski", s. 144, 1985
13. Klemens Rudnicki, "Na polskim szlaku", 1988
14. Julian Siedlecki, "Losy Polaków w ZSRR w latach 1939-1986", 1989
15. "Dywizja Lwów"
16. Karol Liszewski, "Wojna polsko-sowiecka"
17. Włodzimierz Mokry, Polaków i Ukraińców dziś, wczoraj, jutro", s. 24, nakład 1000 egz., 1990
18. Antoni Lenkiewicz, "Kawalerowie Polski Niepodległej więzieni w PRL", str. 56, 1989
19. Antoni Lenkiewicz, "Komendanci Główni Armii Krajowej", str. 39, 1989
20. Antoni Lenkiewicz, "Wolność i Niezawisłość", str. 52, 1989
21. "Monte Cassino"
22. Konstanty Sanducci, "Wielki blef", 1989
23. "Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów, s. 300, 2 wydania, w 1984 i 1985
24. Jakub Karpiński, "Portrety lat 1944-1988", 1990

Do druku broszur trzeba było tekst przygotować, tzn. przepisać go bez błędów na maszynie. To było też pod moją opieką, robiła to znajoma "Leszka", za opłatą. Książki, tak jak "BD" trzeba było wydrukować ("Leszek"), złożyć (musiałam znaleźć chętnych), oprawić ("Leszek" u znajomych introligatorów), przewieźć z powrotem na filtr, potem kolportaż. Wszelkie przewozy w tym czasie wykonywała "Ania" swoim samochodem z Krzysztofem Szpalą "Kubą" jako tragarzem. Wszelkie książki i broszury wydawane przez moje drukarnie miały umieszczony na tylnej okładce znaczek Solidarności Walczącej, wpisany w uproszczony kontur mapy Polski i po tym można je rozpoznawać.

Co ja bym robiła gdybym nie miała "Leszka"? Pewnie nic. Bez niego nie wychodziłyby ani książki, ani BD. To był dla mnie najważniejszy człowiek. Fakty mówią tu same za siebie.

Obracałam nieraz dużymi pieniędzmi. Przechowywali je dla mnie sąsiedzi, p. Maria Noworolska, potem pp. Banachowie. Ze wszystkich wpływów i wydatków rozliczałam się małymi karteczkami z "ministrem finansów".

14 XII 1983 r. w "kotle" na Białowieskiej wpadła Maryla Trąbska "Anka", Kazimierz Klementowski, Julia Lach, "Stawek" i inni. Pamiętam, jak 15 XII siedzieliśmy u p. Zosi Żymańczyk na Drukarskiej 2, wszyscy w wielkim strachu, bo Hanka przyniosła wiadomość, że coś się stało, bo "Stawek" nie wrócił na noc do domu.

Parę dni później dostałam wiadomość, że jest drukarz, który chce zastąpić "Stawka". Umówiłam się z nim w "Uzdrowisku" i uzgodniliśmy szczegóły. Był nim Andrzej Nowakowski. Facet był bardzo ostrożny, ale to było moje nieszczęście, bo potem sypał. Trzymał powielacz w beczce w ogródku, pod darnią. Po bibułę trzeba było jechać do Leśnicy samochodem, oddać samochód w jego ręce, samemu czekać w knajpie "Hermes", wśród pijaków, aż facet przyjedzie z bibułą z Jarnołtowa. Nie mogłam jechać swoją syreną, musiałam pożyczać gdzieś samochód na całe popołudnia – koszmar. Potem wyręczał mnie w tym Jerzy Poznański "Gaduła", ale to też było kłopotliwe.

W lutym 1984 Wojtek Myślecki powiedział mi, że Klementowski sypie; zmieniłam pseudonim na "Grześ". W końcu marca 1984 zauważyłam za sobą "ogon". Jeździli za mną w charakterystycznych kurteczkach (potem te kurteczki zauważyłam w sądzie na czyjejś rozprawie, na jesieni). Jeździli za mną wszędzie. Jak ich zobaczyłam, zaczęłam robić samochodem charakterystyczne pętelki (jechałam równoległą ulicą i z powrotem) i wtedy znów ich widziałam, jak jechali naprzeciw mnie. Wiedziałam, że to SB, bo dostałam wykaz ich numerów samochodów. Niektóre znałam na pamięć, a resztę sprawdzałam po przyjściu do domu. Wtedy w domu powiedziałam mężowi, że najdalej za dwa tygodnie po mnie przyjdą. Specjalnie wychodziliśmy z mężem po południu na spacer po osiedlu przyjrzeć się tym samochodom; niektóre były. Potem dostawałam tekst nasłuchów i czytałam w nich, że byłam na spacerze z panem ubranym na czarno i w zielonym berecie – to był mój mąż.

15 IV odebrałam telefon. Facet przedstawił się, że jest kolegą "Stawka" i żebym uciekała, gdzie pieprz rośnie. Domyśliłam się, że był to ktoś, kto siedział ze "Stawkiem", że SB już o mnie wie i "Stawek" mnie ostrzega przez kolegę, który właśnie wyszedł z więzienia. Powiedziałam, że nie wiem, o co chodzi i odłożyłam słuchawkę, a mężowi powiedziałam: "jutro rano po mnie przyjdą". I tak było. Tego samego dnia, 16 IV 1984 aresztowali oprócz mnie Jankę Baluch-Podlejską, Teresę Czarnecką, Ewę Grzegorzewską, Izabellę Witowską. Dokładna rewizja, znaleźli wydawnictwa podziemne, książka telefoniczna była wyczyszczona z zapisków i podkreśleń, byłam spakowana (bielizna, również pościelowa, zeszyt, książka, kości do gry, pieniądze itp.). Śniadanie nie chciało przejść mi przez gardło. Siedziałam od 16 IV do 25 VII 1984: w areszcie na Podwalu jeden miesiąc, w Krzywańcu też miesiąc, reszta na Kleczkowskiej. W tym czasie moim następcą została "Ania". Okazała się bardzo odpowiedzialną osobą. Załatwiała wszystko, co tylko mogła, aż do wycieńczenia. Robiła to w tajemnicy przed swoimi rodzicami. Jeździła po mieście, załatwiała, potem jechała do swojego narzeczonego Jakuba (potem męża), kładła się na tapczanie jak kłoda i spała, spała... Potem Jakub występował z pretensjami do mnie (po wyjściu z paki), że za bardzo ją obciążam. W więzieniu od nudy uratowała mnie gra w kości.

W śledztwie posypał mnie Klementowski, Nowakowski, Naskręt. Klementowski nie był "wtyką", ale chyba uważał, że to on będzie kierował tym śledztwem przez to, że coś tam powie, że ich przechytrzy; był naiwny i głupi. Podczas wcześniejszych spotkań ze swoimi podwładnymi mówił: "Pamiętajcie, w razie czego, nic nie wiecie", ale sam o tym zapomniał. Po wyjściu nas wszystkich Kornel albo ktoś z jego otoczenia wymyślił, że Klementowski powinien się zrehabilitować. Aby to mógł wykonać, trzeba go porwać, wysłać do piwnicy, żeby mógł drukować bibułę. Jak wydrukuje ileś tam egzemplarzy, to będzie zrehabilitowany. Zaprotestowałam stanowczo, według mnie to był bezsens.

Uważałam również, że na razie nie wolno podawać faktu jego sypania w bieżącej bibule, aby go nie narażać. Był taki fakt z Waldemarem Maszczykiem (MPWiK), który rzekomo wsypał Bednarza, co podano w "ZdnD" i po kilku miesiącach Maszczyka już nie było. Chciałam, aby fakt sypania Klementowskiego podać w gazetkach dużo później. Miałam nawet opracowane w skrócie teksty aktów oskarżenia 22 osób, 12 osób i 5 osób (wszyscy z SW), przygotowane do wydania drukiem, ale wtedy Kornel nie zgodził się, mówiąc, że jest na ten temat przygotowana książka, więc nie warto sprawy dublować. Tymczasem książka nie wyszła, zaginęła.

Dostawałam od Kornela bibułki z nasłuchami SB. Czasem czytałam tam o sobie, czasem dawałam je kolporterom podczas spotkań, mówiłam wtedy: "Szukajcie, może znajdziecie tam siebie", wtedy różne rzeczy się wyjaśniały. Kiedyś przyszedł do mnie "Leszek" i powiedział: "Słuchaj, podobno obserwują kogoś z naszej okolicy, kto chodzi przed 8 do pracy i idzie do niej 10 minut, pewnie to o mnie chodzi", powiedziałam mu wtedy: " Nie martw się, to chodzi o mnie, z Kamiennej na Gwiaździstą mam akurat 10 minut drogi". "Leszek" odetchnął, a dobrze, że ja już wiedziałam.

Po wyjściu działały dalej "Fuga" i "Ania", a wzięłam sobie do współpracy Ewę Pielachę "Białą". To była wspaniała dziewczyna, załatwiała sprawy z brawurą i poświęceniem. Kupiłam jej samochód, używaną starą syrenę, tanią, z pieniędzy SW. Odciążyła w pracy "Anię". Odtąd ona załatwiała z "J23" sprawy transportowe, zabierała m.in. z "Ryczących czterdziestek" książki, BD i rozwoziła na filtry, skąd zabierali je kolporterzy. Pamiętam, że na ul. Sienkiewicza mieliśmy piwnicę, która podczas mojej odsiadki prawdopodobnie była "spalona", ale mieliśmy tam różnych książek i wydawnictw za ok. 100 tys. zł. Szkoda było tego nie spieniężyć. Poszłyśmy tam obie, nic się nie stało. "Biała" się zdecydowała: któregoś dnia pojechała z jakimś kolegą, wszystko zabrała, podobno jakieś samochody za nią jechały, obserwowały, jak przepakowywała towar obok ogródków działkowych, potem udało jej się wszystko ukryć w lesie za Obornikami, przykryła wszystko folią, aby nie zmokło, a karteczki z kierunkiem jazdy przyniosła do mnie. Te karteczki dostał "J23", znał ten las, odszukał wszystko i przywiózł do swojego domu, a kolporterzy rozwieźli i sprzedali. Ewę w powrotnej drodze z Obornik zatrzymała milicja, kazali otworzyć bagażnik, w torbach były pochowane kanistry na benzynę, ale już nic nie sprawdzali. Ewa dostała ode mnie nagrodę – 10 000 zł.

"Krzysiek" i "J23" pracowali w Miastoprojekcie z moim mężem Witoldem Maciejewskim, więc mogłam mieć z nimi kontakt listowny. Pisałam do nich maleńkie karteczki na maszynie, przez kalkę. Oryginały niszczyłam, kopie dawałam mężowi z wypisanymi adresami "Kr" lub "J". Na karteczkach pisałam polecenia. Do "J23" pisałam np.: "Spotkanie z "Białą" o 18 tam, gdzie zwykle, robicie dziś skok na bank". Oczywiście, nie chodziło o skok na bank, tylko rozwożenie pakunków z "Ryczących czterdziestek". Spotkanie z "J23" i Ewą Pielachą "Białą" zawsze obywało się z tyłu Szpitala Kolejowego na parkingu. Wymyśliłam ten sposób korespondencji nauczona przykrym doświadczeniem, gdy u Klementowskiego podczas rewizji SB znalazła mój odręczny liścik w sprawach kolportażu i badała go u grafologa. Wszystkie moje liściki kazałam potem niszczyć.

W 1985 r. musiałam rozstać się z "HWK". "Heniek" kończył studia i wyprowadzał się do Pruszkowa. Dałam mu namiary do mojej kuzynki Basi w Warszawie, która była działaczką Solidarności, ale prawdopodobnie nie zgłosił się do niej. Naloty SB miałam w domu kilkakrotnie, czasem z rewizją, czasem bez. Kiedyś kogoś tylko szukali, może Kornela? Podczas rewizji zabierali mi książki, o których zwrot potem się starałam, ale ich nie dostałam. Wobec tego książki wyceniłam i dostałam ekwiwalent z SB, chyba ok. 2000 zł.

We wrześniu 1985 znów przyszli do mnie: rewizja, zabrali do komendy na Łąkową. Tam miałam "okazanie": ustawili mnie w rzędzie z jakąś SB-czką i jakąś kryminalistką, przyprowadzili aresztowaną wcześniej Łucję Malinowską "Kulkę" z ul. Wesołej, ale "Kulka" wstydziła się pokazać mnie palcem, że mnie rozpoznaje, chociaż wcześniej wskazała mnie w albumie ze zdjęciami. Do tej "Kulki" przywieźliśmy wcześniej z "Leszkiem" nakład BD do złożenia, stąd mnie znała. Wyszłam więc z aresztu i poszłam od razu do męża do pracy, żeby się już nie martwił, bo myśleliśmy, że znów się szybko nie zobaczymy.

Nie od razu zdałam sobie sprawę ze skali inwigilacji działaczy solidarnościowych. Nie bardzo wierzyłam, gdy Hanka ostrzegała mnie: "Masz pewnie założony podsłuch w domu albo w telefonie" albo: "Jeżdżą za mną". Nie wierzyłam, aż sama to zobaczyłam. Spotkałyśmy się kiedyś z Hanką w szkole na wywiadówce (nasze dzieci chodziły do jednej klasy). Hanka powiedziała: "Idź naokoło szkoły, sprawdź te samochody". Oczywiście samochody były, a naprzeciw szkoły, po drugiej stronie ulicy stała grupka podejrzanych mężczyzn. Obserwowałam ich przez dłuższy czas. Nie wiem, jak Hanka potem się ich pozbyła.

Innym razem szłyśmy ulicą Sudecką od strony kościoła w kierunku wieży ciśnień. Hanka obserwowała przejeżdżające samochody. Raptem powiedziała: "Ten był esbecki". Samochód nagle zatrzymał się przy kościele, wysiadł z niego mężczyzna i zaczął biec w naszą stronę. Biegiem wpadłyśmy w podwórko i do pierwszej klatki schodowej (wtedy jeszcze nie było domofonów). Hanka usiadła na górze na schodach, a ja wyszłam na obserwację. Samochód stał przed Szpitalem Kolejowym, a ubeczki kręciły się po podwórku. Siadłam na ławeczce przy piaskownicy (było lato, pełno dzieci, mam, babć) i obserwowałam. Wiem, że Hance nudziło się na tych schodach, ale mogłam ją wyprowadzić dużo później (Hanka rozpuściła długie włosy) – do koleżanki mieszkającej obok, gdzie przesiedziałyśmy do zmroku, aż było "czysto".

Do końca jednak nie wierzyłam w podsłuch w moim mieszkaniu. Chyba go rzeczywiście nie miałam, bo przychodzili różni ludzie, rozmawialiśmy otwarcie i nic się nie działo, nawet po mojej wpadce. Możliwe, że miałam podsłuch w telefonie, więc (rzadko) chodziłam dzwonić do sąsiadów, częściej do automatu na ul. Drukarskiej, przy "mrówkowcu", gdzie, jak sądzę, też założyli podsłuch. W każdym razie w 1986 r. był.

W 1986 r. byli u mnie dwa razy w kwietniu. 10 IV rewizja, mieli wziąć na 48 godz., ale miałam zwolnienie lekarskie, więc mnie zostawili. 24 IV znów przyszli, zabrali mnie na Muzealną na 48 godz., usiłowali rozmawiać, ale nie miałam na to ochoty. Przesłuchiwali mnie jacyś nieznani ubecy. Spytałam na wstępie, w jakim charakterze tutaj jestem. Esbek odpowiedział: "W charakterze petenta". Na to powiedziałam: "To nie ja jestem petentem, tylko wy tutaj. Bo to wy coś chcecie ode mnie, a nie ja od was". Potem zaczął pytania: nazwisko, imię, miejsce pracy. Odmówiłam odpowiedzi, wtedy on się wściekł: "Nawet nie chce pani powiedzieć, gdzie pani pracuje?". Odpowiedziałam: "Nie będę panu pomagać w pracy, pan mi też nie pomaga w moich inżynierskich obliczeniach". Już nic więcej mu nie powiedziałam. Wyszłam następnego dnia.

We wrześniu 1986 r. przychodząc do domu zastałam w drzwiach wezwanie do stawienia się na komendzie, ale nie poszłam, a oni już zostawili mnie w spokoju.

Potem było coraz mniejsze zapotrzebowanie na bibułę, nakład systematycznie spadał, w 1986 r. do 1000 szt., nosili jeszcze Krzysztof Szpala "Kuba" i Elżbieta Szewczyk "Mała Elka".

Z kościołem św. Augustyna na Sudeckiej miałam od początku bardzo dobry kontakt. Przychodziły tam różne babcie z sensacyjnymi wiadomościami. Pamiętam "Agatę Christie" i jej teatralny szept: "Dostałam dziś gryps od Kornela Morawieckiego...", poprosiłam więc Kornela, żeby zrobił porządek z tą dekonspiracją. W kościele miałam pseudonim "Krystyna". Współpracowali ze mną ks. Józef, ks. Adam Białek, siostry Lucyna i Edmunda. Rozprowadzali bibułę, organizowali papier, pomagali w tajnych kontaktach, dostarczaniu matryc do drukarni. Te dla "Studenta" chowaliśmy za świętym obrazem w przedsionku. Siostry były zaangażowane całym sercem. Siostra Lucyna dzwoniła do mnie do domu, przedstawiała się, mówiła: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, czekam na panią, proszę przyjść". Stale uczyłam ją, żeby mówiła "Dzień dobry, mówi Lusia", ale bez skutku.

Kiedyś przyjechali do kościoła jacyś Francuzi, którzy chcieli rozmawiać z jakimś działaczem. Byłam ja i tłumacz. Pytali mnie o sprawy konspiracji, pytali, ile można wydrukować egzemplarzy bibuły w ciągu ośmiu godzin, a ja nie umiałam odpowiedzieć, bo nigdy nie byłam w podziemnej drukarni, nie widziałam drukowania na ramce, powielaczu czy offsecie. Wszyscy byli zdziwieni, ale na tym właśnie polegała konspiracja.

Któregoś dnia wysłałam mojego 13-letniego syna Przemka z paroma egzemplarzami bibuły do siostry Lucyny. Niósł je w torbie na zakupy, a w ręce trzymał portmonetkę z pieniędzmi w kształcie pieska. Spotkał złodzieja, trochę starszego od siebie, który zażądał pieniędzy. Syn odmówił, zaczęli się szarpać, tamten wyrwał mu z ręki część portmonetki z pieniędzmi, a łeb pieska został Przemkowi w ręce. Od tego czasu nigdy więcej nie wysyłałam go z bibułą.

Dużo później u "Krzyśka" powiedzieli mi: "O co ci jeszcze chodzi z tą bibułą i książkami? Gdybyś chciała przechowywać u nas jakąś broń, karabiny, to tak, ale książki?". Bardzo mnie to zabolało.

I tak to jakoś pomału kończyła się moja konspiracja.

Karol Modzelewski

Stopień naszego oderwania od rzeczywistości był znaczny, o czym świadczy najlepiej inicjatywa Kuronia – głodówki, którą rozpoczęliśmy 13 maja [1982 r.], uważając, że za murami jest marazm, że trzeba wstrząsnąć sumieniami ludzi. Wtedy przez jedenaście dni nic nie jadłem (czego do dzisiaj nie mogę sobie darować). 1 i 3 maja były rozruchy i raczej nie udana próba 5- minutowego strajku – my głodowaliśmy.

Spotykałem się raczej z niechętnymi opiniami ludzi w stosunku do SW, bo byli to najczęściej ludzie związani z RKS-em. Nie byli to czołowi działacze. Były opinie o przejmowaniu sprzętu poligraficznego.

Ja uważam, że SW od samego początku miało przewagę poligraficzną, gdyż Kornel Morawiecki nie stracił sprzętu, którym posługiwał się w czasie wydawania BD. Sprzęt ten przez cały czas był ukrywany i ZOMO nie znalazło go.

Trudno mi się wypowiadać, gdyż nie miałem informacji z pierwszej ręki o tamtym okresie.

Uważałem wtedy, że na rozpad Związku Radzieckiego nie ma co liczyć, że jedyną szansą jest kompromis z komunistami, byłem zdania, że dla grupy, która wprowadziła stan wojenny jest on racją bytu. Myślałem, że ponieważ kompromis nie jest możliwy bez odejścia od [represji], musi on przejść przez upadek tej ekipy i myślałem, że jest to możliwe tylko jako konflikt tego układu ze społeczeństwem. Takie było moje zdanie i w niektórych tekstach prasy podziemnej próbowałem je wykładać.

Miałem kłopoty w dojściu do [???] Podpisywałem się pseudonimem, jak również prawdziwym nazwiskiem. Na ogół moje teksty nie ukazywały się, a jeśli tak, to nie w tym czasie, w jakim chciałem, aby się ukazały.

Po utworzeniu Tymczasowej Rady „Solidarności”, czyli jawnego kierownictwa, wycofałem się z dotychczasowej działalności. Brałem udział w działalności bieżącej, gdyż uważałem, że nie ma możliwości nawiązania porozumienia z ekipą stanu wojennego i wobec tego oddanie podziemnych struktur jawnemu kierownictwu oznaczało dekonspirację i osłabienie. Rozumiem, że nie świadczy to o mojej wielkiej przenikliwości, bo kompromis został zawarty z ekipą stanu wojennego.

Z SW nie miałem kontaktów bezpośrednich poza jednym.

Pamiętam swoje rozmowy z Władysławem Frasyniukiem z roku 1989, w czasie wyborów, bo wtedy konflikt z SW był czynny. Uważaliśmy, nie przewidując aż takiej wygranej, że nam to bardzo przeszkadza.

Wcześniejsze rozmowy trudno jest mi w tej chwili przypomnieć sobie. Frasyniuk mówił o SW jako o dysydentach z własnego środowiska, którzy odeszli, dokonali rozłamu i w pewnym sensie byli przeszkodą w realizacji jego linii politycznej. Nie pamiętam jednak, jak dokładnie przebiegały moje rozmowy z Frasyniukiem, choć rozmawiałem z nim parokrotnie.

Nie odbierałem Solidarności Walczącej jako przeszkody dla innych organizacji.

Znalazłem się w sytuacji człowieka, który po dwóch latach i ośmiu miesiącach wyszedł z więzienia i zastał struktury podziemne już w pewnym sensie „zamknięte”, podziemie nie przyjmowało. Owszem, szanowano mnie, ale nie byłem dopuszczany do podejmowania żadnych decyzji. Wielu moich kolegów, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, rozpoczęło działalność jawną. Ja starałem się pisać dla prasy podziemnej, udzielałem wywiadów oraz przygotowywałem się do publikacji swoich prac, które napisałem wcześniej, prac dotyczących moich spraw zawodowych, bo to mogłem robić. Nie miałem etatu. Wbrew pozorom dużo ludzi chciało objąć role kierownicze.

Nie można mnie nazwać doradcą dolnośląskiej „Solidarności”. Moje dwa spotkania z Muszyńskim były związane z konfliktem o pieniądze. Miałem przekonać Piniora, aby przekazał te pieniądze do dyspozycji [RKS].

Miałem pewne generalne zdanie, które skłaniało mnie do działalności podziemnej.

W okresie „okrągłego stołu” popierałem politykę Wałęsy, ale nie w latach 1984-88, nie miałem z nim właściwie kontaktu. Widziałem się z nim tylko raz w 1986 roku w Częstochowie.

W miejscowości, w której mieszkałem, zajmowałem się duszpasterstwem ludzi pracy, prowadziłem wykłady Tygodnia Kultury Chrześcijańskiej. Trudno to jednak nazwać kierowniczym działaniem w strukturach podziemnych, a tym bardziej w strukturach jawnych, do których stanowczo nie chciałem przystąpić.

Nazwę „Solidarność” zaproponowałem [w 1980 r.] jako nazwę dla związku. Spór toczył się o to, czy ma to być związek ogólnopolski, czy mają to być związki regionalne.

Napisałem projekt uchwały (16 września 1981 r.). Na sali obrad trzeba było forsować nasze stanowisko, bo nastąpiła blokada ze strony środowiska wolnych związków zawodowych, tzn. ze strony: Borusewicza, Gwiazdów i ze strony doradców RKS Gdańskiego.

W tym sensie byłem wnioskodawcą. Napisałem projekt uchwały.

Kornel Morawiecki

Moim zdaniem, przyczyną powstania SW był stan w kierownictwie „Solidarności” podziemnej i mój konflikt z Władysławem Frasyniukiem. Chodziło głównie o sposób, w jaki prowadził on RKS. Pierwszym, zasadniczym spięciem było to, że nie chciał on organizować manifestacji na 1 i 3 Maja, mimo że we Wrocławiu była dobrze zorganizowana prasa i związek podziemny, byli przedstawiciele większych zakładów pracy, których wprowadziliśmy do RKS-u wcześniej.

Ukazał się dokument Społecznej Rady Prymasowskiej, w którym deklarowano daleko idące ustępstwa wobec władzy. Został on zupełnie zignorowany i wyśmiany przez propagandę i mass media. Władza dała do zrozumienia, że na takich warunkach żadne ustępstwa nie są możliwe. Właściwie byłem wtedy za poparciem tych tez. Wydawało mi się, że są to graniczne warunki, na jakie można się zgodzić. Rozumiałem to jednak jako zawieszenie broni, gdyż sądziłem, że „Solidarności” nie da się odzyskać na zasadzie dogadania się z komunistami.

Nazwa „Solidarność Walcząca” pojawiła się dość nieoczekiwanie. Zaproponował ją Tadeusz Świerczewski; było to po spotkaniu RKS-u, które odbyło się na Biskupinie 20.05. Były wtedy mocne spory personalne. Koncepcja SW nie pojawiła się jako alternatywa dla związku. Długo się wahaliśmy, czy tworzyć coś nowego. Najpierw powstało pismo „SW”. SW powstała w dużym stopniu z nurtu związku związanego z podziemiem wydawniczym. Na początku grupa wydająca „ZDnD” wydawała równocześnie „SW” i do sieci drukarń zarządzanej przeze mnie i przez Swierczewskiego daliśmy swego rodzaju dobrowolną „ofertę” drukowania albo „ZDnD” i „SW” albo jednego z tych dwóch pism. Pierwsze wydanie wyszło na początku czerwca. Ukazało się w nim wezwanie do manifestacji na 13.06., wezwaliśmy do składania kwiatów pod tablicą „Solidarności”. W „ZDnD” nie było podanej godziny rozpoczęcia manifestacji, w „SW” była. Była to różnica drobna, ale znacząca.

Na początku czerwca spotkałem się z Władysławem Frasyniukiem. Pytałem go, czy chce przejąć wydawanie „ZDnD”. Odpowiedział twierdząco. Ustaliliśmy harmonogram przekazywania redakcji i kolportażu w ręce nowej grupy, związanej z Frasyniukiem.

Nie uważam, żeby Solidarność Walcząca powstała tylko ze środowiska BD. Na pewno był jakiś związek, ale środowisko to zostało w dużym stopniu rozproszone po stanie wojennym. Przy powstaniu SW byli ludzie związani ze mną przyjacielsko. Chociaż generalnie można powiedzieć, że byli to ludzie związani z BD, bo większość z nich działała, kolportowała przed 13.12.1981 r., ale byli też ludzie z konspiracji, którzy dołączyli do nas w pierwszych miesiącach stanu wojennego, np. Paweł Falicki.

Po 20.05.1982 r [spotkanie RKS] odbyły się dwa zebrania. Dyskutowaliśmy nad tym, czy ma to być organizacja zbrojna, czy nie. W tym zebraniu uczestniczyło wielu późniejszych założycieli SW, ale też np. osoby mniej związane, jak Bogdan Giermek,

SW powstała jako efekt przemyśleń i spostrzeżeń kilkudziesięciu ludzi na wszystko, co się wtedy stało. SW miała w sobie taki „duch czasu”, była to swego rodzaju potrzeba chwili. Chodziło o bardziej radykalne hasła, dążenie do radykalnego oporu, co potem pokazały walki uliczne we Wrocławiu. Porozumienie z komunistami to była tylko jedna z opcji. Myśleliśmy wtedy o porozumieniu między sobą, wewnątrz społeczeństwa, a nie z komunistami. Nie było dopowiedziane, czym właściwie jest SW, niektóre struktury związkowe chciały przyjąć nasz kierunek, ale powstrzymywał je fakt, że nie jesteśmy związkiem zawodowym. Na początku wydawaliśmy pismo „Porozumienia SW” potem pismo „SW”. Zręby organizacyjne zaczęły tworzyć się od samego początku, ale organizacją nazwaliśmy się dopiero po ustanowieniu przysięgi,, czyli 11.11.1982 r. Tekst przysięgi został zamieszczony w programie z 1987 roku i miał dwustopniową strukturę. I stopień był ogólny a II stopień był dla żołnierza SW, było to jakby „wyższe wtajemniczenie”. Szybko pojawiły się grupy związane z innymi miastami, np. Katowice, Lublin. Odbywało się to przy okazji kolportażu lub poprzez znajomości, np. Maciej Frankiewicz w Poznaniu doszedł do nas przez sieć kolportażu. Ludzie dochodzili często przez układy towarzysko-rodzinne, np. Alfred B. Gruba [pseudonim działacza, który organizował katowicki oddział SW] doszedł do nas przez Zbigniewa Oziewicza. Oprócz struktur regionalnych były też struktury działowe (tematyczne). Tworzyły się też lokalne komórki SW, np. Brzeg, Oleśnica, Wałbrzych, Legnica.

Dużym ciosem była dla organizacji wpadka Klementowskiego pod koniec 1983 roku, siedział pół roku. Wpadło na skutek jego zeznań ok. 40 osób, była to nasza największa wpadka, dlatego, że część tych osób, które wpadły przez Klementowskiego, też zaczęła sypać i tak przez pokoje bezpieki przewinęło się ponad 100 osób. Sam Klementowski nie mówił o wszystkim, starał się chronić przynajmniej niektórych członków SW, został jednak klasycznie rozpracowany i wykorzystany przez SB. W przypadku Klementowskiego po raz pierwszy uaktywnił się Sąd SW – grupa osób (głównie z Rady), powołana do rozpatrywania przypadków nielojalności, zdrady itp. we własnych szeregach. Mieliśmy np. taki plan, żeby porwać go i osadzić we wcześniej przygotowanym „więzieniu” i kazać mu przez miesiąc drukować nasze pisma. Ostatecznie żaden pomysł kary nie został zaakceptowany i zrealizowany.

Bardzo ważnym działem był nasłuch radiowy. Funkcjonariusze, którzy nas śledzili, musieli posługiwać się radiem, jeśli nie chcieli być zauważeni, i to radio było do usłyszenia na naszym sprzęcie. Na początku nadawali na fali blisko milicyjnej, a potem przeszli na fale Interpolu. Co 25 MHz były nowe kanały. Pierwsze nasze urządzenia były dość prymitywne, robiliśmy je sami. Mieliśmy też przystawki do radia. Prawie każdy nasz punkt, który pełnił funkcję kolportażu, druku lub skrzynki kontaktowej, miał taką przystawkę – to był pierwszy szczebel. Drugi szczebel to nasłuch na skanerach. Każdy pracował na innym kanale. Każdy kanał miał swoją nazwę. SB szyfrowała podawane informacje, my musieliśmy nasłuch wyłapany tłumaczyć. Były oczywiście takie informacje, których nie rozszyfrowaliśmy do końca. Posługiwali się różnymi szyframi, np szyfr cyfrowy, który dzielił miasto na sektory. Co najmniej dwa razy nasłuchy uchroniły mnie przed pewną wpadką. Przykładowo w 1983 r. przyjechał człowiek z Rzeszowa, „prowadzony” przez SB. Nie doszło do spotkania dzięki temu, że był nasłuch. Wcześniej mieliśmy zawsze zaplanowany program marszruty człowieka, którego mieliśmy przewieźć. Droga była tak zaplanowana, aby milicji ciężko było śledzić człowieka bez łączności radiowej. W ten sposób sprawdzaliśmy, czy osoba jest pewna, bo jeśli była to osoba podstawiona, to wyłapywaliśmy to na nasłuchu, jeśli była czysta, to nasłuch był czysty. Ten [akurat] człowiek nie był z SB, tylko był obstawiony przez SB. Nie wiem, jak to się stało, może w swoim gronie, w Rzeszowie, mieli kogoś z SB. Były też całkiem skuteczne próby zagłuszania łączności ubeckiej.

Na początku mieliśmy taki odruch, żeby uciekać od śledzenia, gubić „ogon”. Potem jednak, jeśli już wiedzieliśmy, że jesteśmy śledzeni, to chcieliśmy zrobić z tego pożytek. Podawaliśmy kilka fałszywych informacji i udało się nam zmylić SB. Niewielu ludzi znało tę metodę walki z ubeckią inwigilacją.

Pierwsze radio nadawcze zbudował „Jacek”. Na początku nadawaliśmy tak, że instalowaliśmy anteny na dachu, mieliśmy nadajnik i nadawaliśmy z mieszkania. Audycja wchodziła na wolną falę. Było to dość niebezpieczne. Nadawaliśmy krótkie audycje, o których podawaliśmy m.in. informacje w ulotkach rozrzucanych na mieście. Potem nadawaliśmy na fali państwowej, jednocześnie zagłuszając ją. Robiliśmy to w kilku punktach Wrocławia. Nasz sprzęt pożyczaliśmy też NZS-owi i studenci nadawali swoje programy. W późniejszym etapie nadawaniem audycji radiowych zajmował się Janusz Krusiński. Wcześniej ekspertem w tej dziedzinie był „Gad” [Stanisław Mittek]. On też naprawiał i konserwował nasz sprzęt. Próbowaliśmy też wprowadzać napisy na odbiornikach TV w czasie jakiegoś programu, udawało się to jednak na wąskich obszarach, np. w kilku wrocławskich blokach.

Na początku naszej działalności funkcję kierowniczą pełniła Rada SW. Jej liczebność nie była stała, ale zwykle znajdowało się w niej około 12 osób. W Radzie był pewien podział kompetencji: Andrzej Myc był odpowiedzialny za sprawy finansowe, Jan Gajos [pseudonim] za sprawy nasłuchów i ogólnie bezpieczeństwa. Jedynym człowiekiem w Radzie, który nie chciał złożyć przysięgi, był Paweł Falicki, ale był on przy zakładaniu SW i był członkiem Rady do końca. Zajmował się on Regionem, wydawaniem pism w języku czeskim, kolportażem przez Kotlinę Kłodzką. Takich pism wydaliśmy pięć numerów. W skład Rady w różnych okresach wchodzili: Andrzej Myc, Paweł Falicki, Zbigniew Oziewicz, Zbigniew Bełz, Maria Koziebrodzka, Władysław Sidorowicz, Jerzy Gnieciak, Hanna Łukowska-Karniej, Cezary Lesisz, Michał Gabryel, Jerzy Kocik, Jan Gajos, Kornel Morawiecki. Organizowaliśmy też spotkania Rady z zaprzysiężonymi członkami SW (Zofia Maciejewska, „Gad”), których znaczenie dla działalności organizacji było bardzo duże i kompleksowe.

Jednym z głównych organizatorów SW był Andrzej Zarach. Miał duże talenty organizacyjne, był solidny, punktualny, pracowity i oddany. Wszedł w nasze struktury w roku 1982. Zajmował się kontaktami zewnętrznymi z innymi organizacjami, np. z KPN-em, LDP”N”-em, odpowiadał za sprawy finansowe w Komitecie Wykonawczym, strukturze powołanej z końcem 1984 r. i spełniającej funkcje wykonawstwa i nadzoru działań bezpośrednich. Z czasem rola Komitetu rosła. Wojciech Myślecki zajmował się zewnętrznymi sprawami w Regionie, kontaktem z „Solidarnością”, przerzucaniem osób doprowadzanych do mnie, kolportażem.

Filarem „czarnej roboty”: druku, kolportażu, łączności była Zofia Maciejewska. Sumienna i w dużej części samofinansująca się w tej dziedzinie.

Głównym pismem naszej organizacji była „SW”. Maksymalny nakład: 30 tysięcy egzemplarzy; częściej 20-25 tys. Druk na sicie rozpoczął się w 1983 roku. „Ramka” była bardzo prosta, często prymitywna i kiepskiej jakości, ale miała tę zaletę, że dzięki dużej decentralizacji druku wpadka jednej komórki nie pociągała wpadek innych minidrukarń i nie rzutowała w znaczący sposób na całość druku. Robiliśmy też ramki składane – przenosiło się wtedy tylko sito i rozpinało na tej ramce. W tym procesie było parę etapów. Dużym postępem była składana ramka i składopis. Robiło się to bez diapozytywów i nie potrzebny był papier tylko astralon (folia), naświetlany metodą styku. Sam sporo drukowałem. Dzięki procesowi sitodruku uzyskaliśmy znaczne przyspieszenie wydawania, a co za tym idzie – uaktualnienie treści gazetek. Jednego dnia pisało się gazetkę, a drugiego już była w kolportażu. Każdy, kto chciał mógł u nas drukować, dopisując tylko, że jest to druk AISW. Nie zawsze też upieraliśmy się przy zamieszczaniu tego skrótu, np. w 1985 roku drukowaliśmy program Tygodnia Kultury Chrześcijańskiej bez zamieszczania informacji, że jest to nasz druk – prosili o to przedstawiciele Kościoła. Pierwszą gazetą, która podpisała się tym skrótem były „Wiadomości Bieżące”, wychodzące głównie dzięki Barbarze Sarapuk. Podpisywali się oni naszym znakiem, chociaż sami to wydawali. Nie mieli w tym żadnego interesu, wyrażali w ten sposób swoje sympatie. Grupa ludzi skupionych wokół „WB” to środowisko afiliowane przy SW. Nakład „WB” osiągał ponad 6 tys.

Prócz gazet wrocławskich wychodziły gazetki i czasopisma w innych ośrodkach SW: „SW” Poznań, którą robił Maciej Frankiewicz (pseudonim „Mały”), w Katowicach regularnie, co miesiąc wychodził „WiS” – [„Wolni i Solidarni”], w Lublinie „Myśl”. Czasem po kilku miesiącach dowiadywaliśmy się we Wrocławiu, że jakaś grupa, która wcześniej informowała nas o utworzeniu Oddziału SW, zaczęła wydawać swoj „organ”. Niekiedy wydawanie takiej gazety okazywało się zjawiskiem trwałym, niekiedy efemerycznym – gdy doszła do nas informacja, to pisma już nie było.

W procesie redagowania pomocna nam była nasza sieć łączników docierających do poszczególnych zakładów. Wychodziły też gazetki zakładowe SW, np. w Hutmenie, Pafawagu Weltexie czy Fadromie. Organizowaliśmy całą sieć zbierania informacji.

Wiele, artykułów do „SW” pisałem ja oraz Wojciech Myślecki, Andrzej Kisielewicz (pseudonim „Mak”), J. Palizer – miał cały cykl symboliczny, Andrzej Zarach, Krzysztof Gulbinowicz.

Do przełomu lat 1983/84 SB dość mocno naciskała na nas. W tym czasie RKS był mocno osłabiony. Pomagaliśmy Markowi Muszyńskiemu odtworzyć niezinfiltrowane struktury RKS. Po aresztowaniu Piniora funkcje szefa RKS miał objąć wyznaczony przez niego człowiek, Zenon Tankiewicz, który nie był człowiekiem godnym zaufania – otrzymywaliśmy wiarygodne sygnały z niezależnych od siebie źródeł z miejsca jego działalności (Głogów, Legnica), że Tankiewicz jest co najmniej rozpracowany przez SB.

Jak dla „Solidarności” Warszawa i Gdańsk tak dla SW centralnym ośrodkiem był Wrocław. Od 1983 r. dzięki działalności Macieja Frankiewicza prężnie działającym ośrodkiem stał się Poznań. Był taki okres w naszej działalności – lata 1983-1986 – że SW była porównywalną siłą do regionalnych struktur NSZZ „Solidarność”, np. na Górnym Śląsku, w Lublinie, w Gdańsku, w Rzeszowie. W Poznaniu natomiast potencjał SW był chyba większy od TZR „S”. Jeśli chodzi o Trójmiasto, SW miała najpierw mocne, niemalże organizacyjne powiązania z biuletynem „Ziemia Gdańska” i z ludźmi, którzy kontaktowali się z nami jako II Komisja Krajowa. Jednym z głównych organizatorów SW w Trójmieście był Roman Zwiercan, który bardzo pomógł Andrzejowi Kołodziejowi utworzyć sprawnie działający Oddział SW Trójmiasto.

Szczegółowy program SW powstawał w trakcie budowy pisma i organizacji. Najpierw ustaliliśmy elementy taktyki, sposoby walki. Bardzo ważną sprawą była dla nas od początku sprawa niepodległości oraz to, aby tę władzę pozbawić władzy. Mówiliśmy jasno, że nie chcemy reformować tego systemu tylko chcemy go obalić, że chcemy odbudować „Solidarność” jako związek, solidarność między ludźmi i narodami. Było to hasło, które potem przejął Papież. Komunizm to wróg numer jeden. Uważaliśmy, że każdy naród ma prawo do niepodległości. Dlatego konsekwentnie opowiadaliśmy się za zjednoczeniem Niemiec, niepodległością Ukrainy, Litwy i Białorusi. Nasz stosunek do Zachodu był życzliwy, ale nie zamierzaliśmy kopiować ich systemu gospodarczego; mieliśmy koncepcję trzeciej drogi, solidaryzmu. Nie chcieliśmy, aby ustrój, który powstanie, był wzorowany całkowicie na Zachodzie. Uważaliśmy, że stan świadomości społecznej jest inny i element solidarności, który pojawił się, musi być uwzględniony w Polsce. Solidarność stwarza szanse nowej propozycji ustrojowej. Tak jak element wolności jest podniesiony na Zachodzie, tak w Polsce powinien być podniesiony element solidarności. Układ społeczny opiera się nie tylko o instytucje, ale i o bazę wartości. Chcieliśmy wybić u nas wartość solidarności.

Ciekawą inicjatywą zagraniczną była seria wielonakładowych ulotek przekazanych jesienią 1983 roku na Ukrainę i do Rosji. Akcji podobnych, choć nie na tak szeroką skalę było ponad 10, ta jednak była prowadzona z takim rozmachem, że została zauważona przez BBC i inne zachodnie rozgłośnie. Mieliśmy też kontakt na Białorusi, w Mińsku głównie przez Mikołaja Iwanowa. Przerzucaliśmy też bibułę do Czechosłowacji przez Kotlinę Kłodzką.

Jednym z założycieli SW spoza Wrocławia był Zbigniew Bełz. Był on w Radzie SW, ale po wpadce został z niej wykluczony, ponieważ w więzieniu został zmuszony do podpisania tekstu, w którym wypierał się „Solidarności”. Wyszedł z więzienia w roku 1984 i wyjechał do Kanady.

Bardzo szybko przedstawicielem SW w Norwegii został Jerzy Jankowski. Nawiązał z nim kontakt Michał Gabryel, który w czasie swoich peregrynacji zagranicznych odbył także rozmowę z Najderem w Monachium na temat SW. Kontakty zagraniczne w Radzie trzymał Michał Gabryel, potem tę funkcję przejął Andrzej Zarach.

We Wrocławiu ukrywał się Amerykanin, członek SW, Garret Sobczyk. Po wyjeździe z kraju wspomagał nas finansowo. Takich osób było więcej, np. finansowo pomagał nam też Jerzy Gedroyc. Regularnie otrzymywaliśmy trochę pieniędzy od rządu londyńskiego, w 1986/87 roku dostawaliśmy około 100 dolarów miesięcznie. Nie było to mało, ale też nie tyle, ile miała „Solidarność”. Z pieniędzy tych dawaliśmy zapomogi rodzinom ludzi, którzy przebywali w więzieniu, lub ludziom wyrzuconym z pracy. Łączność z zagranicą mieliśmy głównie dzięki ludziom, którzy tam wyjeżdżali. Łączność z Andrzejem Wirgą [w RFN] utrzymywaliśmy, przerzucając materiały za pomocą międzynarodowych pociągów (za tabliczkami przy drzwiach pociągów). Sprzęt przywiozła też dla nas grupa „Kotwica” ze Stoczni Rzecznej w 1984 r., choć była to grupa zinfiltrowana. Wiem, że zdarzył się tam wypadek (SB zabiło jakiegoś człowieka) do dzisiaj niewyjaśniony.

Opisując sprawę łączności z zagranicą należy wspomnieć o Jerzym Petryniaku. Przysyłał on nam pieniądze zbierane w Ann Arbor i Detroit. Petryniak wyjechał w 1983 roku i bardzo szybko nawiązał z nami kontakt. Było to jedno z istotnych źródeł wspomagających.

Nie do końca wyjaśniony był epizod z Agencją Fotograficzną „Dementi”. Jednym z jej założycieli w 1983 r. był Krzysztof Gulbinowicz. My wyposażyliśmy ich w aparaturę fotograficzną. Po pewnym czasie pojawiły się nieporozumienia, Agencja wykorzystała swobodę decyzyjną, jaką miała od początku, i odłączyła się od nas. W 1984 r. usłyszałem, że oskarżają oni naszego przedstawiciela w RFN, Andrzeja Wirgę, o antysemityzm. Uważam, że był to spreparowany zarzut, potrzebny im w rozgrywce z Wirgą.

Agencja „Dementi” uchwyciła, chyba 31.08. 1982 r., moment przejechania człowieka przez samochód milicyjny. Człowiek ten nie zginął, później działał w SW. Zdjęcia ze sceną przejechania posłaliśmy za granicę i ukazało się w wielu zachodnich gazetach.

Nie wszystkie grupy wspomagające manifestacje uliczne organizowane przez nas, były grupami Solidarności Walczącej. Istniały np. grupy dzielnicowe przyznające się do nas. Najczęściej ci ludzie sami się organizowali i pomagali nam w pracach organizacyjno-wykonawczych. Powstały też grupy szkolenia młodych ludzi w zespołach karate i judo. Zajmował się tym Władysław Wnuk.

Moja rola w organizowaniu i redagowaniu pisma „SW” była duża. Natomiast duży procent decyzji operacyjnych podejmowali Andrzej Zarach i Wojciech Myślecki. Sprawami organizacyjnymi zajmowali się w dużej mierze Hanna Łukomska-Karniej i Jan Gajos. Najważniejsze jednak decyzje, jak np. o powstaniu jakiegoś pisma, sojuszu międzyorganizacyjnym, w sprawie kontaktów z zagranicznymi przedstawicielstwami Ukraińców, czy Rosjan podejmowaliśmy w wąskim gronie, przy czym sądzę, że moja rola była w tych sprawach dość duża.

Spotkania nasze odbywały się najczęściej w mieszkaniach prywatnych, przychodziło duże grono ludzi. Potem postanowiliśmy zmniejszyć grono dla bezpieczeństwa. Mieszkania zmieniałem dość często, do 1987 r. było ich ok. 50. Mieliśmy mieszkania, które były przeznaczone tylko na spotkania i takie, które były tylko do mieszkania. Często było tak, że osoby idące na spotkanie, nie wiedziały, że ja też na nim będę. Sądzę, że miałem spory autorytet w organizacji, mimo że traktowałem ludzi nader liberalnie.

Ostre spory toczyli między sobą Andrzej Zarach i Michał Gabryel na temat traktowania i sposobu organizowania kontaktów z zagranicą. Starałem się łagodzić te spory, tym bardziej, że zazwyczaj nie były one pryncypialne, lecz chodziło o szczegóły.

Wystosowaliśmy list otwarty do prezydenta Reagana. Było to w Genewie na pierwszym spotkaniu Reagana z Gorbaczowem w 1985 r. Był to ważny dokument. Zredagowany został wspólnie. Chodziło w nim o podniesienie sprawy Polski, odwołanie się do demokracji, o to, żeby Prezydent nadal traktował komunizm jako wroga numer jeden.

W SW już w 1982 r. zaistniał spór o dopuszczalną formę czynnego oporu. Maria Koziebrodzka była np. przeciwna różnym formom oporu czynnego. Temat ten powrócił na dyskusje w Radzie po aresztowaniu Klementowskiego – jaka kara powinna spotkać człowieka, który „wsypał” tak wielu najbliższych współpracowników. Sprzeczaliśmy się też na temat, czy podawać w gazetach nazwiska ludzi podejrzanych, czy nie, oraz czy ujawniać nasłuchy z manifestacji. Wojciech Myślecki i ja byliśmy za tym, aby zamieszczać w prasie podziemnej artykuły dotyczące metod, jakimi posługiwała się SB i MO, np. oznaczeń używanych przez ich ludzi. J. Gajos był mocno przeciwny ujawnianiu tego typu danych, które służyły w dziale bezpieczeństwa SW jako materiał do analizy. Gajos nie chciał w ogóle rozpowszechniać faktu sporządzania regularnych nasłuchów przez odpowiednie służby SW. Józef Pinior został aresztowany parę dni po spotkaniu ze mną, na którym podpisaliśmy porozumienie o współpracy między SW i RKS.

Porozumienie takie podpisywaliśmy też z Markiem Muszyńskim. Jan Waszkiewicz np. uważa, że Marek Muszyński był bardzo przeciwny SW – nie sądzę, żeby tak było. Korzystał on z naszych nasłuchów i sam ten fakt świadczył o współpracy.

Istotnym wydarzeniem dla SW były wybory samorządowe, podczas których staraliśmy obliczyć faktyczną frekwencję.

Mocno oddziałało na nas porwanie i zamordowanie ks. Jerzego Popiełuszki. Byliśmy oburzeni, że Kościół i „Solidarność” nawołują do spokoju. Było to w czasie, kiedy nie było jeszcze wiadomo, czy ks. Jerzy Popiełuszko żyje, czy nie. Uważaliśmy, że należy publicznie zaprotestować przeciw porwaniu. Wielkim wydarzeniem był też pogrzeb ks. Jerzego Popiełuszki. Było to pierwsze tak duże zgromadzenie, które nie zostało rozbite. Sądzę, że „Solidarność” nie wykorzystała tego propagandowo.

Jedynym wydawnictwem działającym w podziemiu, które drukowało na czcionkach [ze składu drukarskiego] było wydawnictwo „Feniks”.

Aresztowanie Klementowskiego i jego następstwa na pewien czas zahamowały szybki rozwój SW, ale po aresztowaniu wiedzieliśmy, że przetrwamy niemalże każde uderzenie bezpieki w organizację. Wrocławska SB była bardzo dobrze wyspecjalizowana w rozbijaniu struktur podziemnych. Funkcjonariusze z innych miast przyjeżdżali tutaj na szkolenia. „Dziecinną zabawą” dla tych naszych ludzi, którzy nabrali pewnego doświadczenia, było „urwanie się” spod obstawy SB w innych miastach (Leszno, Szczecin, Rzeszów).

Na najważniejsze wydarzenia międzynarodowe staraliśmy się zawsze reagować komentarzami i artykułami prasowymi (np. śmierć Breżniewa, Andropowa, Czernienki, powołanie Gorbaczowa, spotkania na szczycie, pierestrojka). Według mnie pierestrojka była z góry zaplanowaną transformacją komunizmu, obliczoną na wzmocnienie systemu. Wychodząc z takiego założenia, nie mogłem popierać pierestrojki, ponieważ nam, Solidarności Walczącej, zależało przede wszystkim na rozbiciu imperium. Pochodną negatywnego stosunku do komunizmu było popieranie działań wolnego świata wszędzie tam, gdzie starał się stawiać opór Sowietom. Opowiadaliśmy się np. za pozostaniem Amerykanów w Libanie, rozszerzeniem pomocy militarnej i finansowej dla mudżahedinów afgańskich, za opanowaniem Falklandów przez Brytyjczyków, a Grenady przez USA.

W czasie gdy L. Wałęsa był aresztowany – robiliśmy wszystko, aby go wypuszczono. Uwolnienie go było jednym z naszych głównych postulatów. Byliśmy jednak oburzeni, kiedy napisał list podpisany „kapral Wałęsa”. Był to czołobitny list do Wojciecha Jaruzelskiego. Drukowały go wszystkie gazety. Lech Wałęsa był nastawiony bardzo ugodowo do władz i to była pierwsza niemiła konstatacja. Później Polskie Radio puszczało prymitywną rozmowę Wałęsy ze swoim bratem, która została nagrana podczas internowania. Uważaliśmy, że jest to rozmowa spreparowana, ale pamiętam, że np. W. Sidorowicz twierdził, że jest prawdziwa.

Z nagrody Nobla, którą dostał Wałęsa, cieszyliśmy się, ponieważ uważaliśmy, że jest to nagroda dla „Solidarności”. Budowaliśmy autorytet Wałęsie co najmniej do momentu powstania TR”S”. Wałęsa był niestały w swoich postanowieniach, np. w 1984 r zapowiedział strajk generalny, by w ostatniej chwili odwołać go. Nie podobało nam się również jego zachowanie w czasie, gdy był aresztowany razem z Frasyniukiem, Lisem i Michnikiem. Jego szybko wypuścili, ich zatrzymali a Wałęsa niewiele robił, żeby walczyć o ich uwolnienie – takie były moje odczucia.

Przez swoją radykalność staraliśmy się podwyższyć poziom żądań „Solidarności”, robiliśmy to świadomie. Wiedzieliśmy, że stanowimy w pewnym sensie ochronę dla podziemnej „Solidarności”, ponieważ SB interesowała się najpierw nami, a potem nimi. Nigdy organizacyjnie nie byliśmy na tyle silni, aby panować nad masami na tyle, aby stwarzać zagrożenie dla komunistów, takiego poczucia nigdy nie mieliśmy. Byliśmy organizacją, która w dużym stopniu działała na zasadzie mitu.

W swojej działalności stawialiśmy przede wszystkim na nurt ewolucyjny, liczyliśmy, że dojdzie do załamania koniunktury komunistycznej, do gospodarczego krachu i spontanicznych wystąpień. Ale nie odżegnywaliśmy się od ewentualnego uczestnictwa w masowych protestach, które by się przerodziły np. w walkę zbrojną z komunistami i ich sowieckimi mocodawcami.

Na takie ugrupowania jak ZSL i SD w ogóle nie zwracaliśmy uwagi. Podziały w PZPR i samo PZPR też specjalnie nas nie interesowały. Nie wiązaliśmy z tym żadnych nadziei. Przyjmowaliśmy zasadę, że nie rozmawiamy z nimi na tematy polityczne. Były próby ze strony komunistów nawiązania kontaktów z nami. Propozycję taką otrzymał prof. Romuald Kukołowicz od Kiszczaka w 1984 roku, a Andrzej Zarach od „oficera kontrwywiadu” (jak się sam przedstawiał) w 1987 r.

Blisko byliśmy związani z Ogólnopolskim Komitetem Oporu Rolników, z ich Przewodniczącym Józefem Teligą. Pomagaliśmy im wydawać ich pismo „Żywią i Bronią”. Duża część kolportażu „SW” z wkładkami nt. rolnictwa kolportowana była przez Stanisława Helskiego i jego grupę oraz przez Wilczyn Leśny k. Obornik Śl. OKOR to jedyna struktura rolnicza, która w latach 1982-86 cokolwiek działała i znaczyła. Przez Wieńczysława Nowackiego mieliśmy też kontakt z regionem przemyskim.

W podwrocławskich wsiach były też próby druku np. Biały Domek pod Wrocławiem w połowie drogi do Trzebnicy, Wilczyn. Ale bazą SW były raczej miasta.

Mieliśmy ludzi, którzy szkolili innych w druku. Ekspertem był chłopak o pseud. „Małgosia”. Prócz szkolenia, napisał instrukcję druku.

Co pewien czas dochodziły do nas intensywnie rozsiewane plotki np. o tym, że Myślecki czy Zarach współpracują z SB. Ktoś starał się przedstawić naszą organizację jako totalnie zinfiltrowaną przez SB. Informacje o rozsiewaniu plotek przywoził też A. Kołodziej z Trójmiasta.

Sądzę, że udawało mi się nie wpaść przez sześć lat dlatego m.in., że mieszkałem w mieszkaniach przeludnionych, a nie w pustych.

Jako pierwszy powstał Oddział SW w Gdańsku. Szefem był bardzo radykalny człowiek. Ciekawostką jest, że na spotkania z nami przyjeżdżał z rewolwerem. Posługiwał się pseudonimem „Zosia” i „Bogdan”. Oddział ten rozpadł się na początku 1983 r. Liderzy Oddziału chcieli się organizować w sposób wojskowy, kadrowy. Jeszcze po wpadce Frasyniuka spotkaliśmy się z nimi. W 1983 r. wydawali pismo SW „Ziemia Gdańska”. Była to struktura utworzona jeszcze przed przystąpieniem do SW E. Kubasiewicz i A. Kołodzieja. Pierwsze kontakty z SW w Gdańsku mieliśmy przez II Komisję Krajową. Dużą rolę w tych kontaktach odegrali Anna Birecka i Tadeusz Świerczewski.

Niekiedy informacje o utworzeniu oddziału SW dochodziły do nas pośrednio i po pewnym czasie – mieliśmy wtedy zadanie, polegające na weryfikacji nowej struktury i zatwierdzeniu (uwiarygodnieniu) jej bądź odrzuceniu. Zbigniew Oziewicz np. przywiózł do nas informacje ze Zjazdu Fizyków o tym, że powstał Oddział SW w Toruniu. Oddział w Szczecinie został utworzony już pod koniec 1983 roku. Ludzie, którzy utożsamiali się z SW wydawali pismo „Jedność”. Organizatorami SW w Szczecinie byli Stanisław Janusz i Krzysztof Korczak. Najpierw mieliśmy z nimi kontakt przez kolporterów oraz przez Z. Bełza. Niezależnie od grupy osób w Szczecinie coraz bardziej związującej się z SW, na początku 1983 roku przyjechał do Wrocławia Aleksander Krzysztofiak, współpracownik Mariana Jurczyka i chciał w Szczecinie zakładać SW. Nigdy jednak do tego nie doszło. Warszawski Oddział SW powstał w 1986 roku, wcześniej były organizowane Młodzieżowe Grupy Wykonawcze SW. Kontakty w Łodzi mieliśmy od zimy 1983/84. Łódź wydawała pismo SW „Wolność” od roku 1986. Dużą rolę odegrali tam Włodzimierz Strzemiński i Włodzimierz Domagalski.

W Krakowie wydawano pismo Porozumienie Prasowe „Solidarność Zwycięży”, a potem „Niepodległość” – pismo LDP”N”. Rozmowy z grupą „Solidarność Zwycięży” były prowadzone przez związanego z SW Antoniego Lenkiewicza, już w 1982 roku. (Lenkiewicz długi czas pomagał przy robieniu „Wiadomości Bieżących”). Formalne porozumienie SW z „Solidarność Zwycięży” było już od 1982 roku. Współpraca nasza polegała m.in. na tym, że „Solidarność Zwycięży” drukowała nasze artykuły i oświadczenia. Prowadziliśmy dość częstą wymianę korespondencji. Jam Gajos uczył ich sposobów podsłuchiwania SB i innych spraw związanych z nasłuchami i bezpieczeństwem. Kontakty z krakowskimi strukturami podziemnymi były [utrzymywane] kilkoma „kanałami” równocześnie (sporą rolę odegrali w tych kontaktach Andrzej Zawisza, Michał Gabryel i Piotr Bielawski). Oddział SW w Rzeszowie organizowali od początku Antoni Kopaczewski i Janusz Szkutnik.

Andrzej Mietkowski, znajomy M. Gabryela, zgodził się pełnić funkcję przedstawiciela SW na Zachodzie już w 1982 r. Jednak około roku 1984 napisał do nas, że nie chce dłużej pełnić tej funkcji. Przez niego mieliśmy też kontakt z NTS [„biała” emigracja rosyjska]. Był to kontakt ograniczony, gdyż baliśmy się, że NTS jest zinfiltrowana przez KGB (ostrzegała nas przed tym m.in. Natalia Gorbaniewska). Drukowali nasze artykuły i regularnie przysyłali nam pismo „Posiew”. W korespondencji z nimi poruszaliśmy sprawę rozpadu ZSRR i stałości granic. NTS był ugrupowaniem, które otwarcie kwestionowało komunizm. Na Zachodzie mieliśmy również kontakty z Ukraińcami dzięki Strzenimskiemu. Teksty na język rosyjski tłumaczył nam M. Iwanow. On też przewoził „bibułę” i uczestniczył w redagowaniu listów i oświadczeń skierowanych do antykomunistycznych środowisk rosyjskich, ukraińskich i białoruskich. IV Międzynarodówka – „trockiści” – przysyłała nam pismo „Imprecor” wydawane po polsku.

Podziemnych drukarń we Wrocławiu było około 20, z tego ściśle kontrolowanych przez SW – 13 do 15. Pisma zakładowe robili często drukarze SW, np. we Wrozamecie, Pafawagu, Pilmecie, Chemiteksie. Duży wkład w robienie tych pism miał Andrzej Kisielewicz (pseudonim „Mak”). Najwięcej pism zakładowych drukował Adam Źabokrzycki, był najlepszym drukarzem, świetnie szkolił ludzi. SW robiła pisma zakładowe, ale etykieta była „Solidarności”.

SB werbowało chłopaka z SW i on na nasze polecenie zgodził się przystąpić do nich (pseudonim „Wiesiek”). Przekazywał nam przez A. Zaracha ciekawe informacje operacyjne, dotyczące funkcjonowania SB. Ta podwójna współpraca trwała do roku 1988. Zarach spotykał się z nim raz na dwa tygodnie. Na temat SW „Wiesiek” przekazał funkcjonariuszom SB kilka fałszywych, choć drobnych informacji.

Ubecji też udawało się wprowadzić w nasze struktury ich człowieka, na pewno częściej niż odwrotnie. Dosyć odpowiedzialną pracę w SW wykonywał ich agent – Jaroszewski. Przez niego szły moje listy do Lebenbauma, przez niego m.in. szedł sprzęt barkami na Odrze w Stoczni Rzecznej. Jaroszewski regularnie raz w miesiącu przewoził na Zachód „bibułę”, bo – jak twierdził – miał opłaconego celnika. Po pewnym czasie okazało się, że przekazywał ubecji treść moich listów, które pisałem do różnych polityków i osobistości na Zachodzie. Kiedy skonstatowaliśmy, że Jaroszewski jest agentem, to jeszcze wykorzystaliśmy sprzęt, który dzięki niemu trafił do nas, wcześniej jednak skrupulatnie nasi elektronicy sprawdzili, czy w skanerach nie ma włożonych specjalnych urządzeń wskazujących na miejsce ich pobytu itp. Ostatecznie przekonaliśmy się o tym, że Jaroszewski pracuje dla SB, śledząc go i analizując dane przechodzące przez niego.

Kiedy już wiedzieliśmy, że SB chodzi za nami, staraliśmy się to wykorzystać, żeby stopniowo uczyć się ich żargonu, ich szyfrów. Nagrywaliśmy rozmowy prowadzone podczas akcji między funkcjonariuszami SB, spisywaliśmy je i uczyliśmy się je interpretować i wykorzystywać. Jak SB śledziło kogoś, kto był przez nas „prowadzony”, to staraliśmy się im „przekazać” jak największą ilość fałszywych informacji.

Ukraińcy z Zachodu przysłali nam listę osób (około 1000), do których – ich zdaniem – warto było słać pocztą informacje i ulotki. Robiliśmy akcje (w latach 1984-7) wysyłania pocztą w jednym dniu kilkuset przesyłek na Ukrainę, zawierających np. przetłumaczone założenia programowe SW. Na Białoruś w dużych ilościach przemyciliśmy przetłumaczoną „Naszą Wizytówkę”.

W 1986 r. mieliśmy też kontakt z Węgrami, przy okazji organizowania niezależnych obchodów 30. rocznicy Węgier '56 w Budapeszcie. Łączność z niezależnymi środowiskami z Czechosłowacji była utrzymywana bardziej regularnie i częściej niż z Węgrami. Do Czechosłowacji z przetłumaczonymi ulotkami jeździł Wojciech Bartoszek. Wydaliśmy kilkanaście numerów „SW” w języku czeskim.

Marek Muszyński

Moja rola w pierwszych miesiącach stanu wojennego polegała m.in. na tym, że zabezpieczałem większe spotkania RKS-u i organizowałem spotkania członków RKS z tymi przedstawicielami zakładów pracy, z którymi członkowie i ludzie wspomagający RKS mieli kontakt. Kontrowersje między Władysławem Frasyniukiem a Kornelem Morawieckim nabrały ostrego wyrazu w maju 1982 r. Na przełomie kwietnia i maja doszło do ostrej wymiany zdań na temat tego, kto ma odgrywać najważniejszą rolę, czy eksponowana część RKS-u (Władysław Frasyniuk, Piotr Bednarz, Józef Pinior), czy przedstawiciele zakładów pracy, czy też szefowie poszczególnych działów (Kornel Morawiecki, Tadeusz Świerczewski, Marek Muszyński). Władysław Frasyniuk sprzeciwiał się temu, aby zbierać pieniądze od ludzi, ja uważałem, że składki to więź integrująca ludzi.

Po raz pierwszy spotkałem się z Władysławem Frasyniukiem w kwietniu 1982 roku. Nie wiem, czy spotykał się on wcześniej z przedstawicielami zakładów pracy. Wiem, że dotarła do ludzi wiadomość o sprzecznościach między Władysławem Frasyniukiem a Kornelem Morawieckim. Nie słyszałem, aby Kornel Morawiecki blokował kontakty zakładowe Władysławowi Frasyniukowi. W maju starałem się zapobiec dezintegracji. Ja, przedstawiciele zakładów pracy i inni działacze podziemia chcieliśmy usłyszeć argumenty obu stron i doprowadzić do consensusu. Wtedy zorientowałem się, że nie ma szansy na porozumienie. Władysław Frasyniuk i Józef Pinior zdecydowanie uważali, że w maju Kornel Morawiecki blokował im dostęp do działu informacji i propagandy. Józef Pinior oskarżył Kornela Morawieckiego o blokowanie spływu składek pieniężnych z zakładów pracy. Kornel Morawiecki zdecydowanie odrzucał te zarzuty (spotkałem się z nim wówczas) i traktował [to] albo jako totalne nieporozumienie, albo jako pomówienie, albo też jako element rozgrywki przewodniczących Regionalnego Komitetu. Kornel Morawiecki miał inną wizję taktyczną, uważał, że RKS jest zbyt ugodowo nastawiony do władz.

W czasie powstawania SW miałem ambiwalentne odczucia, gdyż z jednej strony uważałem, że nie powinniśmy się dzielić, powinniśmy iść razem, a z drugiej strony myślałem, że skoro doszło już do takiej różnicy zdań, to po co sztuczna spójność, sztuczna jednolitość. Wydawało mi się, że może będzie lepiej, gdy powstanie skrzydło bardziej radykalne. Generalnie uważałem, że nie powinno się podejmować kroków, które „palą za sobą mosty” i nawet po formalnym rozstaniu sądziłem, że należy zachować nie tylko więzy międzyorganizacyjne, ale także daleko idącą kooperację.

W środowiskach zakładowych ludzie nie popierali podziałów, uważali, że jedność jest ważniejsza. Jawiło się im to jako niepotrzebna dezintegracja. Natomiast wśród działaczy, ludzi świadomych niuansów politycznych było więcej uznania dla SW i ludzie ci później przylgnęli do tej organizacji. Układ wyraźnie się z czasem polaryzował.

Od kwietnia odpowiadałem w RKS-ie za bezpieczeństwo. Taką też rolę (szefa bezpieczeństwa) pełniłem po powstaniu SW. Aresztowanie Władysława Frasyniuka było ciosem w cały RKS. Wielu ludzi załamało się wtedy. Uważam, że wpadł on z własnej winy. Wszystkie spotkania, które ja organizowałem, były sprawnie przeprowadzone i bezpieczne. Moja rola w organizacji systematycznie rosła głównie dlatego, że byłem jednym z niewielu ukrywających się ludzi, jak też dlatego, że w miarę trafnie analizowałem sytuację.

Od połowy 1982 roku propagowałem tezę, że konspiracyjne struktury polskiego państwa podziemnego nie powstaną z dnia na dzieeń, lecz trzeba je wypracowywać i tworzyć żmudną, powolną podziemną „dłubaniną”.

Delegalizacja „Solidarności” i błędna decyzja TKK i RKS o organizowaniu strajków dopiero 10 listopada 1982 r. bardzo osłabiła te struktury „Solidarności”, które miały już wypracowaną pozycję do tego czasu. We Wrocławiu były wyjątkowo mocne struktury zakładowe. Uważam, że dzień 10 listopada był egzaminem dla Tajnych Komisji Zakładowych. We Wrocławiu manifestacja była najliczniejsza i udana. W kraju nie było takich manifestacji w tym czasie. Wydaje mi się, że pod koniec 1982 roku, gdy sytuacja w związkach zaczynała być klarowniejsza Józef Pinior zaczął dostrzegać jej wagę. Powstała wówczas funkcja wiceprzewodniczącego. Józef Pinior zaproponował na to stanowisko pewną osobę [p. Muszyński nie zgodził się na zamieszczenie nazwiska tej osoby w swojej relacji. Osoba ta występuje w pracy pod nazwiskiem]. Po aresztowaniu Józefa Piniora dostałem wiadomość od Kornela Morawieckiego, że ta osoba jest osobą niepewną. Do dzisiaj nie wiem, czy człowiek wyznaczony przez Piniora na jego następcę był agentem bezpieki. Myślę jednak, że był co najmniej namierzony, ponieważ przez niego zostało aresztowanych wielu ludzi. Został on odsunięty, ale nie podaliśmy tego do wiadomości publicznej. W czasie wystąpienia w TV dał sygnał (dwuznaczny), że nie będzie wydawał ludzi z RKS-u.

W Związku pozostali jedynie przedstawiciele podziemia zakładowego. Zaplecze organizacyjne, struktura RKS przestały istnieć, ponieważ wraz z Piniorem wpadło archiwum. Przedstawiciele tajnych i tymczasowych komisji z zakładów pracy zaproponowali wybory i ja zgodziłem się na ich propozycję mojej kandydatury.

Pierwsze wybory RKS-u zostały rozstrzygnięte jednogłośnie. Nie chciałem, żeby ludzie zauważyli upadek organizacji. Okres przejściowy trwał miesiąc. W tym czasie powstał szkielet nowej organizacji, w której nie było nikogo, kto w jakikolwiek sposób był powiązany z naznaczonym przez Piniora jego następcą. Struktura decyzyjna została przeorientowana. Uzyskałem swobodę decyzji, miałem szeroki zakres kompetencji. Nie mogłem tylko samodzielnie podjąć decyzji o ogłoszeniu strajku generalnego w Regionie. Takie specjalne pełnomocnictwa otrzymałem na trzy miesiące, z możliwością ewentualnej prolongaty na następne trzy. Zażądałem obligatoryjnie, aby rozliczano mnie z wszystkich spełnionych zadań, z budowy nowej struktury.

W ciągu paru miesięcy kilkakrotnie spotkałem się z Kornelem Morawieckim. Otrzymałem od niego ofertę wszechstronnej pomocy, łącznie z pomocą finansową (do czasu obecności Józefa Piniora korzystano z 80 mln. zł, potem nikt nie wiedział, co stało się z tymi pieniędzmi, a gdy dowiedzieliśmy się, kto nimi dysponuje, to okazało się, że jest jakaś blokada, że RKS z przewodniczącym Markiem Muszyńskim nie ma prawa do korzystania ze spuścizny po Zarządzie Regionu Dolny Śląsk). Wyraźnie ani Władysław Frasyniuk ani Józef Pinior nie zaakceptowali korzystania z tych pieniędzy przez RKS. Zwróciłem się do Władysława Frasyniuka z prośbą o to, aby wydał krótkie oświadczenie świadczące o poparciu dla „S”. Chciałem tym dać ludziom do zrozumienia, że to nie koniec, że walka trwa. Jednak Władysław Frasyniuk odmówił. Uznał, że walka typu podziemnego jest zakończona, że należy likwidować RKS. Być może to wyjaśnia blokadę pieniędzy. Ja od Solidarności Walczącej nie przyjąłem oferty pomocy finansowej, ponieważ nie chciałem się uzależniać. Przyjąłem natomiast pomoc poligraficzną, wydawniczą. Była to duża pomoc, zwłaszcza w pierwszym okresie. Otrzymałem też pomoc w dziedzinie organizowania bezpieczeństwa i lokalową. W tym też czasie dotarły do mnie pierwsze sygnały przestrzegające przed kontaktowaniem się z ludźmi z Solidarności Walczącej.

Z członków Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej Eugeniusz Szumiejko i ja mieliśmy pozytywny stosunek do SW. Moje poglądy stawały się coraz bardziej radykalne. Natomiast stosunek Zbigniewa Bujaka i Bogdana Lisa do Solidarności Walczącej był nie tyle negatywny, ile po prostu lekceważący. Członkowie TKK z Warszawy i Gdańska twierdzili, że mieli kontakt z zakładami pracy, a faktycznie nie mieli. Inaczej zachowuje się człowiek kontaktujący się bezpośrednio z Tymczasowymi Komisjami Zakładowymi, innymi informacjami dysponuje, niż człowiek obracający się w kręgach ściśle politycznych i to na dodatek warszawskich. W TKK postanowiliśmy nie robić wyjątków i przestrzegać jawności nazwisk. Dlatego nowo wchodzący do TKK przedstawiciele Regionów (Pomorze Zachodnie, Wielkopolska, Bydgoszcz) nie występowali pod pseudonimami, lecz anonimowo.

Zabiegałem o spotkanie z Władysławem Frasyniukiem po jego wyjściu z więzienia w lipcu 1984 r. w celu omówienia bieżącej strategii Związku jak też w celu wyjaśnienia sprawy pieniędzy (choć była to sprawa drugorzędna). Pierwsze takie spotkanie mogło się odbyć dopiero w dniach 16-17.12.1984 r. Wcześniej 11 razy potwierdzał on swoją gotowość a potem rezygnował, mimo ogromnego wysiłku organizacyjnego, jaki wkładał dział RKS odpowiedzialny za organizację bezpieczeństwa spotkań. Proponowałem Frasyniukowi stanowisko szefa Regionalnego Komitetu Strajkowego, ale on jako warunek stawiał jawność organizacji.

19.10.1984 r. odbyło się spotkanie TKK z Lechem Wałęsą. W tym dniu też usłyszeliśmy komunikat o zaginięciu księdza Jerzego Popiełuszki. Przypadek sprawił, że stało się to w tym samym czasie. Wydaliśmy wspólne oświadczenie TKK i Wałęsy, żądając wyjaśnienia sprawy księdza Jerzego Popiełuszki. Oprócz sprawy księdza dyskutowaliśmy także na ww. spotkaniu na temat stosunku Związku do władz. W TKK narastały tendencje do wychodzenia na jawność, do stopniowej dekonspiracji struktur związkowych. Byłem mocno przeciwny temu trendowi.

W 1984 roku pogorszyły się relacje RKS – Solidarność Walcząca. Jednym z powodów były względy bezpieczeństwa, jakie RKS musiał zastosować po dużych wpadkach w dziale poligraficznym Solidarności Walczącej wiosną 1984 r. Wiedziałem, że działy obu organizacji zazębiają się i istnieje naturalne niebezpieczeństwo do rozszerzenia się fali aresztowań na ludzi związanych z RKS. Np. w zakładach pracy często splatał się kolportaż: ci sami ludzie dystrybuowali prasę SW i RKS.

Osłabienie wzajemnych więzów było też spowodowane incydentem dotyczącym ogłaszania wyników wyborów. W prasie RKS dano wyraz nierzetelności danych ogłoszonych przez SW przy okazji frekwencji wyborczej w wyborach samorządowych. To z kolei spowodowało krytykę RKS przez działaczy SW, którzy uważali, że dane RKS są zmnienione na niekorzyść społeczeństwa. Było sporo spraw drobnych, niewidocznych na zewnątrz, np. podbieranie informacji. Dowiedziałem się np., że kurierzy otwierali moje listy do Kornela Morawieckiego. Znaczne ochłodzenie stosunków nastąpiło również na szczeblu „średnim”. Niekiedy do eskalacji wzajemnej niechęci przyczyniały się pomyłki, niekiedy drobne incydenty. Dla przykładu: pod koniec 1983 r. spotkałem się z Kornelem; podczas rozmowy przychodzi ktoś, kto nie wie, kim ja jestem, a sądząc, że skoro spotykam się z szefem SW, to jestem z tej organizacji, zaczyna opowiadać, jak podebrano kilka ryz papieru, które były przeznaczone dla RKS. Nie wykluczone, że podobne zdarzenie, tylko w odwrotną stronę również nastąpiło.

Od końca 1984 r. starałem się przekazywać kierownictwu SW sygnały pojednania i stopniowo następowała poprawa stosunków.

Moja rola w TKK wzrosła znacznie w roku 1984, w związku ze wzrostem sił struktur Regionu Dolnośląskiego. Początkowo rozpatrywałem, który model funkcjonowania TKK powinien wziąć górę: czy TKK ma być podziemną Komisją Krajową, czy raczej elitarną grupa wodzów. Dość szybko Szumiejko i ja zaczęliśmy optować za tym, żeby była to podziemna KK oparta na bazie silnych regionów. Na przełomie roku 1985/86 doszło do zmiany w TKK, nawiązaliśmy częste kontakty z Biurem Brukselskim, opracowaliśmy regulamin TKK, coraz lepiej zorganizowane były nowe regiony. Zdałem sobie wtedy jasno sprawę, że tu w kraju zetrą się te dwie koncepcje: „wodzowska” i „pozioma”. Paradoksem jest, że Władysław Frasyniuk został aresztowany za rzekome organizowanie przygotowań do strajku 28.02.1985 r., ponieważ jechał on do Gdańska, żeby ustalić, czy nie jest możliwe zapobieżenie temu strajkowi. Był jemu zdecydowanie przeciwny.

1-2.04.86.r. spotkałem się z Kornelem Morawieckim. Pretekstem było pobicie Władysława Frasyniuka w więzieniu. Napisane oświadczenie podpisaliśmy za SW i RKS. Najważniejszą konkluzją tego oświadczenia było to, że będziemy działać wspólnie. Proces zbliżenia SW i RKS był długotrwały i wymagał obustronnych ustępstw oraz wzajemnego wyzbycia się uprzedzeń. Ale wydaje mi się, że w dużym stopniu proces ten został doprowadzony z powodzeniem do końca i od września 1986 r. można mówić o dużej sympatii, jaką darzyły się nawzajem obie struktury (przynajmniej na szczeblu kierowniczym i „średnim”). Solidarność Walcząca była naszym naturalnym sojusznikiem w starciu się dwóch koncepcji, dwóch modeli opozycji polskiej. SW, jak i RKS nie stawiały na porozumienie z komunistami, na wypracowanie formuły wspólnego funkcjonowania, lecz raczej na permanentny nacisk coraz lepiej zorganizowanego społeczeństwa na władze.

Rzeczywiste niebezpieczeństwo poczęło coraz bardziej zagrażać Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej ze strony warszawskich działaczy po wpadce Zbigniewa Bujaka. Zdali sobie oni wówczas sprawę z ewentualnej utraty jakiejkolwiek kontroli nad TKK i postanowili jej podziękować i... uroczyście rozwiązać. Środowisko, w którym te plany dyskutowano, było jednak tak duże, że zamiary „grupy warszawskiej” dotarły do nas przed 11.06.1986 (data zamierzanego „rozwiązania” TKK) i uniemożliwiliśmy je, publikując na kilka dni przed 11.06. tekst świadczący o istnieniu i konieczności kontynuowania działań przez TKK.

Uważałem, że „Solidarność”, aby prawidłowo mogła wypełniać swoje związkowe zadania, nie może być organizacją podziemną, ale nie chciałem też, aby struktury podziemne bez zastanowienia ujawniały się, niwecząc kilkuletnią pracę. Uważałem, że proces przechodzenia na jawność powinien odbywać się w sposób stopniowy i z wbudowanymi mechanizmami asekuracyjnymi. Lech Wałęsa postawił na spotkaniu z TKK, jako warunek swego poparcia, ujawnienie się Jana Andrzeja Górnego i moje – wówczas TKK nie zostanie rozwiązana i uzyska pełne jego [Wałęsy] poparcie.

Stosunki RKS z SW układały się w okresie po powstaniu TR „S” bardzo dobrze. Ludzi związanych z RKS i z SW łączyła wspólna cecha: sceptycyzm co do zapewnień władzy o zmianie jej polityki i poczucie konieczności kontynuowania działalności konspiracyjnej.

Wojciech Myślecki

W grudniu 1982 roku po raz pierwszy spotkałem się z Kornelem Morawieckim, ale działalność w SW zacząłem od wiosny 1983. Tyle czasu trwał proces wprowadzania mnie w SW i zapoznawania się z mechanizmami funkcjonowania organizacji. W tym czasie wyszedłem z internowania i w pierwszej kolejności zająłem się porządkowaniem kolportażu i struktur zaopatrzeniowo-wykonawczych w sferze technicznej (wydawanie papieru drukarniom), a jednocześnie brałem udział w pracach politycznych. Trwało to do aresztowania, do końca stycznia 1984 roku. Generalnie rzecz biorąc, zajmowałem się wtedy organizowaniem „kwatermistrzostwa” SW (drukowanie, zaopatrzenie, kanały łącznościowe), nie byłem wtedy członkiem żadnego gremium kierowniczego.

Struktura kierownicza to Rada składająca się głównie z członków-założycieli, a od czasu do czasu zwoływano tzw. konwent przedstawicieli oddziałów regionalnych. Rada i oddziały to były dwie struktury sformalizowane.

O powstaniu każdego z oddziałów musiała być podana oficjalna wiadomość w jakimkolwiek wiarygodnym wydawnictwie Solidarności Walczącej. Pierwsze oddziały powstały w Legnicy, Toruniu, Gdańsku i Jeleniej Górze, Lublinie, Katowicach, Częstochowie, Lubinie. Objąłem swoim działaniem dość szeroki obszar kontroli nad oddziałami regionalnymi.

Na początku ogólny podział obowiązków działacza na wyższym szczeblu ustalał Kornel Morawiecki, ale jakie faktycznie dana osoba miała obowiązki – zależało od tego, jakie kto ma możliwości i na ile jest sprawny. SW była strukturą nie do końca sformalizowaną. Działający mogli zdobyć większe wpływy w organizacji poprzez codzienną, szarą konspiracyjną robotę. Ja np. zostałem wprowadzony do SW przez ludzi, których znałem tylko pod pseudonimami, nie wyznaczono mi precyzyjnego zakresu kompetencji, więc reszta zależała od moich możliwości. Były struktury, których do końca nie poznałem, mimo że później znalazłem się w kierownictwie. Osoby wchodzące do SW, były pobudzane do tworzenia własnych komórek, często o dużym stopniu autonomii. Potem następował proces wiązania nowo powstałych komórek z już istniejącymi z podobnej „branży”.

Na początku 1983 r. zająłem się pomocą, a potem pełną obsługą odbioru transportów zagranicznych. Rozwiązałem problem papieru, po wejściu w nielegalne układy i wykupywaniu papieru z drukarń państwowych. Osobiście również brałem udział w akcjach kradzieży papieru z Portu Rzecznego. Wyglądało to w ten sposób, że podjeżdżaliśmy samochodem na wyznaczone miejsce i posługując się fałszywymi papierami przechwytywaliśmy papier, który jechał na wózku widłowym. Kierującemu wózkiem dawaliśmy np. 10 tysięcy zł. i kazaliśmy ładować papier do naszego samochodu. Były to papierowe bele, ważące często po kilkadziesiąt, a nawet kilkaset kilogramów. Większość ryzykownych akcji prowadziłem sam.

Pamiętam jedną z historii – wieźliśmy 500 kg belę, która była przewiązana taśmą. Podczas transportu pękła nam taśma, która spinała tę belę i wielkie płaty papieru zaczęły wylatywać nam z jadącego samochodu na ulicę. Była to połowa 1983 roku. Następnie cięliśmy ten papier w zakładzie prywatnym przy ul. Nowotki, tuż pod głównym gmachem SB.

U nas nie było ścisłego podziału zagadnień. Każdy miał obowiązek martwienia się o własne rzeczy. Organizowano też coś w rodzaju giełdy, gdzie każdy oferował to, czym dysponował w nadmiarze. Kwatermistrzostwo to też kwestia wiązania organizacyjnego, np. przy organizacji papieru czy kolportażu od razu tworzyliśmy nowe struktury. Było to budowanie organizacji wzdłuż technicznych „kanałów”. Dlatego SB mogła aresztować np. całe kierownictwo, a organizacja i tak mogłaby funkcjonować dzięki temu, że przepływ papieru, kolportaż i inne działy miały spory zasób samodzielności oraz powiązania poziome.

SW nie była organizacją mającą swoje biura. To była nowoczesna struktura, płynna i nieostra, oparta o trwałą konstrukcję, jaką jest przepływ środków trwałych i zakonspirowany. przepływ informacji. Można powiedzieć, że SW była zbudowana wzdłuż kanałów informacyjnych oraz wzdłuż takich strategicznych elementów, jak prasa i środki finansowe.

W SW każdy w pewnym sensie odpowiadał za to, co robił, przed organizacją i przed Ojczyzną. Wypełniałem swoje obowiązki i rozliczałem się przed samym sobą. Solidarność Walcząca nie narzucała zakresu obowiązków, ale każdy odczuwał dość dużą presję działalności innych i chciał dać z siebie wszystko.

SW była organizacją, z której nie można było wyjść dobrowolnie. Można było zawiesić swoją działalność albo zostać zawieszonym, ale nie było procedury, która umożliwiałaby zerwanie z tą organizacją. Dlatego po opuszczeniu więzienia (sierpień 1984 r.) uważałem się nadal za członka tej organizacji. Był tylko problem znalezienia sobie miejsca działania, bo już byłem zdekonspirowany. Mimo że zostałem aresztowany, to SB jeszcze przez pół roku poszukiwała mnie, bo fakt, że byłem członkiem SW nie był im znany. Byłem obserwowany jako zupełnie inna osoba. SB była zaskoczona faktem, że należę do SW. Trzeba tu wniknąć w sam moment „wpadki”. Najpierw została aresztowana osoba, która była jednym z lepszych organizatorów sieci kolportażowych. W momencie aresztowania powiedziała wszystko, co wiedziała, czego nie wiedziała i wykazała dużą wolę współpracy z SB. Tą osobą był K. Klementowski. Miał on zgromadzony duży materiał dowodowy – zapiski, notatki. K. Klementwski znał mnie dobrze z wyglądu. Ja, nie mając do niego 100% zaufania, wprowadziłem do jego świadomości dużo mylnych informacji, np. że jestem pracownikiem Uniwersytetu Wrocławskiego. Klementowski rozpoznał mnie na zdjęciu.

Po moim wyjściu z więzienia zaczęliśmy dość gruntownie przygotowywać reorganizację. Wpadka ta była tak duża, że do więzienia trafiło wielu tzw. „starych” działaczy SW. Musieli oni znaleźć sobie na nowo miejsce i sposoby działania. Wtedy właśnie powstała koncepcja powołania Komitetu Wykonawczego i elekcji przewodniczącego, gdyż musieliśmy brać pod uwagę to, że Kornel Morawiecki też może zostać złapany, i w takim wypadku organizacja zostałaby bez przewodniczącego. Podjęto decyzję, że należy wyznaczyć osobę z nazwiska, aby nie zdarzyło się to, co w RKS-ie, że gdyby nie interwencja SW ich szefem zostałby człowiek z SB, zamiast Marka Muszyńskiego. Przewodniczącym RKS-u miał zostać Tankiewicz z Legnicy albo Głogowa.

Kontakt z Kornelem Morawieckim nawiązałem już po wpadce Władysława Frasyniuka. Piotr Bednarz miał raczej pozytywny stosunek do SW, Józef Pinior również. Była to współpraca bardzo dobra, bez problemów. Jak Józef Pinior został złapany, to wyznaczył na swoje miejsce Tankiewicza. Dla nas Marek Muszyński był jedyną wiarygodną osobą nadającą się na szefa RKS i powiedzieliśmy mu, że musi dokonać wewnętrznego zamachu stanu w RKS-ie, tzn. rozwiązać istniejący RKS, potajemnie zawiązać nowy i stanąć na jego czele. Marek wahał się z różnych względów, ale zdecydował się. Gdyby tego nie zrobił, to planowaliśmy, a przynajmniej ja planowałem rozbić zinfiltrowane fragmenty struktur RKS poprzez odcięcie się od nich i ich izolację, ujawnić, że Tankiewicz współpracuje z SB i zawiązać RKS złożony z ludzi wiarygodnych dla SW. Uważam, że mieliśmy możliwości do przeprowadzenia tego typu akcji.

Uważam, że nie wpadka, lecz zmiana układu politycznego miała znaczenie dla organizacji, bo po roku 1984 organizacja zaczęła być coraz bardziej zauważalna na gruncie politycznym. W tym czasie rygory stanu wojennego zostały trochę złagodzone i dynamika pierwszego okresu rewolucyjnego została przytępiona. Organizacja wciąż się rozrastała, ale nie miała już tego samozaparcia z pierwszego okresu. Ludzie musieli zająć się swoimi domami, pracą, nie było już fanatyzmu organizacyjnego, jakim charakteryzował się pierwszy okres. Jednak organizacja rozrastała się terytorialnie. Liczbą, sprzętem i poziomem myślenia przerosła ona to, co było przed rokiem 1984.

W końcu roku 1984 podjęto decyzję o utworzeniu Komitetu Wykonawczego. Rada została zepchnięta na margines dlatego, że Rada była ciałem dość dużym i nie była zdolna do szybkiego podejmowania decyzji, do natychmiastowego reagowania na zachodzące wydarzenia polityczne. Do Komitetu weszli przedstawiciele oddziałów, przedstawiciel Rady i osoby zgłoszone przez przewodniczącego. Komitet ten w dużej części został wybrany. Przewodniczący oddziałów wybrali po dwóch przedstawicieli. Komitet Wykonawczy powstał na zasadzie reprezentacji trzech poprzednich ciał kierujących organizacją, czyli: przewodniczącego, Rady i konwentu przewodniczących oddziałów. Powstało ciało wykonawcze, ustalono regułę podziału kompetencji. Zadaniem Komitetu Wykonawczego było kierowanie sprawami finansowymi i personalnymi, nie mógł on jednak kreować linii politycznej, nie mógł zmieniać statutu ani też wybierać przewodniczącego. Zbudowano w ten sposób quasidemokratyczny układ wykonawczy. Rada została czymś w rodzaju parlamentu i Rady Nadzorczej SW. Przewodniczący był przewodniczącym zarówno: Rady, Komitetu Wykonawczego, jak i organizacji. Wybrano następcę przewodniczącego. Został nim Andrzej Kołodziej.

Do roku 1984 taktyka organizacji polegała w dużej mierze na naciskaniu na „Solidarność”, aby była bardziej zdecydowana, oraz na podnoszeniu tych kwestii politycznych, które „S” nie bardzo mogła podnosić, w celu nie skomplikowania sobie układu międzynarodowego. Bruksela np mocno naciskała na to, żeby nie artykułować zbyt ostro problemów politycznych, gdyż wtedy – jak sądzili – utrudnia się prowadzenie Stanom Zjednoczonym (naszemu głównemu sojusznikowi) ich polityki. Chodziło o to, aby pokazać światu, że w Polsce represjonowany jest związek zawodowy, a nie o przedstawienie problemów politycznych kraju. My poruszyliśmy szereg kwestii fundamentalnych: niepodległość, wolne wybory, konieczność rozbicia Związku Radzieckiego. Mniej więcej od 1986 r. coraz częściej krytykowaliśmy nurt ugodowy: Wałęsę, Geremka, Kuronia. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że powodują oni ideologiczne zaciemnienie podejścia do komunistów. Moralność w programie SW była czynnikiem bardzo mocno eksponowanym.

SW była organizacją, która brała na siebie ciężar organizowania manifestacji czy przygotowań do strajków. Technicznie braliśmy w tym udział, ponieważ mieliśmy dość sprawny aparat kolportażowo-drukarski. Czasem zdażało się tak, że my wkładaliśmy dużo wysiłku w organizację demonstracji, a Wałęsa w ostatniej chwili ją odwoływał. Uważaliśmy, że Wałęsa działa na niekorzyść nurtu radykalnego (od 1983 r.). Uważałem, że nie wytrzymamy finansowo i organizacyjnie któregoś z kolei „zwrotu” Wałęsy i jego zmiany decyzji. Przecież zorganizowanie takiej demonstracji pochłaniało często nasze dwumiesięczne finanse, nie. mówiąc o ogromnym wysiłku organizacyjnym. W dużym stopniu SW była od „czarnej”, a raczej „szarej roboty”. Także trend antywałęsowski pojawiać się zaczął w SW nie z powodów ideowych czy programowych, lecz pragmatycznych: laury za zorganizowanie demonstracji zbierał Wałęsa, który ponadto przeszkadzał wcześniej (tak przynajmniej były odbierane jego niektóre posunięcia polityczne) w zorganizowaniu tejże demonstracji.

Trzeba oczywiście rozróżnić świadomość wewnętrzną kierownictwa organizacji od opcji członków SW. Ja np. byłem antywałęsowski, co nie świadczyło jednak o tym, że poglądy te są podzielane przez pozostałych członków SW, zwłaszcza przez ludzi piszących w prasie. Prasa SW odbijała poglądy szeregowych członków SW a nie wąskiej grupy kierowniczej. Ja pisałem stosunkowo niewiele (pseudonimy – organizacyjny Andrzej Lesowski i publicystyczny: Jerzy Lubicz). Na ogół skupiałem się na zagadnieniach szerszego tła politycznego, rzadko zajmowałem głos w sprawach wewnętrznych.

Często ludzie przychodzili do tej organizacji dlatego, że uważali ją za bardziej skuteczną i zdecydowaną. Uważali, że skuteczniej walczy o sprawę Polski i... o „Solidarność”. Kierownictwo SW bardzo zdecydowanie przeciwstawiało się budowaniu „organizacji dla organizacji”, która ma pełną władzę, tak jak organizacje typu paramilitarnego czy faszystowskiego. Może nie było to najlepsze dla organizacji. Nie potrafiliśmy wyrobić sobie odpowiednio silnej pozycji na arenie politycznej przez to, że sama Solidarność Walcząca była dla nas tylko środkiem, a nie celem. Przyjęliśmy zasadę pierwszeństwa polityczno-organizacyjnego NSZZ „Solidarność”. Najczęściej, kiedy wchodziliśmy na jakiś nowy teren, to najpierw budowaliśmy naszymi ludźmi „Solidarność”, gazetkę związkową, a później dopiero, niejako wtórnie, struktury Solidarności Walczącej. Z tego, co pamiętam, tak było w Jeleniej Górze, w Brzegu i w wielu zakładach pracy. Nie przyjmowaliśmy nawet pewnych komisji zakładowych, które chciały do nas przystąpić. Nie zgadzaliśmy się też na przejęcie struktur „Solidarności”, które w całości chciały wejść do SW. W stosunku do „S” zachowaliśmy się nader lojalnie. Dla wielu członków SW taka linia kierowania organizacją była w ogóle niezrozumiała. Więcej wysiłku włożyliśmy w promowanie „S”, niż w budowanie naszego autorytetu. Co najmniej do 1985 r. nie rozstrzygnięto sprawy tożsamości SW. Nie było jasno określone, czy jest to skrzydło „S”, czy nurt wewnątrz „S”, czy emanacja polityczna „S”, czy też jesteśmy oddziałem usługowym wobec „S”.

Kiedy wstąpiłem do SW, kontakty zagraniczne były już dość dobrze rozwinięte w stosunku do wielkości i możliwości organizacji. Myślę, że część ludzi, która miała kontakty zagraniczne jeszcze w czasie działalności RKS-u, przeniosła je do SW, dlatego my przez jakiś czas trzymaliśmy w rękach większość zagranicznych kontaktów. To była przyczyna, dla której później zarzucono nam, że ograbiliśmy „S” ze sprzętu, który przychodził z zagranicy. Nie jest to prawdą, gdyż my zawsze uczciwie dzieliliśmy się tym sprzętem, nawet jeśli załatwiony był tylko naszymi „kanałami”. Poprzez spotkania (z Jerzym Giedroyciem, przedstawicielami Biura Brukselskiego, Kongresu Polonii Amerykańskiej), memoriały, listy staraliśmy się naciskać na opiniotwórcze kręgi Polaków na Zachodzie, żeby nie byli tak ugodowo nastawieni do komunistów. Naciski prowadzone były także przez ludzi, którzy do dziś nie chcą ujawnić faktu swojej przynależności do SW.

Podstawą doktrynalną SW była postulowana obecność niepodległej Polski w gronie państw suwerennych i dopiero w oparciu o to konstruowanie nowych ponadnarodowych układów gospodarczo-politycznych. Wysunęliśmy tezę, że nie ma przejścia od wspólnoty komunistycznej do demokratycznej w oparciu o istniejące struktury imperium sowieckiego. Uważaliśmy i dążyliśmy do tego, by najpierw nastąpiło rozbicie bloku komunistycznego na państwa suwerenne, narodowe, wzmocnienie ich tożsamości. Pisząc o rozbiciu ZSRR, podawaliśmy szereg argumentów, które naszym zdaniem mogły do tego rozbicia doprowadzić: niezdolność do sprostania wymogom, jakie niesie współczesny świat, wzrost świadomości narodów bloku sowieckiego, rozwój cywilizacji informatycznej. Komunizm kwestionowaliśmy w sposób bezdyskusyjny. Nie wchodziliśmy w debaty na temat, czy w PZPR są pragmatycy, socjaliści, „liberałowie” itp. Komunizm odrzucaliśmy dogmatycznie. Z tego wynikało poparcie SW dla wszystkich narodów prowadzących walkę z komunizmem.

SW miała dość specyficzny stosunek do Kościoła katolickiego. Papież był wydzielony z naszej „linii kościelnej”. Był traktowany jako patriarcha prowadzący na znanym sobie poziomie walkę z komunizmem, przywódca ligi antykomunistycznej, najskuteczniejszy, ale prowadzący też działania negatywnie przez nas oceniane lub dla nas niezrozumiałe. Do pewnego momentu popieraliśmy kroki Papieża bezanalitycznie. Pierwszym odejściem od tej zasady był list Kornela Morawieckiego do Papieża po spotkaniu Papieża z Gorbaczowem. Inną sprawą było odniesienie do hierarchii Kościoła i do idei Kościoła. SW od początku swojej działalności przyjęła pewien etos społeczny Kościoła jako pewną konstrukcję niosącą program solidaryzmu społecznego. Nigdy w najmniejszym nawet stopniu nie staraliśmy się o pozyskanie poparcia Kościoła. Pełny rozdział między SW a Kościołem był jedną z zasad naszej polityki. Krytykowaliśmy wszystkie ugodowe kroki Kościoła oraz małoduszność Episkopatu polskiego, który w pewnym momencie uznał, że „S” jest skazana na przegraną. Istnieją nieujawnione dokumenty, np. list Kornela Morawieckiego do abp. Gulbinowicza i jego odpowiedź (z 1983 lub 1984 r.). Niepisaną zasadą było, żeby żadna demonstracja nie wyszła z kościoła, każda była organizowana na ulicy. Dokonaliśmy na swój własny użytek, jako kierownictwo SW, swoistego „podziału” Kościoła na Papieża, Episkopat i Kościół jako wspólnotę wiernych.

Politykę SW prowadziło bardzo ścisłe kierownictwo. Nie było wielopodmiotowości dlatego, że większość ludzi przystąpiła do SW po to, żeby coś robić, a nie politykować. Przeprowadziliśmy ostrą selekcję: jeśli człowiek był nawet bardzo inteligentny, lecz nie zajmował się pracą, to był odsuwany. Prowadziliśmy politykę w miarę profesjonalną. Założyliśmy, że jeśli „S” pada, to trzeba ją podtrzymać, że jeśli Kościół był po stronie społeczeństwa, to trudno było robić podziały we własnym obozie. Jest szereg dokumentów dotyczących naszej działalności: analizy wewnątrzorganizacyjne, listy, nieopublikowane artykuły. Konstruując blok antykomunistyczny, nie kładliśmy nacisku na różnice.

Po roku 1984 zostałem półjawnym przedstawicielem SW. Miałem prawo i obowiązek kontaktowania się z organizacjami politycznymi i reprezentowania linii SW. Po zamordowaniu ks. Jerzego Popiełuszki zainicjowałem powstanie Komitetów Obrony Praworządności.

Doktryny SW nie były formułowane wprost. Można je było rozszyfrować na podstawie stosunku SW do pewnych wydarzeń i zjawisk, popierania konkretnych działań, a nie popierania innych. Uważaliśmy, że radykalne hasła należy wyeksponować po to, by umiarkowane centrum musiało przejmować część postulatów SW, jeśliby nie chciało zostać oskarżone o wyobcowanie się i nieznajomość nastrojów społecznych. Morawiecki uważał, że jeśli nie byłoby SW, to radykalny byłby KPN, a jeśli nie byłoby KPN-u, to Wałęsa, a jeśli nie on, to Kluby Inteligencji Katolickiej. „Program SW” powstawał w wyniku szerokiej dyskusji i w wyniku pracy spółki autorskiej Kornela Morawieckiego i mojej.

SW robiła przegląd (prasowy, personalny, analityczny) tego, co robią inne organizacje. W stosunku do SB – prowadzono stałe nasłuchy, które były nagrywane. Dzięki temu wiedzieliśmy często, w którą stronę SB skieruje swoje uderzenie. Analizę taką prowadzili ludzie, którzy odpowiadali za powiązania z danymi organizacjami, była to praca zbiorowa.

W 1984 r. Marek Muszyński w pewnym sensie ignorował SW. Struktury wykonawcze, wywiad radiowy, drukarnie i kolportaż znajdowały się w dużym stopniu w rękach SW. Muszyński reprezentował „S”; wiedział, że my chcemy wymusić na krajowym kierownictwie „Solidarności” określone zachowania, a równocześnie był pod naciskiem TKK, Bujaka i Warszawy. Był w ciężkiej sytuacji i żeby zachować tożsamość – na zewnątrz prowadził politykę ignorowania SW, nigdy jednak przeciwko SW nie występował.

Po wyjściu Moczulskiego z więzienia zaczęły się pojawiać „komórki” KPN. Byłem wytypowany do rozmów z tego typu organizacjami. Nie udało nam się zbudować nic trwałego z KPN-em. Postanowiliśmy, że będziemy współpracowali z każdą antykomunistyczną organizacją, która będzie wydawała jakąś gazetę. Było to zatem techniczne kryterium współpracy. Próbowaliśmy zbudować silniejszy nurt radykalno-niepodległościowy ale KPN traktował instrumentalnie wszystkie inne organizacje. Ta ich taktyka zaowocowała, gdyż stali się organizacją o wiele silniejszą od innych organizacji niepodległościowych. Byli bardzo bezwzględni w prymacie swojej organizacji nad innymi. My, nawiązując kontakty, staraliśmy się rozszerzyć obóz antykomunistyczny, oni natomiast starali się rozszerzyć siłę swojej organizacji. Czystym tego przykładem była taktyka i zachowanie się KPN podczas manifestacji organizowanych przez jakąkolwiek inną organizację: przychodziło wtedy kilku ludzi z KPN-owskimi transparentami i bardzo szybko dawali ludziom do zrozumienia, że to oni są organizatorami tej manifestacji. Uważam, że oni pracowali dla organizacji, my – dla dobra sprawy. Ludzie z warszawskich komórek SW informowali nas, że Moczulski wielokrotnie kontaktował się z Geremkiem i Kuroniem.

SW to organizacja, która wyrosła z szerokiego nurtu „S”. Nie była organizacją (jak np. KPN), która miała swoje tradycje jeszcze przed Sierpniem '80. Zawsze identyfikowaliśmy się z radykalnym nurtem NSZZ „Solidarność”. Byliśmy bardzo dobrą organizacją i bardzo kiepską partią polityczną.

Ludzie, którzy wstępowali do SW, pochodzili ze wszystkich środowisk, była to organizacja pod tym względem różnorodna. Trzon jednak stanowiła grupa pracowników naukowych z dziedzin nauk ścisłych.

Mieliśmy dobrze opracowane zasady polityki „wschodniej”. Polityka „zachodnia” była jej podporządkowana. Opowiadaliśmy się przeciw równoczesnemu realizowaniu interesów Moskwy i Zachodu. Społeczeństwu próbowano wmówić, że podziały w opozycji nie są objawem zdrowego różnicowania się poglądów tylko, że są przyczyną ambicji niektórych osób. Część społeczeństwa zawsze jest przeciwko radykalnym rozwiązaniom, oczernia więc radykałów, aby mieć czyste sumienie. Ataki na radykałów są często wynikiem własnej niedoskonałości. SW od początku swojej działalności miała przeciw sobie potężny obóz ugodowy „S”, środowiska katolickie, Kościół oraz Zachód.

SW była jedyną organizacją, w której nie doszło do podziałów, mimo wielokrotnych prób i jedyną, która została oficjalnie rozwiązana… w Sejmie przez gen. Kiszczaka na początku 1987 r. Był to wielki sukces naszej organizacji, gdyż mimo „rozwiązania” funkcjonowała ona dalej.

W kierownictwie SW były rozbieżności w sprawach ideologicznych. Nie byliśmy monolitem. Była linia solidarystyczno-socjalistyczno-chrześcijańska Kornela Morawieckiego. Była linia pragmatyczna, którą reprezentował Andrzej Zarach i ja, oraz linia liberalna, która próbowała rozbić organizację. Nie chcę podawać nazwisk tej ostatniej grupy. Rzecz polegała na tym, że była dość duża wpadka. Wpadło bardzo dużo materiałów. Osoba, która wpadła wówczas, załamała się w śledztwie i zobowiązała się, że nawróci SW. Było to na początku roku 1986. W związku z tym osoba ta zaczęła ni stąd ni zowąd zakładać frakcję „liberalną” i przekształcać SW w partię polityczną.

Z punktu widzenia ideologicznego toczyłem dość ostry spór z utopijnym liberalizmem (reprezentowany m.in. przez W. Winciorka) oraz socjal-liberalizmem. W SW były trendy mesjanistyczne („jutrzenka solidarności”). Dobór ludzi do SW i ich selekcja odbywała się z punktu widzenia przydatności organizacyjnej, a nie intelektualno-publicystycznej, stąd w SW stosunkowo niewielu ludzi piszących bardzo dobre teksty.

SW stosowała zasadę tzw. „ucieczki do przodu”. Gdy SB opanowała częściowo oddział SW w Jeleniej Górze, to na przełomie 1985/86 r. ten oddział został rozwiązany. Sądzę, że w 1984-86 r. Solidarność Walcząca miała ok. 3000 członków oraz wielu sympatyków, których rolę trudno przecenić.

Zbigniew Oziewicz

Zebranie założycielskie Solidarności Walczącej odbyło się w połowie czerwca 1982 r., najprawdopodobniej na ulicy Tomaszowskiej albo na Gajowej.

Ja organizowałem łączność listowną pomiędzy Regionem Dolny Śląsk a innymi regionami od stycznia do marca 1982 r. Organizowałem m.in.łączność między Bujakiem a Frasyniukiem.

Do Rady SW należeli Andrzej Myc, Cezary Lesisz, Paweł Falicki, Michał Gabryel, Jan Gajos, Maria Koziebrodzka, Jerzy Gnieciak, Jerzy Kocik, Zbigniew Bełz, Kornel Morawiecki, Zbigniew Oziewicz, Władysław Sidorowicz. Sądzę, że Hanna Łukowska nie należała do Rady, była co najwyżej łączniczką. Na przykład, jak wchodzili nowi ludzie do Rady – Jerzy Kocik, Władysław Sidorowicz – to było nad nimi formalne głosowanie, natomiast w sprawie przyjęcia Hanny Łukowskiej takie głosowanie się nie odbyło.

Istniała też taka „instytucja”, jak Sąd SW, w skład którego wchodzili: Morawiecki, Bełz i Myc. Rozpatrywał on tylko sprawy wewnętrzne SW.

Uważam, że SW powstała z niemożności znalezienia wspólnej taktyki w gronie osób związanych z Morawieckim i związanych z Frasyniukiem. Kornel Morawiecki drukował „ZDnD” i miał główny wpływ na tę gazetę.

SW była konkurencyjna w stosunku do RKS-u, było to rozdzielenie w podziemiu. Wtedy sądziłem, że SW to organizacja, która zespala najodważniejszych, najlepszych członków „S”, awangarda przeznaczona do pracy podziemnej, niemalże zbrojne ramię „S”. Nikt nie myślał początkowo o trwałym rozłamie.

Spotkania Rady odbywały się co miesiąc (zamykaliśmy się w jakimś mieszkaniu na okres jednego lub dwóch dni). Zasadą głosowania było liberum veto. Później nastąpiła zmiana i nie mogło być więcej niż dwa głosy sprzeciwu; na posiedzeniach Rady było bardzo dużo dyskusji. Częstym tematem była kwestia, czy organizować demonstracje, czy nie. Rada Polityczna SW była zawsze i do końca za organizowaniem manifestacji. Dyskutowano co najwyżej o sposobach organizowania tych manifestacji. Były np. specjalne grupy, które rozrzucały kolce pod koła wozów milicyjnych. Rada omawiała strategię na wiele lat, jak budować nową Rzeczpospolitą (Morawiecki często do tego tematu wracał). Kornel Morawiecki bardzo dużo mówił o solidaryzmie. Te wszystkie programy, pogadanki znalazły oddźwięk w Programie SW. Był spór o to, czy SW ma być światową, czy krajową organizacją. Na spotkaniach Rady spierano się, czy dyskutować na temat strategii, czy o sprawach bieżących. Z czasem bywało tak, że Morawiecki wydawał oświadczenia „Za Radę Polityczną” bez wiedzy jej członków. Rada omawiała oświadczenia bieżące i przyszłe numery „SW”. W roku 1984 Kornel Morawiecki zaproponował powiększenie Rady SW o Wojciecha Myśleckiego i Andrzeja Zaracha. Nie było na to zgody, więc powołaliśmy Komitet Wykonawczy, m.in. z przyczyn technicznych. Do Komitetu Wykonawczego, który był strukturą podległą Radzie, wybrano Myca, jako przedstawiciela Rady. Po aresztwaniu Morawieckiego doszło do sporu między Komitetem Wykonawczym a Radą SW.

Jeździłem po Polsce i zaprzysięgałem ludzi. Byłem w Nowej Soli, Pile (było tam ok. 10 SB-ków na 20 wszystkich, którzy składali przysięgę). Było to jesienią 1984 r. W 1983 roku powstał Oddział w Toruniu (jego szefem była Krystyna Sienkiewicz). Mieliśmy stałą łączność z Toruniem. Kontakt z Lublinem mieliśmy od grudnia 1982 r.

W Pile sprawa zakończyła się w ten sposób, że po kilku miesiącach okazało się, że to UB-cy i udało się nam odciąć od tej struktury.

Mieliśmy dość szerokie kontakty w Krakowie i w Nowej Hucie (od 1983 r. około 10 osób). Przedstawiciele SW z Krakowa mieli własną drukarnię. Matryce brali z Wrocławia i sami drukowali na sitach. W Warszawie (głównie Ursus) też mieliśmy kilka osób, ale tam nie mieliśmy poparcia. W latach 1983-86 przyjeżdżali ludzie ze Szczecina i kolportowali „SW”.

W Chełmnie i Toruniu mieliśmy silne organizacje. W Chełmnie szefem SW była Krystyna Michalak. W Toruniu bardzo czynnie działała Krystyna Kuta (pseud. „Anna Lamers”). Toruńskie SW zorganizowało wystąpienia w TV. Ci porywani [przez bezpiekę] ludzie w Toruniu to byli głównie ludzie z SW. Fizycy związani z Solidarnością Walczącą zmontowali nadajnik telewizyjny, obejmujący całe miasto Toruń. Prężnie też działała organizacją w Chełmnie.

Często organizowaliśmy wyjazdy po kraju z drukarzami i sprzętem i szkoliliśmy ludzi (sitodruk). Było tak w Lublinie, Toruniu, Chełmnie i w innych miastach. W Inowrocławiu powstało kilka grup kolportażowych; charakterystyczne jest jednak to, że z tego miasta pochodziły spore kwoty-datki na SW, zbierane wśród prywatnych osób i w przedsiębiorstwach.

Jeździłem też do Gdyni zaprzysięgać ludzi. Bardzo zaangażowana była tam np. Jadwiga Białostocka. Jan Białostocki i Roman Zwiercan świetnie organizowali pracę w Gdyni, zwłaszcza w Stoczni im. Komuny Paryskiej.

Jeździłem też do małych miasteczek i wsi. Miałem tam odczyty, spotkania z ludźmi.

We Wrocławiu lub innych miastach odbywały się raz do roku spotkania fizyków teoretycznych (zawsze w grudniu – w latach 1982-1986). W Instytucie Badań Jądrowych w Świerku byli fizycy, którzy co najmniej sympatyzowali z SW, jeśli nie byli członkami. De facto te spotkania fizyków były spotkaniami członków SW.

Sam zaprzysięgłem w sumie ok. 90 osób. Tylko w Nowej Soli razem z Klementowskim zaprzysięgliśmy 20 osób. W Nowej Soli odbywały się regularne szkolenia drukarzy. Myc miał silną grupę ludzi w Legnicy, gdzie robili przedruki „SW”. Druk „SW” to było maximum 30 tysięcy egzemplarzy. Z jednej matrycy drukowano do 2 tys. egzemplarzy.

Jeśli chodzi o Kazimierza Klementowskiego uważam, że wykonał on ogromną pracę, zwłaszcza w dziedzinie kolportażu, jako członek SW. Dzięki jego działaniom kolportaż wzrósł dwukrotnie. Oprócz kolportażu Klementowski robił transparenty na manifestacje i podczas wizyty Papieża (organizował ekipy malarzy, siatkę łączności, kije i materiał). Wszystko to robił bardzo dobrze i sprawnie. Zorganizował dużo nowych punktów, które jednak potem w czasie śledztwa wydał funkcjonariuszom SB. W czasie śledztwa próbował podawać fałszywe informacje, ale później zaczął mówić prawdę. Uważam, że był on bardzo zaangażowany w to, co robił. Nie wiedział, że można odmawiać odpowiedzi, ja mu o tym powiedziałem. Wtedy zrozumiał swój błąd. Aresztowano go na początku grudnia 1983 r. Po wyjściu z więzienia chciał dalej działać. Odwołał u prokuratora wszystkie zeznania. Klementowski ugiął się przed spreparowanymi przez SB faktami i dowodami.

Józef Pinior

Moim zdaniem, wbrew temu, co niektórzy sugerują, Władysław Frasyniuk nie był „ukryty” aż tak głęboko, by nie móc działać. Potężne uderzenie stanu wojennego spowodowało, że w pierwszych miesiącach musiał się dobrze zakonspirować. Trzeba było być wówczas świadomym infiltracji. Prawie od początku stanu wojennego Władysław Frasyniuk miał kontakty z zakładami pracy. Plan był taki, żeby oblicze podziemnej „S” wytyczane było przez załogi zakładów. Z największymi zakładami pracy Władysław Frasyniuk miał kontakty mniej lub bardziej pośrednie, ale miał. Pełniłem wtedy funkcję rzecznika finansowego, a na jednym z pierwszych zebrań RKS-u ustalono, że będę – po Bednarzu – drugim wiceprzewodniczącym.

W kwietniu 1982 roku doszło do konfliktu między Władysławem Frasyniukiem a Kornelem Morawieckim, w moim odczuciu był to konflikt personalny, spowodowany przede wszystkim zderzeniem indywidualności. Kornel Morawiecki był działaczem politycznym, natomiast ja i Władysław Frasyniuk byliśmy działaczami robotniczymi, chociaż wszyscy byliśmy tak związkowcami, jak i politykami. Władysław Frasyniuk i ja używaliśmy innej ideologii niż Kornel Morawiecki, który operował ideologią niepodległościową. Dla nas najważniejszy był problem praw pracowniczych. Był tu więc konflikt programowy. Następną przyczyną był radykalizm Kornela Morawieckiego. Wraz z Władysławem Frasyniukiem uważaliśmy wtedy, że zyski z manifestacji ulicznych są niższe niż koszty. My nie chcieliśmy brać na siebie odpowiedzialności za organizowanie manifestacji ulicznych. Wolałem wówczas organizować podziemną prasę związkową, było to dla mnie ważniejsze od organizowania manifestacji ulicznych. Wpływ na rozłam miało też to, że był faktycznie stan dwuwładzy, bo to Kornel Morawiecki miał w swoich rękach informację i propagandę. Kornel zszedł do podziemia o wiele lepiej przygotowany niż ja czy Władysław Frasyniuk – miał lepsze zaplecze. Wokół niego skupiał się ośrodek faktycznej władzy. Moją ideą było doprowadzenie do consensusu. Od samego początku postrzegałem tą sytuację jako konfliktogenną. Wierzyłem w pogodzenie gdyż nie sądziłem, że mogą być jakieś fundamentalne różnice programowe.

Powstanie SW potraktowałem wyemancypowanie się części „Solidarności”. Kornela Morawieckiego traktowałem długi czas jako działacza „S” a SW jako radykalniejsze ramię „S”. Nie tak jak np. traktowało się KPN – organizację z zewnątrz. Gdy okazało się, że rozłam jest trwały to chciałem dążyć do wypracowania wspólnej doraźnej taktyki. Według mnie SW i RKS mogły podzielić się rolami. Uważałem, że byłoby lepiej mądrze się podzielić pracami tak, aby zadania radykalne szły na rachunek SW. SW nie była dla mnie organizacją prawicową, lecz raczej lewicową, klasyczną chrześcijańską socjaldemokracją. Traktowałem SW od czasu przeczytania pierwszych tekstów paraprogramowych jako nurt socjalizujący. Sądziłem, że radykalizm SW (nawoływanie do strajku generalnego, manifestacje) ma duży związek z opcją samorządowo-związkową. Ponadto bardzo odpowiadało mi antynacjonalistyczne podejście SW do narodów ościennych. SW było też dla mnie ruchem „dołów” związkowych, bazy „Solidarności”. W miarę jak organizacja ewoluowała, rozumiałem, że ma ona w swoim programie daleko posunięty eklektyzm. Dla mnie solidaryzm był hasłem demokracji. Było też w artykułach pisanych przez ludzi z SW często pojawiające się hasło sprawiedliwości, a nawet równości.

Dopiero od wiosny 1983 r. stałem się zwolennikiem organizowania demonstracji ulicznych. Wcześniej sądziłem, że jest to forma działalności, która nic nie daje, bo łatwo wymyka się spod kontroli podziemia. Sądziłem, że nie należy wzywać do manifestacji ulicznych, jeśli na ulicę nie wyjdzie chociaż pół miliona ludzi. Początkowo sądziłem, że główną bronią jest strajk, a zwłaszcza strajk generalny. Manifestacja, do której wezwałem 1 maja 1983 roku miała być ukoronowaniem prób strajkowych w marcu 1983 roku. Zakłady pracy sporadycznie, ale w sposób udany, przeprowadziły przerwy strajkowe, były to: Dolmel, Pilmet, Fadroma, Mostostal i FAF. 1 Maja miał być dopełnieniem tego, co dzieje się w zakładach pracy. Wezwałem do manifestacji 1 maja wraz z SW, bo uważałem, że nie było takich różnic programowych między SW i RKS-em, żeby nie można było zorganizować wspólnie tej manifestacji.

Ludzie w zakładach pracy nie zdawali sobie często sprawy z rozdziału na SW i RKS. Większość działaczy średniego szczebla, a 90% działaczy najniższego szczebla nie zdawało sobie sprawy, dla kogo pracuje. Linia graniczna była wówczas nie do przeprowadzenia, był to przecież 1982-83 rok – początki konspiracji. W lipcu 1984 roku ten podział był już jasny dla wszystkich. Uderzyło mnie to po wyjściu z więzienia.

W czerwcu 1982 r. TKK ogłosiła swoje propozycje kompromisu pod adresem władz [5 x TAK]. Dla mnie 5 x Tak było zbyt nastawione pod Papieża, pod Kościół katolicki, było to za bardzo asekuranckie i nastawione pod władzę. Sądziłem wtedy, że Apel „5 x TAK” sformułowano pod naciskiem Kościoła. Nie byłem zwolennikiem organizowania manifestacji na 31.08.82 r., ale po takim oddźwięku, z jakim spotkałem się na Dolnym Śląsku, doszedłem do wniosku, że trzeba organizować strajk generalny, gdyż taka była powszechna opinia załóg w fabrykach i tak zalecono Władysławowi Frasyniukowi na zebraniu TKK.

W okresie przed wpadką Władysława Frasyniuka doszło do ukonstytuowania się Solidarności Walczącej w świadomości działaczy. Odnosiłem wrażenie, że SW ma duże kontakty z zakładami pracy, fabrykami i robotnikami. Można powiedzieć, że w 1982 roku SW była antybiurokratyczną opozycją w naszym związku zawodowym. Generalnie rzecz biorąc, grupa Władysława Frasyniuka zachowywała się jak biurokracja (m. in. ustalanie linii politycznej na kompromis z władzą, uległość na naciski Kościoła katolickiego, Zachodu), SW zaś generalnie to radykalizm w działaniu, związanie się z dołami robotniczymi, parcie do akcji bardziej bezpośrednich, często wyrywkowych, więc dla działaczy wyższego szczebla politycznie bezsensownych. Nie zgadzam się natomiast z tezą, że podział SW i RKS-u to podział na lewicę związkową (RKS) i organizację niepodległościową (SW). Michał Gabryel, na przykład, [członek SW] określał się wtedy jako człowiek lewicy, Piotr Bednarz zaś był działaczem, kładącym duży nacisk na kwestie niepodległościowe. Po wpadce Władysława Frasyniuka i po delegalizacji „S” należało organizować strajki. Uważałem, że trzeba albo przyłączyć się od razu do strajku po 8.10., albo przygotować strajk bardzo dobrze, skrupulatnie, w perspektywie kilku miesięcy. To jednak wymagało ogromnej pracy w fabrykach. Nie można było powtórzyć błędu, jaki popełniła TKK, wzywając do strajku 10.11.1982.r., nie przygotowywując go wcześniej. Moją ideą było przygotowanie strajku generalnego tylko w Regionie, nie zaś w całym kraju. Przestałem liczyć na TKK; Wrocław był mocno osadzony w zakładach pracy, Warszawa zaś funkcjonowała na ściśle politycznym poziomie. Bogdan Lis w Gdańsku nie miał wcale kontaktów w zakładach pracy, natomiast Hardek w Krakowie był dość dobrze zorganizowany, miał kontakty w Nowej Hucie. Lis i Bujak mieli amerykańskie pieniądze i dlatego m.in. mogli pozwolić sobie na polityczno-dziennikarski model działania.

Program „Solidarność dziś” rodził się w zderzeniu Dolnego Śląska i Krakowa z Warszawą i Gdańskiem. W TKK była wtedy ogromna dyskusja. Warszawa uważała, że najważniejszą sprawą jest niezależna kultura, oświata itp. We Wrocławiu zaś organizacje radykalno-związkowe organizowały strajk generalny. Największe kłótnie toczyły się właśnie o organizowanie strajków generalnych. Lis opowiadał się za Bujakiem. W TKK raczej nie mówiono źle o SW. Mówiłem na zebraniu TKK, że współpraca między SW i RKS-em idzie w dobrym kierunku. Bujak i inni nie rozmawiali ze mną na temat SW. Być może myśleli, że trzymam z SW. Układ sił w TKK wtedy wyglądał następująco: Hardek, Szumiejko i ja kontra Bujak i Lis.

W kwietniu 1982 roku odbyło się pierwsze spotkanie TKK z Wałęsą. Nie wywarł on na mnie dobrego wrażenia. Miało to być spotkanie organizacyjne, a nie towarzyskie. Wydawało mi się, że Wałęsa nie chciał wtedy zostać szefem TKK, takie było moje odczucie. Chciałem na tym spotkaniu ustalić pewną linię programową, podział ról. Uważam, że Wałęsa dążył na tym spotkaniu do rozegrania swojej gry z TKK, jako kartą. Myślałem, że Wałęsa spisał na straty podziemną „S” w takiej formie, jaką wtedy była. Ja natomiast sądziłem, że TKK jest pewną kontynuacją kierownictwa sprzed 13.12.81 r. Miała ona zbyt dobre przebicie propagandowe, żeby jakaś inna alternatywna struktura przejęła jej zadania. Inne struktury raczej nie miały szans, bo TKK miała poparcie Zachodu i Kościoła.

„ZDnD” było w moich rękach, ale ponieważ aresztowania z października i listopada 1982 r. były mocne i skuteczne, toteż w dużej mierze rozprzęgły struktury RKS. Wchodząc na miejsce Bednarza, musiałem zaczynać niemal od nowa. Marek Muszyński, który zajął moje miejsce, też musiał zaczynać od nowa. SB przez cały czas aresztowała ludzi w zakładach pracy. Było to z ich strony potężne uderzenie, chodziło nie tylko o aresztowania, ale przede wszystkim o zwalnianie ludzi z pracy (w 1982 r. zwolniono z pracy bądź przeszeregowano około miliona ludzi). Bardzo łatwo było zinfiltrować zakłady pracy. Gazetki zakładowe też nie były dla SB zbyt trudne do rozszyfrowania. Wobec tego wszystkiego „ZDnD” startowało od nowa. Pismo to po wpadce Władysława Frasyniuka było w moich rękach. Być może, już wówczas drukarnie, które należały do SW drukowały „ZDnD”. Jeśli na niektórych numerach był dopisek „AISW” [Agencja Informacyjna Solidarności Walczącej], nie szokowało mnie to. Znalezienie jakiegoś korzystnego dla obu stron modus vivendi między SW a RKS było moim celem.

Uciąłem w zarodku wszystkie ewentualne, niepotrzebne i niezdrowe konkurencje i spory między SW a RKS-em. Odrzucałem podziały ideowe, sztucznie wytwarzane przez niektórych działaczy. Ze strony SW odczuwałem też nacisk na consensus; SW parło do porozumienia. Paweł Falicki, na przykład, opowiadał się za porozumieniem, był on łącznikiem między mną i Kornelem Morawieckim. Dochodziło do sporów na tle sprzętu, który przychodził z Zachodu, jedni mieli pretensję do drugich o przejmowanie sprzętu.

Jesienią 1982 r. radio RKS-u było głównym radiem podziemia na Dolnym Śląsku. Trwało to do roku 1982-1983, czyli do momentu mojego aresztowania.

Moje spotkanie z Kornelem Morawieckim nie było możliwe przed kwietniem, bo nie mogłem przyjść na takie spotkanie jako szef struktury, której nie ma. Kornel Morawiecki chciał się spotkać wcześniej, ale ja wcześniej budowałem RKS. Na spotkaniu naszym w kwietniu prawie wszystko omówiliśmy i ustaliliśmy. Wspominam je bardzo miło. Umówiliśmy się wtedy, że w zarodku będziemy tłumić sytuacje konfliktogenne, że będziemy wzajemnie szanować swoją autonomię, swoją odrębność programową, że będziemy korelować akcje polityczne (1 Maja).

Kornel Morawiecki już wtedy był dla mnie działaczem bardziej stricte politycznym, podział między SW a RKS-em wyklarował się, nastąpiła dalsza polaryzacja. Nie dostrzegałem wówczas w Kornelu Morawieckim antykomunisty, lecz człowieka występującego ogólnie przeciwko systemowi zła. Ja nie uznawałem tego systemu za komunistyczny. Bliski był mi ideowo program samorządowo-solidarystyczny.

Po wyjściu z więzienia w połowie roku 1984 uważałem, że należy łączyć działaczy jawnych z podziemnymi. Jawna działalność miała w pewnym sensie uzupełniać podziemną. Jawnymi działaczami byli najczęściej ci ludzie, którzy chcieli kompromisu z władzami. Uważałem, że jawna działalność wcale nie musi oznaczać daleko posuniętej ugody. W 1984, a głównie w 1985 roku nastąpił spadek zjawiska oporu społecznego, odchodzono od polityki. Część działaczy zaczęła wtedy robić politykę na plebanii, bo to im dawało poczucie bezpieczeństwa (odczyty historyczne, społeczne w kościołach). Myślę, że to też było potrzebne. Uważam, że gorzej było, jeśli robiono spotkania „kanapowe” i ludziom wydawało się, że prowadzą działalność opozycyjną. Kościół często dawał ludziom pozory działalności. Według mnie jawna działalność to możliwość pokojowego nacisku na władzę. Jawna działalność odkrywała represyjne oblicze władzy. Należało wtedy wykorzystać ewolucję w ZSRR, a efekt był taki, że to jawni działacze zostali wykorzystani przez pierestrojkowych działaczy w PRL-u. Według mnie działalność ugodową prowadził Kościół katolicki. Wiele jawnych posunięć miało charakter ugody z biurokracją państwową. Uważam, że działalność jawna jest środkiem technicznym. Dla mnie jawna działalność była wtedy, gdy usiłowałem coś jawnie wymóc na władzy. Z czasem dopiero działalność jawna w Polsce zaczęła kojarzyć się z kompromisem i ugodą z władzami. Dla mnie jasne się to stało dopiero w 1987 r. Stało się tak dlatego, że jawną działalność zmonopolizowali działacze ugody i porozumienia z władzą.

Tymczasowa Rada „Solidarności” była krokiem w kierunku kompromisu, ale tego wtedy nie było widać. TR”S” mogła być furtką kompromisu elit, ale mogła też być i była podstawą odtwarzania się struktur podziemnych (Lublin, Piła). Dla mnie TR”S” z punktu widzenia skuteczności realizacji programu samorządowego była niezbędna i należało ją łączyć z siłą podziemia. Oczywiście, nie należało rozwiązywać drukarń. Dla wielu uczciwych ludzi ówczesna działalność mogła być podstawą do odrodzenia związku. A fakt, że ja i Kornel Morawiecki od 1987 r. zostaliśmy zmarginalizowani, to gra elit komunistycznych i postsolidarnościowych.

Uważam, że nie wykorzystano możliwości, jakie dawała jawna działalność. SW była potężną grupą zwłaszcza w latach 1986/87 (w roku 1985 przeżywała pewnego rodzaju kryzys). W latach 1984-86 postrzegałem SW jako ruch poszukujący trzeciej drogi, w kierunku praworządności, poszerzenia demokracji parlamentarnej. Idee fix Kornela Morawieckiego był pluralizm, więc zezwalał na nurt liberalny w SW, natomiast uważam, że trzon tej organizacji poszukiwał trzeciej drogi. Na ile mogłem, na tyle promowałem SW, ucinałem plotki, kampanię oszczerstw. Zwłaszcza ze strony pewnych środowisk pojawiły się plotki, że SW jest zinfiltrowana przez SB. Starałem się to skutecznie dementować.

TR”S” spotykała się co miesiąc, ale różnice wewnątrz TR”S” były coraz bardziej widoczne, choć były zagłuszane przez codzienną pracę. W TR”S” działacze związkowi nie byli tylko graczami politycznymi (Pałubicki, Pinior), którzy chcieli odbudować Związek. Ani TKK, ani TR”S” Wałęsa nie traktował jako ciała, którego on jest przywódcą, lecz jako własną grę, własną kartę (często ręka w rękę z Kościołem). Pamiętam, jak na pierwszym spotkaniu z TKK Wałęsa słuchał radia przez słuchawki, żeby dowiedzieć się, czy BBC i RWE poda wiadomość o tym, że Lech Wałęsa zszedł do podziemia. Byłem takim zachowaniem skrajnie zdziwiony, ponieważ ja chciałem poruszyć przede wszystkim sprawę zakładów pracy, gazetek, wspólnego programu itp.

Jerzy Przystawa

Z obozu dla internowanych wyszedłem w lipcu 1982 r. O utworzeniu organizacji „Solidarność Walcząca” dowiedziałem się kilka dni po wyjściu. W obozie dla internowanych toczyła się dyskusja na temat opublikowanych w kwietniu 1982 r. Tez Prymasowskich oraz na temat tego, czy liczą się jeszcze mandaty związkowe. Razem z Jarosławem Chołodeckim napisałem broszurę pt. „Związek jest, statut ma”. Poruszała ona sprawę mandatów. Uważaliśmy, że nie wolno za szybko odsuwać ludzi, przywódców wybranych w 1981 roku. Tekst ten był posłany w czerwcu do wielu różnych gazet, takich jak: „ZDnD”, „SW”, „KOS”, „Tygodnik Mazowsze” i in. Jednak żadna redakcja nie zgodziła się go wydrukować. K. Morawiecki chciał, aby tekst ten był „ostrzejszy” i to było warunkiem jego zamieszczenia. Ja jednakże, choćbym nawet chciał, nie mogłem zmienić tekstu, ponieważ byłem jego współautorem. Z moich ówczesnych rozmów z Morawieckim jasno wynikało, że bardzo popiera Lecha Wałęsę.

Uważałem, że powołanie organizacji o nazwie SW jest błędem; że nie należy „przykrywać się czapką” „Solidarności”. Przez kilka następnych lat mało kto odróżniał SW od NSZZ „S”. Sądziłem, że niepotrzebnie zamazywano różnice i bazowano na „S”. Czytelnicy z zewnątrz, którzy często mało czytali, a raczej oglądali podziemną „bibułę”, reagowali na symbole. Ci sami ludzie do końca pracowali w SW i RKS, byli zaangażowani w kolportaż, druk i inne działy obu struktur. Drukarnie SW bardzo często, z tego, co mi wiadomo, pracowały na potrzeby RKS-u. Tym bardziej że głównym hasłem SW było przywrócenie „Solidarności” jako Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego o strukturze ogólnopolskiej. Uważam, że powinna być wymyślona inna nazwa – nie Solidarność Walcząca. Dałoby to nowopowstałej organizacji carte blanche, natomiast nazwa „Solidarność Walcząca” była konfliktogenna.

Nie chciałem wejść w struktury SW przede wszystkim ze względu na przysięgę, której złamanie nie było obłożone żadną karą. Za zdradę nic nie groziło; uważałem, że takie podejście to „harcerstwo”. Przysięga niczego dobrego nie przyniosła, a skomplikowała życie wielu ludziom. Innym powodem dystansu do SW (i do RKS-u też) było to, że dla mnie najważniejszym polem była działalność intelektualna, utworzenie sztabu ludzi, potrafiących pracować koncepcyjnie, a dla SW daleko ważniejsze były druk, kolportaż, sprawne funkcjonowanie organizacji.

Kontakt z SW miałem przez Kornela Morawieckiego, często byłem przez niego zapraszany na spotkania. Poza tym kolportowałem, wydawałem i działałem w podziemiu razem z członkami i sympatykami SW.

Reżim nie prześladował tak ostro podziemia, jak np. w czasie II wojny światowej. Powodem wpadek nie był „masowy terror”, jak to niektórzy określają. Często niefrasobliwość działaczy nawet na kierowniczych stanowiskach była przyczyną serii aresztowań. Władysław Frasyniuk został złapany z dokumentami, które potem pozwoliły ubecji wyłapywać współpracowników RKS.

W SW brakowało sztabu intelektualnego. Uważam, że SW powinna się nazywać „Solidarność Drukująca”, bo jej działalność polegała przede wszystkim na druku. Byli, na przykład, tacy ludzie związani z SW, jak Barbara Sarapuk, która wraz z całym „kombinatem” obsługiwała pół podziemia wrocławskiego, bynajmniej nie tylko SW. Gros podziemia dolnośląskiego utrzymywali szarzy członkowie SW. Szereg razy słyszałem w kołach zbliżonych do Frasyniuka określenie SW jako „Solidarność Warcząca”. Chciałbym raz jeszcze zaznaczyć, że ja nie nazwałbym tej organizacji ani „Solidarność Walcząca”, ani „Solidarność Warcząca”, tylko „Solidarność Drukująca”.

Często wynikały nieporozumienia między RKS-em a SW na tle transportów ze sprzętem z Zachodu. Łącznik jadący na Zachód [często] nie należał ani do SW, ani do RKS-u i wracając z pomocą z Zachodu nie przejmował się za bardzo, żeby dany skaner czy offset trafił do adresata. Dla niego ważne było, żeby nie trafił w ręce SB. Znam przypadki nieporozumień na tym tle.

W publikacjach w prasie podziemnej pisałem pod następującymi pseudonimami: A.Ł., Andrzej Łaszcz, Odrowąż, Józef Put. Od pewnego czasu, mniej więcej od 1985 r., używałem pseudonimów nie po to, żeby zakonspirować się przed bezpieką, lecz przed różnymi „kanapami podziemnymi”. Po procesach Frasyniuka, Bednarza, Piniora, 40 ludzi z SW – SB dysponowała wieloma informacjami, tysiącami przesłuchań i miała dość dobry obraz podziemia. SB bynajmniej jednak nie wykorzystywała od 1984 r. informacji, że ktoś działa w podziemiu po to, żeby daną osobę od razu aresztować. SB dążyła do „odsiania” działaczy. Tysiące przesłuchań były po to, aby wiedzieć, z kim warto, a z kim nie warto rozmawiać. Czy człowiek „pęknie”, czy nie. W ten sposób wyselekcjonowano opozycję konstruktywną. Jeśli kogoś uznano za niekonstruktywnego, to go nie prześladowano, żeby mu nie budować mitu. Było sprawą jasną, że represjonowanie kogokolwiek natychmiast budowało autorytet osobie prześladowanej.

Przed internowaniem, do marca 1982 r. brałem udział w tworzeniu łączności dla RKS-u. Po kilku pierwszych tygodniach stanu wojennego Józef Pinior i Władysław Frasyniuk starali się utrzymywać rozległe kontakty z zakładami pracy. Po 13 grudnia 1981 r. pierwszym problemem było wspólne zebranie się. Na początku działacze RKS uważali, że należy ukryć się głęboko, ale od lutego 1982 r nawiązywano coraz liczniejsze kontakty z przedsiębiorstwami.

Nie podobała mi się artykulacja i język SW. Uważałem, że był to język za ostry, że wszystko ociekało walką, krwią. Byłem również przeciwny organizowaniu głodówek. Z czasem moje teksty były drukowane i nie wymuszano już na mnie zaostrzania ich. Artykuły, które uważam za najważniejsze dotyczyły spraw uczelni i inteligencji. Duże poruszenie wywołał też film pt. „Gandhi” – przykład postawy Gandhiego nie był akceptowany przez SW. SW dużo pisała o przemocy, ale nie używała jej.

Po amnestii w lipcu 1984 r. sądziłem, że byłoby dobrze, gdyby byli jawni przywódcy Związku reprezentowali „Solidarność” na zewnątrz. Ale absolutnie nie mogli decydować o sprawach ściśle podziemnych. Tu nie było sprzeczności, można porównać to do roli prezydenta i rządu. Tego typu błąd popełniał również Kornel Morawiecki, bo do samego końca uważał, że on sam musi decydować o najdrobniejszej nawet sprawie. Kornel proponował mi redagowanie różnych gazetek SW, ale nie godził się na pełną niezależność redakcji. W takim razie ja się nie godziłem i nie doszło do redagowania przeze mnie żadnego czasopisma bądź gazetki Solidarności Walczącej.

Jeśli chodzi o stosunek Władysława Frasyniuka do problemu porozumienia z władzą, w latach 1984-86 – sądzę, że nie był on nastawiony a priori na jakąś formę dialogu za wszelką cenę.

Kornel uważał, że rola SW jest służebna wobec Związku. Myślę, że chciał, żeby organizacja była tym, czym Kedyw był dla AK, czyli jednostką specjalną. Wydaje się, że Kornel Morawiecki nie kreował się na jakiegokolwiek przywódcę podziemia, raczej odgrywał rolę służebną wobec innych.

SW była oczywiście nie tylko we Wrocławiu. Miała wielu swoich przedstawicieli na Dolnym Śląsku. Gdy jeździłem po Dolnym Śląsku z odczytami w czasie trwania Tygodni Kultury Chrześcijańskiej w latach 1982-86, do takich miejscowości, jak Strzelin, Lądek Zdrój, Wałbrzych, Jelenia Góra, Nowa Ruda, Brzeg, Bielice, Gierałtów, wszędzie spotykałem ludzi, którzy przyznawali się do SW, pozdrawiali mnie i rozmawiali ze mną jako z przedstawicielem SW, ponieważ byłem postrzegany jako bliski współpracownik Morawieckiego. Tam SW była zakorzeniona. A jeśli chodzi o inne regiony Polski, to SW była postrzegana przez pryzmat Wrocławia i Dolnego Śląska, gdzie obsługiwała 80% druku i kolportażu. W SW byli wyjątkowo ofiarni ludzie. Ważną rolę w organizacji odegrał Kornel Morawiecki, który był zupełnie pozbawiony manii prześladowczej, paranoi, nigdy nie podejrzewał ludzi o małostkowość lub agenturalność, przechodził do porządku nad drobiazgami. Nie była to błaha sprawa. Wielu innych ludzi podziemia miało przerosty podejrzliwości albo przesadne mniemanie o swojej roli. To, że przez sześć lat Kornel Morawiecki nie został złapany, zakrawa w tym kontekście na przypadek. Kontakt z Kornelem Morawieckim nie miał charakteru kontaktu z wodzem, z „wielkim przewodniczącym”.

Słowo „walcząca” w nazwie SW wpływało na to, że przyciągało ludzi bardziej zdecydowanych i odważnych. Ale przyciągało też nic nie wartych „oszołomów” i pozorantów.

Uważam, że Morawiecki i ogromna większość członków SW była jak najdalsza od jakiejkolwiek ugody z PZPR. Takie postawienie sprawy nie może jednak zastąpić programu politycznego. „Precz z komuną” to slogan. Program polityczno-społeczny, który został wydrukowany w 1987 r. pt. „Zasady ideowe i program Solidarności Walczącej (projekt)”, nie powinien być w ogóle nazwany programem. Zawiera mnóstwo haseł, źle wyartykułowanych poglądów i przede wszystkim jest wewnętrznie sprzeczny. Jednym z najważniejszych elementów programu politycznego powinien być problem odtworzenia, wykształcenia niezależnie myślącej polskiej inteligencji. Solidarność Walcząca i inne podziemno-opozycyjne ugrupowania nie dostrzegały lub nie doceniały wagi tego problemu.

Włodzimierz Suleja

W podziemiu – pozorna głębia. W grudniu 1981 r. i w styczniu 1982 r. – spotkania. Pewien przełom nastąpił 31.08.1982 r. Później fala entuzjastycznej opozycji opadła.

Po 31.08.1982 r. były dwie tendencje: kadrowa (nie będzie szybkich rozstrzygnięć), do niej skłaniał się Frasyniuk, Koziar, miała to być powolna walka i tworzenie grup samokształceniowych.

Latem 1984 r. podziemie przechodziło duży kryzys, struktury podziemne spłycały się. Po amnestii w 1984 r. baza „S” była płytsza od bazy SW – była ona relatywnie głębsza niż RKS. Byłem stałym obserwatorem dolnośląskiej sceny politycznej.

Kanapa profesorska (Wrzesiński, Wiszniewski, Zlat). Razem z Basakiem między marcem a październikiem 1982 roku robiliśmy pismo „Dziś i Pojutrze” (Modzelewski, Kawalec). Ostatni numer „Dziś i Pojutrze” (7 lub 8) wpadł.

Moje spojrzenie na działalność podziemia było inne niż w tym piśmie. Było to pismo zdecydowanie RKS-u. Trzeba zdecydowanie określić płaszczyznę kompromisu – w momencie euforii była to koncepcja za miękka, dla wielu zakładów wręcz kompromisowa. Formowałem grupy samokształceniowe, zwłaszcza w dziedzinie historii.

Wiosną 1982 r. Frasyniuk zasugerował mi, Basakowi i Juzwence żeby utworzyć pewne forum do dyskusji, nawet jeśli temat byłby niepopularny.

Uważam, że z jednej strony powstanie SW było korzystne, jako że elementy radykalniejsze tworzą własną strukturę, z drugiej strony uważam, że nie jest dobre rozdzielanie „S” i możliwość łatwiejszej likwidacji ruchu podziemnego.

Mało osób funkcjonowało na zasadzie pełnej konspiracji, raczej struktury przenikały się tajne-jawne.

Okres do aresztowania Frasyniuka: SW odbieraliśmy raczej na zasadzie podziału, ale nie konfliktu między SW a RKS-em. Jest to zdanie środowiska uniwersyteckiego (historia i fizyka). Z punktu widzenia opiniotwórczego na Uniwersytecie Wrocławskim dominowało podziemie.

Po wpadce Frasyniuka i Piniora stanowiska SW i RKS polaryzowały się ideologicznie, ale zazębiały się organizacyjnie. SW próbowała pogłębić działalność podziemną, analizować przyszłość. prasa RKS była zaś fotografią przeszłości. Kręgi ludzi związanych z SW i RKS były bardzo zazębione, były reprezentowane różne opcje.

W pierwszych miesiącach stanu wojennego Frasyniuk miał raczej kontakt z zakładami pracy, zwłaszcza przed sierpniem. Był on przekonany, że ta władza się przewróci i wierzył w rozległość oporu, uważał, że nie może być kompromisu z władzą. Być może, że jeśli Frasyniuk stykał się z ludźmi z innych środowisk (np. ze struktur zakładowych), to raczej mówił o bezkompromisowości, żeby mniej więcej wyjść naprzeciw jego oczekiwaniom. Gdy zaś spotykał się z kimś z radykalnym poglądem, to być może odbijał piłkę w drugą stronę i tonował nastroje – jest to moje przypuszczenie.

Ze strony Muszyńskiego nie czuło się aktywności, trzeba było raczej zmuszać go do działania w zestawieniu z dynamiką SW, nawet jeśli chodzi o formułowanie poglądów, programów politycznych. „ZDnD” w czasie, gdy zajmował się nim Marek Muszyński, wychodziło z opóźnieniem, było rachityczne i mało ideowe. Czytywałem to pismo systematycznie.

Uważam, że w „Dziś i Pojutrze” były zbyt długie teksty. Z założenia, świadomie kontrowersyjne. Analizy pesymistyczne odbiegały od trendu oraz próbowano dzielić ewentualne granice kompromisu. Komisje Zakładowe też miały negatywny stosunek do tego pisma. Frasyniuk dawał wszystkim wolną rękę w tworzeniu tekstów, choć była prośba, aby puszczono teksty Modzelewskiego.

Ostatni numer (7 lub 8) „DiP” wpadł równolegle z Bednarzem. Pinior podjął współpracę, a z nim Koziar. Próbowali utworzyć komórkę ściągającą dane dotyczące stanu oporu załóg fabryk oraz komórki gospodarczej (badającej stan gospodarki aktualnej). Zostało to zaaprobowane przez Piniora jeszcze przed wpadką.

Kontrowersje między SW i RKS były głównie w maju i w czerwcu 1982 r. Nie kwestionowano sensu formuły, ostrej walki, ale traktowano to tak, że jest to niepotrzebne wytrzaskiwanie się, wystrzelanie nabojów. Anita Tyszkowska zamieściła w „DiP” reportaż o strajkach i manifestacjach.

Z czasem nie można mówić o większych kontrowersjach między SW i RKS. Po wpadce Piniora aktywność RKS drastycznie spadała. SW potrafiła, mimo opadania nastrojów, pokazać się. Akcje ulotkowe RKS-u były o wiele mniej widoczne, niż SW.

Główny kryzys podziemia nastąpił latem 1984 r. – wyjście Frasyniuka. Frasyniuk wtedy wcale jeszcze nie chciał działać jawnie. Do konkretnej pomocy w działalności parapodziemnej miał 2-3 osoby, a więc aktywność spadała.

W 1984 r. toczyły się dyskusje, czy rozpocząć działalność jawną. Koziar chciał kłaść nacisk na jawne działanie Rad Pracowniczych. Frasyniuk miał wątpliwości, czy wchodzić z uczciwymi działaczami do Rad Pracowniczych. Koziar posługiwał się pseudonimem „Andrzej Sadowski” – propagował on raczej nurt pozytywistyczny, szeroka akcja odczytów w kościołach.

Aura przed 1 maja – dobrze, że się akcentuje obecność.

Latem 1984 r. RKS topniał, więc grupa ludzi z Uniwersytetu stawiała na Frasyniuka. Frasyniuk pojechał do Gdańska omawiać formuły i możliwości jawnego funkcjonowania. Środowisko uniwersyteckie, w odróżnieniu do PWR, skoncentrowało się wtedy na realnych – w ich mniemaniu – działaniach: kółka samokształceniowe, odczyty. Byli przekonani, że musi minąć następnych parę lat. Działania zbędne – według środowiska uniwersyteckiego – to próba zastąpienia oporu faktycznego oporem werbalnym. Należy unikać aktywności pozorowanej. Aktywność niepozorowana to składki, poligrafia. Dyskutowano również nad organizowaniem manifestacji ulicznych – kwestia sensu organizowania – w jakim stopniu to może być na rękę władzy. Były głosy, że demonstracje uliczne są potrzebne, żeby najgorętsze głowy mogły się wyszumieć. Inna grupa krytykowała demonstracje uliczne, bo uważała, że jest to pretekst dla władz do spacyfikowania środowisk opozycyjnych. Była też cała gama stanowisk pośrednich.

Spojrzenie na SW ze strony środowiska uniwersyteckiego: był wielki rozrzut opinii – od utożsamiania się po negocjacje, uważano, że SW jest przesycona agentami SB, argumentem było to, że wszelkie grupy skrajne mają większą łatwość w przyjmowaniu osób z zewnątrz o obliczu radykalnym. Ludzie chcieli spokoju, a SW była impulsem walki. Po lekturze tekstów traktowana była jako pewien idealizm niepodległościowy. Niektórych teksty SW bulwersowały, natomiast teksty Jana Maka wywoływały dyskusję.

We wrześniu 1986 był dylemat, czy tkwić w podziemiu, czy walczyć za pomocą różnych środków – również z wyjściem na jawność. Ludzie szli tam, gdzie było mniej ryzyka. Wtedy wydawało się, że dojdzie do połączenia TR „S” z TKK. Nie postrzegało się procesu dekompozycji „S” jako procesu trwałego. Zdawało się, że to wszystko się jeszcze skupi, że dojdzie nawet do połączenia SW z innymi ugrupowaniami.

Eugeniusz Szumiejko

W początkach stanu wojennego wszedłem do Krajowego Komitetu Strajkowego. Przewodniczącym tego związku był Andrzej Konarski, wiceprzewodniczącym Mirosław Krupiński, a członkami byli również Jan Waszkiewicz, Antoni Lenkiewicz, Przygodziński. Waszkiewicz i ja napisaliśmy pierwsze oświadczenie – Port Gdański. Stocznia padła 16.12.81 r. Wraz z Konarskim zamierzałem jeszcze w grudniu założyć OKO. Pierwszy tekst napisaliśmy na początku grudnia [stycznia]. Później propagowaliśmy różne teksty. Uważam, że podjęta decyzja o zmianie nazwy była niefortunna, powinniśmy zostać przy pierwszej nazwie (KKS). Myślę, że Konarski nie był z UB, gdyż zbyt mało interesował się sprawami KKS-u. Jego wystąpienie w TV to nie był test. OKO trwało do przełomu kwietnia-maja. Po upadku Stoczni ludzie, którzy działali, rozjechali się po Polsce, aby nawiązywać nowe kontakty. Pierwsze mocniejsze kontakty nawiązaliśmy w Krakowie, Szczecinie, Małopolsce, Dolnym Śląsku i w Gdańskiem.

We Wrocławiu mieliśmy kontakt z Kornelem Morawieckim, jako przedstawicielem RKS-u, miał on dobrych łączników. Władysław Frasyniuk uważał, że Kornel Morawiecki blokował kontakty, ja uważam, że na pewno tego nie robił, chciał on nawet kontaktować mnie z Władysławem Frasyniukiem.

[Pseudonim] „Mieszko” miał umożliwić „wskoczenie do pociągu” np. Bujaka.

Bujak chciał mieć pewną kontrolę, a OKO było sprawne, miało dobre kontakty. Trochę gorzej przedstawiała się sprawa poligrafii.

Na przełomie III/IV dołączyła do OK-a Małopolska (m. in. Hardek). Władysław Frasyniuk na przełomie marca/kwietnia zdecydował. się przyłączyć do OKO, pod warunkiem zmiany nazwy (…). Słowo „opór” w naszej nazwie – sugerowało walkę i to mu się nie podobało. Nie utrzymywaliśmy kontaktu z Lisem i Borusewiczem, mimo że ukrywali się w tym samym mieście, co my.

Po decyzji Władysława Frasyniuka dotyczącej naszej nazwy posłałem do niego pismo, zgadzając się na zmianę nazwy. Wtedy powstał Zespół Koordynacyjny Komisji Krajowej. Na to pismo nie otrzymałem nigdy żadnej odpowiedzi ani od Władysława Frasyniuka, ani od Bujaka.

Hardek pytał, dlaczego nie należę do tej organizacji? Władysław Frasyniuk był za tym, abym należał do niej, natomiast Bujak nie wyrażał na to zgody. Bujak był przeciwny strukturze podziemnej i o to toczył boje z Władysławem Frasyniukiem i Hardkiem.

Po 22.04. Władysław Frasyniuk napisał, że jestem członkiem TKK, a faktycznie nie należałem do tej organizacji. Konarski krytycznie przyjął powstanie TKK i namawiał ludzi, aby nie przystępowali do tej organizacji. Chciał kontynuować OKO.

Pisałem listy do Władysława Frasyniuka w sprawie Krajowego Kierownictwa. Kornel Morawiecki odpisywał mi, że zgadza się na wszystko, natomiast Władysław Frasyniuk dopisywał, że nie przemyślał tego, ale w zasadzie zgadza się z „Andrzejem” (Kornel Morawiecki). Na początku marca Władysław Frasyniuk dawał nam odpowiedzi dwuznaczne. Na przełomie III/IV dostałem list od Kornela Morawieckiego i spotkałem się z nim. Po tym spotkaniu domyśliłem się, że coś jest nie w porządku. W tym czasie Barbara Labuda była w Warszawie, gdzie oznajmiła, że Kornel Morawiecki stworzył zupełnie nową strukturę.

10.04. otrzymaliśmy list od Władysława Frasyniuka, w którym oznajmił nam, że nasza nazwa jest zła.

Uważam, że Kornel Morawiecki miał zbyt mocne stanowisko i nie nadawał się do kontroli.

W tym czasie kontakt z Władysławem Frasyniukiem był mocno utrudniony. Dochodziły do mnie głosy, że Warszawa chce mieć kontrolę nad wszystkim.

Władysław Frasyniuk, Bujak i Lis nie mieli najlepszego zdania na temat SW, Hardek obojętne (utrzymywał pośrednie kontakty z Kornelem Morawieckim), ja miałem dość dobre zdanie na temat tej organizacji. Między TKK i SW nie było dużych różnic programowych.

Manifestacja organizowana w Gdańsku na dzień 1 maja wyszła bardzo imponująco, przyszło bardzo dużo ludzi (około 80 tys.). Maj pokazał, że ostre wystąpienia Kornela Morawieckiego właściwie łączą się z rzeczywistością. „5 x TAK” było bez mojego udziału. Uważałem, że był to tekst nie na czasie. Bujak i Władysław Frasyniuk mocno za nim optowali.

Postawa Lisa była mocno niezdecydowana, raz był za tym, żeby demonstrować swoje niezadowolenie, później zmieniał swoje zdanie.

Może Władysław Frasyniuk odreagowywał na SW?

We wrześniu Władysław Frasyniuk głosował za strajkiem generalnym. 4-5.05.82 r. odbyło się zebranie TKK, na którym była mowa o zaostrzeniu działania. Za zorganizowaniem strajku głosowali: Władysław Frasyniuk i Hardek, przeciw: Bujak i Lis. Lis nie miał kontaktów z zakładami pracy, nie miał organizacji. Hardek miał trochę kontaktów z fabrykami. Komitet Robotniczo-Hutniczy nie chciał podlegać Hardkowi. Hardek miał dobrą strukturę, trochę kontaktów z uczelnią.

Zebranie RKK odbyło się 8.10.82 r.

Trzon gdańskiego RKK to: Lis, B.B. i Hall. Na zebranie to nie przyszedł żaden przedstawiciel zakładów pracy. Ja również uczestniczyłem w tym zebraniu. Stocznia była oflagowana i sądziłem, że będę występował jako jej przedstawiciel. Zebranie RKK trwało dwa dni i nie nawiązanio w tym czasie żadnego kontaktu ze Stocznią. Na teren Polski rozesłaliśmy listy, ale było już za późno. Bednarz dotarł dopiero na koniec tego zebrania. Siatka kontaktowa nawaliła i nie mieliśmy systemu łączności. Ostro skrytykowałem Lisa za brak struktury. Zobowiązał się więc zorganizować gdańską strukturę (Petrochemia, Stocznie). Hall przyznał, że też nie ma żadnej struktury. Bujak nie miał kontaktu np. z Ursusem.

Podczas obecności Bednarza (koniec października 1982 r.) TKK zaproponował mi, żeby każdy region przedstawił swoją strukturę zakładową. Wtedy Bujak i Lis ostro zaprotestowali, bo nie mieli takich struktur. Uważali, że skoro wodzowie żyją, to organizacja też. Zadowalali się udzielaniem wywiadów. Uważam, że Bujak i Lis nie chcieli tworzyć struktur, bo bez nich łatwiej im było działać. Oczywiście, nikt im tego nie może udowodnić.

Po aresztowaniu Piniora Marek Muszyński przyznawał, że Kornel Morawiecki drukował kilka numerów ZDnD dla RKS-u. Marek Muszyński chciał zbliżenia do SW. Jeszcze w roku 1983 żle układała mu się współpraca z ludźmi Kornela Morawieckiego. Mówił, że są to ludzie bezwzględni, którzy dla SW zrobią wszystko. TKK odbierało SW jako niepotrzebnie zaostrzającą sytuację organizację, jako przeszkodę.

W styczniu 1983 roku w strukturach generalnych TKK doszło do ostrych kontrowersji. Ja i Józef Pinior uważaliśmy, że jeśli ostro nie postawi się sprawy „S”, to odda się pole działania SW. Warszawa sprzeciwiała się programowi, a zwłaszcza punktowi 4. Zbigniew Bujak, Konrad Bieliński i Ewa Kulik byli pod wpływam Geremka i Michnika. Kontrolowali oni teren TKK.

Wyjechaliśmy z Krakowa w Gorce. Tam już zaakceptowano strajk, ale okazało się, że to Biliński ma go przygotować (władza zawsze znajdzie siły na stłumienie strajku). Po karczemnej awanturze znaleziono kompromis dla formuły struktur generalnych. Wtedy też wyszła sprawa SW. Gdyby jej nie było, to nie byłoby też punktu 4. Józef Pinior dopisał zdanie, że właściwie to wszystko nie podważa socjalizmu. Ja byłem trochę temu przeciwny, był to ukłon w stronę Józefa Piniora. Hardek stał po właściwej stronie.

Przed spotkaniem w styczniu 1983 roku nie mogliśmy złapać kontaktu z Warszawą, tak było aż do lata tego roku. Parę lat później Biliński (wyszedł wtedy z więzienia Onyszkiewicz) przyznał, że Warszawa budowała wtedy swój program.

Lis miał ciche kontakty ze Zbigniewem Bujakiem. W zimie Zbigniew Bujak został złapany. W dziwny sposób uciekał UB. Nigdzie nie można go było znaleźć. Interpretowałem to w ten sposób, że UB dała mu uciec, bo już wcześniej go rozpracowała. Po jego wpadce przyjeżdżałem na Dolny Śląsk i kontaktowałem się z TKK.

Zenon Tankiewicz został przedstawiony przez Józefa Piniora przed jego wpadką. Po upływie tygodnia od czasu aresztowania Józefa Piniora spotkałem się z Zenonem Tankiewiczem, nie podałem mu żadnych wiadomości na temat TKK. Postanowiłem, że w ciągu tygodnia sprawdzę, na ile można mu zaufać. Wyjeżdżając, uruchomiłem ludzi, którzy byli w kontakcie z Kornelem Morawieckim ([przez] Leszka Stefana) i innych związanych z SW. Po upływie tygodnia Leszek Stefan przyjechał z Gdańska z wiadomością, że Zenon Tankiewicz współpracuje z UB. Informację tę otrzymał od Kornela Morawieckiego. W tym samym czasie Marek Muszyński został wiceprzewodniczącym RKS-u. Zenon Tankiewicz został aresztowany w niedługim czasie po „Witoldzie”. Udzielił wtedy wywiadu w TV, w którym oznajmił, że podziemie idzie donikąd, że sterują nim szare eminencje, Karol Modzelewski. Kornel Morawiecki informował nas, że Głogów i Huta Głogów nie akceptują osoby Zenona Tankiewicza. Ja uważam, że Zenon Tankiewicz nie był człowiekiem UB, tylko wyłączył się z całej działalności, podobnie jak Konarski.

Po tych wszystkich wydarzeniach (poczta, łącznicy merytoryczni, struktura, którą powołałem przed odejściem) w połowie 1985 roku włączyłem się ponownie do życia politycznego. Tuż po wpadce Zbigniewa Bujaka, w maju roku 1986 wziąłem udział w zebraniu TKK. 11 czerwca miało odbyć się spotkanie z Karolem Modzelewskim, Barbarą Labudą i Józefem Piniorem. Uważano wtedy, że TKK spełniło już swoją rolę, a teraz czas na samorządy pracownicze, gdyż po aresztowaniu Zbigniewa Bujaka Warszawa obawiała się, że straci kontrolę nad podziemiem (ja, Marek Muszyński i Górny, który miał bardzo dobry kontakt z SW). 8.06. odbyło się bardzo ważne spotkanie TKK. TKK rozszerzyło swoją działalność na 10 regionów. Federacja TKK była faktem. Mimo sprzeciwu Lisa i Zbigniewa Bujaka chcieliśmy poszerzyć swoją działalność jeszcze na inne regiony. Spotkanie zaplanowane na 11.06 odbyło się, ale nie miało takiego przebiegu, jaki miało mieć. W roku 1983 na zebraniu TKK chciałem wprowadzić nowych ludzi (Andrzej Milczanowski, Antoni Stawikowski – Bydgoszcz, Toruń, mieli dobre struktury zakładowe i organizowali też pomoc z Zachodu). Osoby te były na tym zebraniu, ale Zbigniew Bujak absolutnie nie godził się na to, aby przystąpiły one do związku. Zbigniwe Bujak nie chciał przyjąć ich z tego względu, że występowali oni jako przedstawiciele Regionu Pomocy Zachodu. Lech Wałęsa zapewniał nas, że nie da się „warszawce” – był niestały.

TRS powiedziała prawie wprost, że działalność podziemna skończyła się. 12.10.86 r. ja i Marek Muszyński zorganizowaliśmy zebranie TKK z udziałem Lecha Wałęsy. Mówił on, że siła Związku jest w strukturach podziemnych, nie bał się rozdwojenia jaźni (wcześniej przecież podpisał coś zupełnie odmiennego). Zbigniew Bujak zarzucał Markowi Muszyńskiemu, że jest pod wpływem SW.

W latach 1983/84 kryliśmy słabość RKS-u dlatego, że baliśmy się, aby Marek Muszyński nie został posądzony o to, że jest członkiem SW, zwłaszcza że zarzuty takie padły już wcześniej. Zbigniew Bujak wprost wypytywał Marka Muszyńskiego o to, czy SW nie ingeruje w sprawy RKS-u.

Aresztowanie Klementowskiego było dla nas wydarzeniem dużego formatu. SW nie ubolewało specjalnie nad TKK. Na zebraniach TKK o SW mówiło się tylko w przypadku, gdy organizowaliśmy akcje okolicznościowe lub gdy dyskutowaliśmy na temat programu.

W styczniu 1983 roku SW była niejako „straszakiem”. SW nie była przeciwnikiem TKK.

Przed styczniem 1984 roku Zbigniew Bujak chciał wycofać się z TKK. W drugiej połowie roku 1984 Władysław Frasyniuk był mocno przeciwny SW, uważał, że tak RKS, jak i Marek Muszyński są pod wpływem SW. Ja uważam, że dzisiaj Władysław Frasyniuk kłamie. Wtedy o SW wypowiadał się źle.

Na zebraniu TKK dyskutowano na temat nazwy, jaką przyjęła organizacja stworzona przez Kornela Morawieckiego. Postawiono wniosek, aby wystąpić do SW o zabranie nazwy (nawet publicznie).

Józef Pinior po wyjściu z więzienia w roku 1984 dobrze wypowiadał się na temat SW, mimo że politycznie jej nie akceptował.

Władysław Frasyniuk zarzucał [Andrzejowi] Wiszniewskiemu, że jest doradcą Marka Muszyńskiego, a de facto złożył przysięgę SW.

Kornel Morawiecki był absolutnie za powołaniem silnego kierownictwa krajowego, odrzucał pewne pomysły co do podziału Polski na różne podregiony. Było to zbieżne z poglądami Hardka.

W styczniu 1982 roku dobrze zorganizowane spotkanie z Kornelem Morawieckim, nie wyczułem żadnej blokady.

Tadeusz Świerczewski

14 grudnia 1981 r. pojechałem do Pafawagu, bo tam w razie stanu wojennego miał się zgromadzić, według niepisanej umowy, Zarząd Regionu. Zakład był otoczony przez oddziały ZOMO. Tego dnia byli tam też Józef Pinior Piotr Bednarz, Władysław Frasyniuk, [Lothar] Herbst, [Urszula] Smerecka (współpracowniczka SB) i Kamień (który okazał się ubekiem). Chciałem bronić zakładu czynnie, ale chciałem, żeby odbyło się to nieformalnie, gdyż wiedziałem, że Władysław Frasyniuk nie zgodzi się na takie rozwiązanie. Na terenie zakładu znajdowało się bardzo dużo butli z tlenem, rozpuszczalników, benzyny ekstrakcyjnej, była więc realna szansa obrony, a przynajmniej zadania „porządkowym” siłom komunistycznym znacznych strat.

Władysław Frasyniuk rozmawiał z gen. Stecem, (generał dywizji pancernej otaczającej Pafawag), który zapewniał, że nie nastąpi atak. Władysław Frasyniuk uspokajał ludzi i nawoływał do spokoju. Stało się inaczej: zomowcy zaatakowali zupełnie nieprzygotowany zakład, pacyfikując go w wyjątkowo brutalny sposób. Ludzie byli bici do nieprzytomności, a w paru przypadkach mogło się to skończyć jeszcze gorzej. Zomowcy czuli się całkiem bezkarni. Razem z częścią innych członków pierwszego składu RKS zostałem wyprowadzony z Pafawagu. Po upadku Pafawagu pierwszy skład RKS rozpadł się i trzonem drugiego składu zostali Frasyniuk, Bednarz i Pinior.

16 grudnia 1981 r. cała redakcja „Z Dnia na Dzień” („ZDnD”) zebrała się w moim mieszkaniu. Zmontowałem drukarnię, redakcję i łączność. Z pierwszych numerów „ZDnD” co najmniej pięć tysięcy rozchodziło się po zakładach pracy, dzięki czemu miałem wejścia do coraz większej liczby przedsiębiorstw.

Wrocław podzieliłem na trzy zgrupowania fabryczne: Tarnogaj, Grabiszyńska i Robotnicza. Do działalności wykorzystywałem przede wszystkim ludzi znanych mi z działalności związkowej, do których miałem zaufanie. Poprzez łączność kolportażową nawiązywałem wszystkie swoje kontakty. „ZDnD” było wiarygodną przepustką w oczach ludzi, niepotrzebne naszym kolporterom były przepustki od Władysława Frasyniuka czy Kornela Morawieckiego. „ZDnD” umożliwiało wejście w struktury zakładowe, budowało łączność między zakładami pracy. Docierało ono również do: Dzierżoniowa, Lubina, Nowej Soli, Wałbrzycha, Jeleniej Góry, Oławy i innych miast Dolnego Śląska.

W styczniu lub w lutym 1982 r. Władysław Frasyniuk przysłał dwóch ludzi do redakcji „ZDnD” (jednym z nich był Jerzy Wagner) i weszli oni w skład redakcji „ZDnD”. Ich celem był nadzór nad tekstami wchodzącymi do kolejnych numerów „ZDnD”.

W lutym zorganizowaliśmy akcję napisania i przesłania memoriału, nadanego m.in. w RWE, podpisanego za Frasyniuka, Bednarza i Piniora. Memoriał w języku angielskim z datą 1.02.1982 miał nazwę: Declaration of the Regional Strike Committee of NSZZ „Solidarity” of Lower Silesia. Treść memoriału w skrócie sprowadzała się do tego, że Polacy walczą, że Wrocław walczy, prosimy o solidarność, o pomoc. [Autor zapoznał się z treścią memoriału].

Od grudnia 1981 r miałem stały kontakt z Kornelem Morawieckim, który budował łączność, nawiązywał międzyśrodowiskowe kontakty, dawał mi „namiary” na wiarygodnych ludzi z podziemia. Ja natomiast działałem, nie ukrywając się. Do kwietnia większość apeli RKS było pisanych przez Kornela Morawieckiego, ale podpisywali się Władysław Frasyniuk, Piotr Bednarz, Józef Pinior. Ani Kornel Morawiecki, ani ja nie chcieliśmy burzyć mitu nazwisk znanych ludziom z okresu legalnej działalności „Solidarności”.

Moje pseudonimy: Orsza, Jordan, Rustejko, Brat.

W styczniu 1982 r. miałem spotkanie z biskupem Adamem Dyczkowskim, na którym ustaliliśmy formy współpracy i poruszyliśmy problem represjonowanych. Starałem się uzyskać od biskupa Dyczkowskiego pomoc dla tych represjonowanych osób, które znalazły się w polu mojego działania i częściowo się to udało. Bp Dyczkowski był o wiele bardziej życzliwie nastawiony do prac podziemnych antykomunistycznych niż arcybiskup Henryk Gulbinowicz.

Do pierwszego spotkania między osobą bezpośrednio od Frasyniuka a mną doszło 26.02.1982 r na ul. Wróblewskiego. „Mateusz” (człowiek Frasyniuka) dotarł do mnie i chciał organizować zakłady pracy. Około lutego 1982 r. funkcjonował już „nowy” RKS, z przedstawicielami głównych zakładów pracy: Archimedes, FAT, Fadroma, Hutmen, Polar, Stocznia Rzeczna, Akademia Medyczna. Najmocniej obstawiany przez bezpiekę był Pafawag – nie udało nam się zorganizować z tym zakładem stałej łączności i stałego odbioru kolportażu. Zakłady wyżej wymienione to tak zwane zgrupowanie „Brata” (jeden z moich pseudonimów). Okazało się, że nadmieniony powyżej przedstawiciel Frasyniuka nie miał żadnych kontaktów w zakładach pracy za wyjątkiem ZETO, gdzie zresztą dublował się z moimi strukturami. Poza mną i Kornelem Morawieckim Frasyniuk nie miał kontaktu ani w zakładach, ani w drukarniach. Na pierwszym spotkaniu ustaliliśmy, że nie będziemy łączyli struktur. Wysłannik Władysława Frasyniuka zgodził się na to, abym dalej budował struktury zakładowe, i zadeklarował, że nie będzie wchodził w zakres moich kompetencji. Na spotkaniach, które organizowałem, przedstawiciele zakładów pracy domagali się spotkania z Władysławem Frasyniukiem.

Ja i Kornel Morawiecki pisaliśmy listy do Władysława Frasyniuka z prośbą o kontakt. Było to bardzo trudne. Głównym łącznikiem Władysława Frasyniuka był Rafał Dutkiewicz (pseudonim „Panda”). Wszelkie próby kontaktów szły bardzo opornie. Łączniczką między Morawieckim, Frasyniukiem i mną była też Maria Koziebrodzka (pseudonim „Sierotka”).

Kazimierz Wasiak był szefem zgrupowania „Tarnina” (Tarnogaj, Mostostal, ZNTK, INCO, Gazownia, Wrocławskie Przedsiębiorstwo Robót Inżynieryjnych).

Od pierwszych dni stanu wojennego prowadzony był u mnie nasłuch SB i MO na krótkofalówce. Był to codzienny nasłuch z raportami. Zaproponowałem budowę własnych aparatów odbiorczo-podsłuchowych. Aparaty nadawcze i zagłuszające mieliśmy już od stycznia 1982 r. W marcu 1982 r.

Tajne Komisje Zakładowe naciskały na mnie i na Kornela Morawieckiego, żeby doszło do „ujawnienia” się Władysława Frasyniuka wobec ich przedstawicieli. Morawiecki łagodził sprawę, nie chciał, aby to żądanie doszło do Władysława Frasyniuka w ostrej, ultymatywnej formie. Inne, nieformalne struktury też pisały do mnie w tej sprawie, np. Klub Analiz Historycznych, Klub Analiz Politycznych, Klub Analiz Gospodarczych, Sojusz dla przyszłości NSZZ „S”. Zachowanie Frasyniuka bardzo mnie oburzało, a jego inercja powodowała, że myślałem o odsunięciu go, jako człowieka, który nie chce wykonywać swych podstawowych obowiązków – kontaktów z przedsiębiorstwami. Morawiecki absolutnie nie godził się na odsuwanie Władysława Frasyniuka.

Do pierwszego oficjalnego posiedzenia RKS [Świerczewski pod nazwą RKS ma na myśli grupę przedstawicieli zgrupowania „Brata”, nie zaś „formalny” RKS z Frasyniukiem, Bednarzem i Piniorem] doszło na przełomie marca i kwietnia 1982 r. Wyznaczono wtedy datę spotkania z Władysławem Frasyniukiem. Oddelegowano: mnie, Kornela Morawieckiego i przedstawiciela Archimedesa (pseudonim „Darek”) do zorganizowania spotkania z Władysławem Frasyniukiem i przedstawienia żądań TKZ-ów. Frasyniuk dostał list z informacją o konieczności spotkania się z delegacją fabryk ze zgrupowania „Brata” i prosił o przesunięcie terminu spotkania.

21.04.1982 r. spotkałem się z Władysławem Frasyniukiem. Chciał mnie wciągnąć do swojej grupy, sugerował, że „Andrzej” (Kornel Morawiecki) blokował mu kontakty ze mną. Było to oczywiste kłamstwo, m.in. dlatego, że sam kilkakrotnie wcześniej usiłowałem bezpośrednio skontaktować się z Frasyniukiem. Rafał Dutkiewicz i Władysław Frasyniuk sugerowali, że z Kornelem Morawieckim trzeba być ostrożnym. Była to sugestia, że Morawiecki może się okazać współpracownikiem SB. Traktowałem to jako oszczercze pomówienie i chęć „wycięcia” tak ofiarnego działacza. Dutkiewicz, Frasyniuk i Jakubowski zarzucali Kornelowi, że blokuje im dojście do mnie (podczas gdy Dutkiewicz miał stałe dojście do mnie). Ze swojej strony zarzuciłem Władysławowi Frasyniukowi, że boi się spotkań z ludźmi z zakładów. Chyba zrozumiał wtedy, że nie dam się kupić. Zaczął mnie wypytywać, czy mogę zapewnić mu bezpieczeństwo. Uzgodniliśmy termin spotkania. Pierwotny termin spotkania nie został jednak dotrzymany, ponieważ 22.04.1982 r. Frasyniuk współzakładał Tymczasową Komisję Koordynacyjną. Zorganizowałem więc spotkanie z Władysławem Frasyniukiem na około 29.04.1982 r. Na spotkaniu tym byli obecni: Władysław Frasyniuk, Piotr Bednarz, Józef Pinior, Barbara Labuda, Marek Muszyński, Kornel Morawiecki, „Darek” – szef TKZ z Archimedesa – delegat zgrupowania „Brata”, Jan Gajos [pseudonim późniejszego działacza SW]. Ponadto ze strony Władysława Frasyniuka był Tadeusz Jakubowski (pseudonim „Augustyn”) – jako szef kancelarii. Ja pełniłem wówczas oficjalnie (tzn. za wcześniejszym „namaszczeniem” Frasyniuka) funkcję szefa siatki kolportażu i łączności. Na spotkaniu tym doszło do kłótni o członkostwo Kornela Morawieckiego w RKS. Władysław Frasyniuk oznajmił, że nie ufa Kornelowi Morawieckiemu, co w ówczesnych realiach było policzkiem osobie, która bardzo wiele zrobiła dla podziemnej „Solidarności”. Przy każdej osobie odbywało się głosowanie, kto za co ma odpowiadać i kto wchodzi do RKS. Wybuchła karczemna awantura. Ja i przedstawiciel Archimedesa zagroziliśmy, że zrezygnujemy ze swoich funkcji i po kilku innych utarczkach Władysław Frasyniuk zgodził się na członkostwo Morawieckiego w RKS.

Marek Muszyński został szefem do spraw bezpieczeństwa, Kornel Morawiecki – szefem do spraw informacji i propagandy, Józef Pinior – II zastępcą przewodniczącego i skarbnikiem, Barbara Labuda – doradcą. Morawiecki, Muszyński i Gajos rozmawiali tego dnia o funkcjonowaniu przyszłej współpracy w ramach RKS. W zasadzie byłem nawet zbulwersowany takimi dyskusjami, bo dla mnie było jasne, że takie podejście Frasyniuka i B. Labudy nie pozwala na utworzenie zgranego zespołu.

Bardzo ostro po tym spotkaniu zacząłem optować za powołaniem partii politycznej pod nazwą „Solidarność Walcząca”.

29.04.1982 r. Morawiecki, Gajos i ja postanowiliśmy zorganizować manifestację na dzień 1 maja. Frasyniuk i RKS wezwali jednak, żeby tego nie robić. Do pewnego czasu kontakty Frasyniuka z późniejszymi członkami TKK przechodziły przez Kornela Morawieckiego. Po pewnym czasie, w okresie luty-kwiecień udało nam się nawiązać kontakty bezpośrednie lub pośrednie z Lisem, Bełzem, Borusewiczem, Hardkiem, Bujakiem i Szumiejką. Władysław Frasyniuk coraz częściej kontaktował się z tymi ludźmi. Przynajmniej część jego kontaktów uzyskał dzięki komórkom działającym później w strukturach SW.

Uważam, że do kwietnia 1982 r. Władysław Frasyniuk miał kontakty jedynie z takimi zakładami jak Uniwersytet Wrocławski, Akademia Rolnicza, Politechnika Wrocławska, ELWRO i ZETO. W Polarze wszedł w struktury, które ja zorganizowałem.

Szefem „radiowców” był Jacek Lipiński. Ich grupę zorganizowaliśmy na przełomie stycznia i lutego 1982 r. Zmontowali oni stację podsłuchową, potem nadawczą i zagłuszającą. W grupie „radiowców” od początku był również Jan Gajos (pseudonim).

13 każdego miesiąca RKS i Władysław Frasyniuk nawoływali do pięcio- lub dziesięciominutowego strajku. Taki strajk za każdym razem brutalnie niszczył z trudem tworzone przez nas struktury w zakładach pracy. Frasyniuk przed 13 pisał notkę wzywającą do strajku, a ja ją przez 3 lub 4 miesiące drukowałem i kolportowałem – wbrew swoim odczuciom – z lojalności dla Przewodniczącego Regionu, Frasyniuka. Podawałem gotowy nakład ulotek najczęściej przez Kornela Morawieckiego lub Rafała Dutkiewicza.

Jeden z szefów grup w zgrupowaniu „Brata” – Ola była bliżej Władysława Frasyniuka, drugi natomiast do końca, do wpadki Frasyniuka – Gruby była bliżej mnie.

Dostawałem listy z zakładów pracy, w których proszono mnie żebym nie odchodził z RKS-u.

Odbiór i kolportaż „SW” w zakładach pracy starymi „kanałami” był utrudniony. W większości były to co prawda „kanały” wypracowane przez naszą grupę, ale najważniejszym elementem uwiarygadniającym było samo pisemko, jego tytuł sięgający jeszcze czasów sprzed 13 grudnia 1981 r., „ZDnD” miał swoją renomę, swoje wejścia. Trzeba było powoli przełamywać bariery w świadomości ludzi.

FRAGMENTY KORESPONDENCJI (grudzień 1981 r. – styczeń 1982 r.), między: Tadeuszem Świerczewskim a Władysławem Frasyniukiem; Świerczewskim a Kornelem Morawieckim; Świerczewskim a Marią Koziebrodzką; Tadeuszem Jakubowskim a Świerczewskim; przedstawicielami zakładów pracy a Świerczewskim

[Treść fragmentów listów, bądź ich opisy zamieszczone poniżej, częściowo zostały wykorzystane w pracy. Dokonana analiza pisma oraz analiza merytoryczna listów eliminują ewentualność ich sfałszowania. Fotokopie listów znajdują się w zbiorach prywatnych autora].

Z listu od Kornela Morawieckiego do Tadeusza Świerczewskiego z dn. 23 XII 1981 r. wynika, że Morawiecki miał pełnomocnictwa od Frasyniuka do podpisywania oświadczeń „za RKS”. Z listu tego wynika również, że Kornel Morawiecki miał pośredni kontakt z Władysławem Frasyniukiem, Józefem Piniorem, Piotrem Bednarzem, Adolfem Juzwenką, Tomaszem Wójcikiem, Janem Winnikiem i Barbarą Labudą, która była w pewnym okresie osobą kontaktującą ze sobą grupę Morawieckiego i RKS.

List Kornela Morawieckiego z 10 I 1982 r. do Tadeusza Świerczewskiego i „Tomka” (Romualda Lazarowicza) porusza sprawę organizacji radiostacji. Osobą stale zajmującą się radiostacją w grupie „ZDnD”, a potem w SW był Stanisław Mittek („Gad”). Z kontekstu wynika, że Kornel musiał wierzyć, że Władysław Frasyniuk wyznaczy pewną pulę pieniędzy na ten cel.

List od Kornela Morawieckiego do Tadeusza Świerczewskiego z 11 II 1982 r.:

„Dziękuję za 10-II [tzn. list tak datowany] od »Tomka« i 11-II od »Brata«”. „Odbiornik kupuj – pieniądze są” – pisał Morawiecki po otrzymaniu obietnicy (ustnej?, pisemnej?) od Frasyniuka. W tym liście Kornel Morawiecki proponował utworzenie „zespołu szybkiego reagowania”, który potrafiłby szybko drukować ulotki na ewentualną nagłą akcję.

Kolejny list: „Na dzisiejszy dzień lepiej nie dążyć w poziomie [między zakładami pracy] do jakiegoś zjednoczenia [z uwagi na bezpieczeństwo Tajnych Komisji]. Lepiej kierować się zasadą – nie przeszkadzaj”. List jest datowany na dzień 4 I 1982 r., ale najprawdopodobniej nastąpiła pomyłka – chodzi o 4 II 1982, gdyż Kornel Morawiecki pisze o spotkaniu z Jerzym Wagnerem, które odbyło się pod koniec stycznia 1982 r.

Z listu Morawieckiego do Świerczewskiego z 19 I 1982 r wynika, że Morawiecki ostrożnie podchodzi do spraw związanych z posądzaniem kogoś o współpracę z SB. (Jacek Ściobłowski, Urszula Smerecka).

List z 23 I 1982 r. Morawieckiego do Świerczewskiego akceptujący tryb i zakres kontaktów z przedstawicielami Kościoła przez bp. Dyczkowskiego. „Mamy sygnały, że niestety abp. Gulbinowicz jest zupełnie inaczej nastawiony”.

„(...)Mamy już bezpośredni kontakt z Warszawą – Bujak”. I dalej:

„Uważajcie podczas akcji ulotkowej na mieście, nie nazywajcie tego strajkiem, a protestem. Nie chcemy zwykłego strajku (oflagowanie, opaski), boimy się, że zostaną wyłapani ludzie”.

List Morawieckiego do Świerczewskiego z 29 I 1982 r godz. 12.00. Morawiecki pisze: „do wczorajszego listu do »Tomka« dołączam jeszcze tekst RKS-u o Dyskusyjnych Klubach Solidarności”.

List Morawieckiego do Świerczewskiego z dnia 6 II 1982 r.: „2. Władysław Frasyniuk przyznał ci całkowitą rację, jeśli chodzi o zachowanie się Jurka W. [Wagnera, przysłanego przez Frasyniuka do nadzoru redakcji „ZDnD”] i jego kolegi. Napisze do nich list, w którym solidnie ich [zruga]”. (...) „Nie może być tak, żeby ludzie przysyłani wam do pomocy – przeszkadzali”. Morawiecki jednakże apeluje o zaakceptowanie „docentów” [Wagner i druga osoba], których „Tomek” (główny redaktor „ZDnD”) ostro krytykował. I dalej: „(...) Ale obiecuję wam, że jeśli dalej, mimo Waszej dobrej woli będzie źle, to uwolnię Was od takich »pomagierów«”.

List „Sierotki” (Marii Koziebrodzkiej) z dnia 14 II 1982 r do Rustejki (Tadeusza Świerczewskiego), w którym krytykuje ona „pałacową politykę” Władysława Frasyniuka. Wyrażenie zdziwienia, że Frasyniuk unika spotkań z ludźmi z zakładów i z Morawieckim.

List Morawieckiego do Świerczewskiego z dn. 2 III 1982 r. Morawiecki pisze o drugim spotkaniu przy ul. Wróblewskiego. „Rustejko, jak drugie spotkanie pod Wróblami, czy oddają ci tam honory jako najwyższemu we Wrocławiu chorążemu?” [na temat spotkania z wysłannikiem Frasyniuka, a propos organizowania zakładów przez Świerczewskiego].

List Morawieckiego z dnia 13 III 1982 r do Rustejki, z którego wynika, że „wokół centrum Władysława Frasyniuka było i jest gorąco”. [z nasłuchów m.in. wynikało, że stopień poszukiwań Frasyniuka wzrósł w tym okresie].

List Kornela Morawieckiego z dnia 30 III 1982 r do Orszy [Świerczewskiego]: „1. Forsa najprawdopodobniej będzie – tylko czy w czwartek? Jutro poślę »Sierotkę« do J.P [Piniora]”. Z dopisku na liście wynika, że obiecanych pieniędzy Morawiecki nie otrzymał. I dalej: „(...) PS. Myślę poważnie nad spotkaniem w gronie osób z zakładów (dużych i pewnych – na ile się da) i nad zaproszeniem na to RKS – czy przyjdzie, to już jego sprawa. Jeśli nie, to zrobić coś w rodzaju decyzyjnej struktury poziomej”.

List Kornela Morawieckiego z dnia 31 III 1982 r do „Bożeny” (Lazarowicz) i Orszy (Świerczewski). Morawiecki pisze o spotkaniu, które zorganizował Władysławowi Frasyniukowi z Ma. Wil. – wysłannikiem B. Lisa i „B. Bor” z Gdańska: „(...) i chyba zrobiłem głupstwo. Ja mu [Frasyniukowi] tylko wciąż załatwiam kontakty, a on się robi na pawia”. Dalej Morawiecki pisze, że „Bujak nie raczył spotkać się z nim”, że chcą [w Warszawie] robić coś w rodzaju KKK [Krajowej Komisji Koordynacyjnej], że OKO im [Bujakowi, Lisowi, Frasyniukowi] nie pasuje i nie chodzi tu tylko o nazwę.

List Morawieckiego do Świerczewskiego z dnia 22 IV 19 82 r.: Morawiecki pisze o konieczności zorganizowania spotkania Władysława Frasyniuka z zakładami pracy, które się o to dopominają.

List Morawieckiego do Świerczewskiego z dnia 24 IV 1982 r traktujący o spotkaniu z zakładami pracy (uczestnicy: Morawiecki, Świerczewski i przedstawiciele zakładów pracy: Hutmen, FAT, Fadroma, Archimedes, Akademia Medyczna, Zakłady Energetyczne i inne).

List Augustyna (Tadeusz Jakubowski) z dnia 27 IV 1982 r. do Rustejki – „Dajcie spokój z 1-szym Maja – błagam”. Augustyn namawia do zorganizowania spotkania [Morawiecki, Świerczewski, Frasyniuk, B. Labuda] i pogodzenia się.

List Morawieckiego z dnia 23 V 1982 r. do Rustejki [Świerczewskiego]: „(...) Ci z zakładów to są normalni ludzie i zrozumieją, że coś jest nie tak, skoro na całą 5-miesięczną działalność dostaliśmy 270 tysięcy zł. z 80 mln. Nie bój się, ostatecznie weźmiemy z nimi rozwód”.

List Kornela Morawieckiego z dnia 24-V-82 r do Orszy [Świerczewskiego]: „(...) Jeszcze forsa. Mówiłeś, że obawiasz się, że tej forsy im nie wydrzemy. Ja podzielałem i podzielam Twoje obawy. (...) damy sobie radę bez nich – to raz, a dwa, że może to i lepiej. Niech ludzie (ci 4) [Ola, Gruby, Monter, Eskulap – główni przedstawiciele zgrupowań zakładów pracy w zgrupowaniu „Brata”] z zakładów dowiedzą się, ileśmy tych pieniędzy publicznych przepuścili na koniaki, chaty i dziewczynki”.

List Rustejki (Świerczewskiego) do Szymona (Frasyniuka) z dnia 31 V 1982 r.: „Czy chcesz się spotkać z szefami grup zakładów? – są to ludzie sprawdzeni, pewni, którzy są ze mną od początku wojny”.

List Kornela Morawieckiego do Orszy (Świerczewskiego) z dnia 6 VI 1982 r, w którym Kornel Morawiecki zrzeka się oficjalnie funkcji „Goebbelsa Regionu” [szefa informacji i propagandy] Dolny Śląsk. Rezygnację przyjęto.

List Kornela Morawieckiego do Orszy (Świerczewskiego) z dnia 9 VI 1982 r – „(...) list Twój z dnia 7-VI-82 r otrzymałem dziś w nocy. Robiłem nowe pismo (...) 2. Pierwsze egzemplarze Solidarności Walczącej będą już dziś”.

List Świerczewskiego do Szymona (Frasyniuka) z dnia 7 VI 1982 r., w którym Świerczewski wyraża swoje oburzenie z powodu rezygnacji Morawieckiego. Winą za tę rezygnację obciąża Frasyniuka. Ostro domaga się wyjaśnień, dlaczego „po tylu miesiącach pracy [Morawiecki] otrzymał taką zapłatę”.

List Szymona (Frasyniuka) do Rustejki (Świerczewskiego) z dnia 3 VI 1982 r. Z listu wynika, że Władysław Frasyniuk, umocniwszy nieco swą pozycję, chce przejąć kontakty z przedsiębiorstwami, które podporządkowane są Rustejce – Świerczewskiemu.

List Szymona (Frasyniuka) do Rustejki (Świerczewskiego) z dnia 13 VI 1982 r., w którym wyjaśnia, iż rezygnacja Kornela Morawieckiego to jego sprawa, a nie decyzja Szymona –Frasyniuka.

List Szymona (Frasyniuka) do Rustejki (Świerczewskiego) z dnia 27 VI 1982 r.: „(...) proszę, podaj mi namiary na te powielacze”. Frasyniuk prosi Rustejkę o adresy zakładów pracy, do których ten ma dojście, oraz o ewentualne zorganizowanie spotkania z nimi. Z listu wynika, że Władysław Frasyniuk nie miał dojścia, przynajmniej do dużej części zakładów zorganizowanych w zgrupowaniu „Brata”.

List Kornela Morawieckiego do Orszy (Świerczewskiego) z dnia 16 VI 1982 r., z którego wynika, że poprzez Zdzisława Ojrzyńskiego (pseudonim – „Oj”), który był łącznikiem z grupą „Akowców”, Morawiecki miał kontakt z Borutą-Spiechowiczem i wieloma innymi. Ta grupa Akowców mocno popierała SW.

List Rustejki (Świerczewskiego) do Rafała Dutkiewicza (pseudonim „Borys”) z dnia 22 VI 1982 r., w którym Rustejko pisze, że jego [ww. łącznik] będzie odbierał dzienniki [„ZDnD”, „SW”] a dalej rozkolportowanie tego na zakłady pracy będzie leżało w gestii Rustejki. Z tego listu wynika, że Rustejko nadal utrzymuje gros kontaktów z zakładami pracy.

List Szymona (Frasyniuka) do Rustejki (Świerczewskiego) z dnia 28 VI 1982 r.: „(...) 3. Przesyłam propozycję TKK [5 x TAK]. Chciałbym, abyś przekazał to do zakładów pracy i jeśli Komitety Zakładowe się zgadzają, to niech podpiszą”. Frasyniuk chce się spotkać z głównymi przedstawicielami zgrupowań zakładowych. I dalej: „(...) Smutne jest to, jak rozdrabnia się wielkie ideały z powodów personalnych lub innych”.

List Rustejki (Świerczewskiego) do Szymona (Frasyniuka) z dnia 29 VI 1982 r., pisany „pod wpływem Kornela Morawieckiego” [stwierdzenie Świerczewskiego”] treść jest bardzo pojednawcza, „»Andrzej« [Morawiecki] optował za tym, żeby nie robić rozdźwięków. I dalej: „(...) Propozycję TKK przepiszę i przekażę do zakładów pracy”.

List Szymona (Frasyniuka) do Rustejki (Świerczewskiego) z dnia 6 VII 1982 r.: Frasyniuk wyraża swoje zadowolenie ze zorganizowania mu spotkania z zakładami pracy.

List Władysława Frasyniuka do Oli, Grubego (szefowie grup zakładów w zgrupowaniu „Brata”) i Rustejki (Świerczewskiego) z dnia 29 VII 1982 r., następne (nadawca i odbiorcy analogicznie) z 12 VII 1982 r. i 19 VII 1982 r. Frasyniuk sugeruje zorganizowanie mu spotkania z zakładami pracy. Podobny w treści jest list Szymona do Rustejki z dnia 21 VII 1982 r.

List Rustejki (Świerczewskiego) do Szymona (Frasyniuka) z 21 VII 1982 r.: „Każ dać w »ZDnD« notkę, że w dniach od 10 do 17 VII 1982 r odbyły się spotkania Przewodniczącego Władysława Frasyniuka z Komitetami Strajkowymi Pilmetu, Fadromy, FAT-u, Hutmenu, Archimedesu (...)”.

List Szymona (Frasyniuka) do Rustejki (Świerczewskiego), z dnia 23 VII 1982 r.: „(...) jestem bardzo zadowolony ze spotkania z K. Z. Uważam tak jak Ty, że zmobilizuje ich to do pracy. Trzeba koniecznie docisnąć współpracę między zakładami”.

List Rustejki (Świerczewskiego) do Kornela Morawieckiego z dnia 15 VII 1982 r. o spotkaniach, które Rustejko organizował Władysławowi Frasyniukowi z zakładami pracy.

List Kornela Morawieckiego do Szymona (Frasyniuka) z dnia 21 VII 1982 r – propozycja opublikowania tekstu wyjaśniającego różnicę zdań między nimi i aktualną sytuację w regionie. Morawiecki pisze ponadto, że nie wziął żadnych maszyn do pisania ani pieniędzy (1,2 mln zł), co mu Frasyniuk zarzucał w liście do Rustejki (Świerczewskiego).

List Szymona (Frasyniuka) do Grubego z dnia 29 VII 1982 r – „Właśnie wróciłem z zebrania TKK. Czy jest dzisiaj zebranie RKS-u? Jeśli tak, to proszę o adres i godzinę”.

List Rustejki (Świerczewskiego) do Szymona (Frasyniuka) z dnia 28 VII 1982 r.: „(...) na spotkaniach nie wymieniaj moich wszystkich pseudonimów oraz imienia, tak jak to miało miejsce ostatnio”.

List Kornela Morawieckiego do Rustejki (Świerczewskiego) z dnia 1 VIII 1982 r – „(...) »SW« jest już coraz szerzej kolportowana na terenach zakładów pracy, równolegle do »ZDnD«”. Morawiecki pisze też o spotkaniu z Władysławem Frasyniukiem i konieczności podjęcia wspólnych decyzji, wspólnych ustaleń dotyczących manifestacji na 31 VIII 1982 r. Władysław Frasyniuk mocno naciskał, żeby na 13 sierpnia ani w żadnym innym dniu nie robić żadnych akcji na terenie Wrocławia. Z listu wynika, że Frasyniuk zaproponował w sierpniu Morawieckiemu wydawanie „ZDnD”.

List Kornela Morawieckiego do Rustejki (Świerczewskiego) z dnia 29 VIII 1982 r. – „(...) widziałem się z Władysławem Frasyniukiem. Ma on dużo pretensji do kolportażu [nadzorowanego w tym czasie w dużej mierze przez Świerczewskiego]. Druk »ZDnD« przez AISW – nieaktualny. Władysław Frasyniuk nie potrzebuje pomocy”. I dalej: „2. Prosiłem go [Frasyniuka] o mój udział w zebraniu RKS-u (jako przedstawiciel P[orozumienia] S[olidarność] W[alcząca] – tak było ustnie ustalone między nami dwa tygodnie temu), na którym miało się rozstrzygnąć, jaka ma być forma manifestacji 31-VIII-82 r. Władysław Frasyniuk odpowiedział mi, że zakłady pracy są przeciwne SW i nie zgadzają się na mój udział w zebraniu (...) chciałbym wiedzieć, które zakłady są przeciwne SW”.

List Szymona (Frasyniuka) do Rustejki (Świerczewskiego) z dnia 19 VIII 1982 r. – „(...) dostałem list z Hutmenu, w którym żądają wyjaśnienia, dlaczego opublikowano bez ich i naszej wiedzy raportu ich KS w »SW«.Taka sprawa nie może się więcej powtórzyć”.

Jan Waszkiewicz

16.12.1981 r. zostałem aresztowany. Podczas procesu, który zakończył się w czerwcu 1982 r., zostałem internowany w szpitalu psychiatrycznym w Lubiążu. Przebywając w szpitalu nawiązałem korespondencyjny kontakt z Romualdem Lazarowiczem i Kornelem Morawieckim. Dość szybko zorientowałem się, że Solidarność Walcząca jest odrębną organizacją i ma miejsce coraz dalej idąca polaryzacja stanowisk. Działaczom SW radziłem, aby określili (na przykład publikując jednoznaczną deklarację odrębności), że SW nie jest „Solidarnością”, że jest to całkowicie niezależna w strukturze i zamiarach organizacja. Kornel Morawiecki i ludzie z nim związani nie rozumieli, dlaczego mają tak mocno podkreślać swoją odrębność.

Latem 1982 r. przyjechał do mnie do szpitala w Lubiążu Paweł Falicki i po uzgodnieniu szczegółów zgodziłem się pisać artykuły do „Repliki” i „Biuletynu Dolnośląskiego”. Posługiwałem się wówczas następującymi pseudonimami: Józef B., W.J., Optymista, Ekspert. Osobiście byłem raczej skłonny publikować swoje artykuły w takich pismach jak: „Replika” czy „Pytania”, które preferowały co prawda pewną określoną linię polityczną, ale też starały się zachować niezależność partyjną. Nie odpowiadało mi podporządkowanie „Biuletynu Dolnośląskiego” organizacji Solidarność Walcząca.

Cały czas czułem się związany mandatem z „Solidarnością”. Uważałem, że należy bronić integralności NSZZ „S”. Powstanie Solidarności Walczącej tę integralność naruszyło. Byłem zatem przeciwny budowie nowej organizacji, mimo że zgadzałem się z wieloma głoszonymi przez nią założeniami i celami. Każdy mógł i miał oczywiście prawo budować coś nowego, wymagało to jednak jasnej formuły organizacyjnej, jasno wyartykułowanej odrębności.

W łonie Związku natomiast z biegiem czasu coraz częściej występowały tendencje do naruszania ważności mandatów związkuwych, uzyskanych przed 13 grudnia 1981 r. Uważałem, że w „Solidarności” zostały zdeponowane dążenia narodu do suwerenności. Statut, program i władze NSZZ „S” były wyrazem tego dążenia, były zatem niezwykle cenne. Byłem zdania, że powstała w kwietniu Tymczasowa Komisja Koordynacyjna złamała ciągłość władz związkowych. Nie wzięto pod uwagę podczas tworzenia TKK nie tylko internowanych, ale i pozostałych na wolności członków władz krajowych (Szumiejko, Konarski). Przed powołaniem TKK działał już kilka miesięcy Ogólnopolski Komitet Oporu, powstały na bazie Krajowego Komitetu Strajkowego, wyłonionego podczas strajku 13-17 grudnia 1981 r. w Stoczni Gdańskiej. Zlikwidowanie Ogólnopolskiego Komitetu Oporu przez TKK w sposób zakulisowy było zamachem stanu. Wprawdzie jeden z głównych działaczy OKO – Konarski – był podejrzany o współpracę z SB, struktura ta nie była jednak rozpracowana przez tajną policję i stanowiła o ciągłości organizacyjnej i prawnej zaatakowanego w grudniu Związku.

Powstanie TKK to bardzo negatywny precedens. Bo jeżeli tak znani działacze związkowi, jak Bujak czy Frasyniuk mogli złamać zasadę legalizmu, to potem każdy uzyskiwał moralne prawo do podobnych uzurpacji. Myślę, że tryb powołania TKK wywarł również wpływ na powstanie Solidarności Walczącej.

Po opuszczeniu szpitala psychiatrycznego w Lubiążu wziąłem udział w organizowaniu niezależnych struktur oświatowych. Zostałem dokooptowany do Rady Edukacji Narodowej, powołanej wcześniej przez TKK. Była ona pierwszym ministerstwem polskiego państwa podziemnego. Powołana została formalnie przez TKK, ale była strukturą niezależną. Na czele tej Rady stał Klemens Szaniawski, a jej członkami byli m.in. o. Jacek Salij, Tomasz Strzembosz, Andrzej Janowski, Józefa Hennelowa. W grudniu 1983 r. została powołana do życia Dolnośląska Rada Edukacji Narodowej, która stanowiła niezależne kuratorium dolnośląskie. W sierpniu 1984 r. spotkałem się z Władysławem Frasyniukiem, który pod auspicjami RKS zamierzał organizować struktury niezależnej oświaty pod nazwą Rada Oświaty Niezależnej. Chciałem przekonać go, aby zaniechał działań, które się dublowały, ale nie doszło między nami do porozumienia, mimo ponawianych co pewien czas rozmów mających na celu scalenie dwóch odrębnych struktur.

Od listopada 1984 roku do stycznia 1985 roku przebywałem w Paryżu (paszport uzyskałem dzięki poparciu Episkopatu ze względu na zdrowie córki). Przed wyjazdem wystąpiłem zarówno do RKS-u, jak i SW z prośbą o instrukcje i ewentualne pełnomocnictwa, celem zarysowania w paryskich środowiskach politycznych wizerunku politycznego każdej z tych opcji. RKS i Marek Muszyński nie odpowiedzieli na moje propozycje. K. Morawiecki przekazał mi opinię na temat głównych celów i zadań SW oraz udzielił mi pełnomocnictw do zaprezentowania ich na Zachodzie.

Andrzej Wirga

Z Polski wyjechałem 13 XI 1981 r. W RFN dowiedziałem się o wprowadzeniu stanu wojennego i represjach, jakie dotykają członków NSZZ „Solidarność”. Od czasu, kiedy zaczęły do nas (działalność swoją prowadziłem wraz z żoną – Jolą) docierać gazetki i czasopisma Solidarności Walczącej – od razu spodobały mi się jej idee, zdecydowanie, radykalizm, konsekwencja. Od samego początku jasne były dla mnie różnice między SW a TKK i RKS.

SW była organizacją, która wyraźniej niż inne organizacje kontynuowała ideały Sierpnia. Bardzo krytycznie byłem nastawiony do TKK, do lansowanej przez Komisji tezy o konieczności porozumienia z władzami, które to porozumienie miało być jedyną szansą na poprawę warunków życia ludności i na realizację niepodległościowych ambicji Polaków. Uważałem, że nie jest prawdą posądzanie SW o brak obiektywizmu – w pismach SW dostrzegałem zamiar znalezienia wspólnej drogi z NSZZ „Solidarność”. SW natomiast odrzucała wszelkie formy „dogadywania” się z komuną i z takim podejściem identyfikowałem się, ponieważ podobnie jak SW uważałem, że ze zbrodniarzami nie można się porozumiewać. Tym bardziej, że podział PZPR na frakcje, np. „liberalną” i „konserwatywną”, uważałem za oszustwo obliczone na dekompozycję układu opozycyjnego w PRL. Natomiast z pism, które dochodziły do mnie ze struktur związkowych wnioskowałem, że kierownictwo NSZZ „S” (tzn przede wszystkim Wałęsa, TKK, doradcy) pokłada nadzieje w podziałach wewnątrz aparatu władzy.

Mój pierwszy kontakt organizacyjny z SW miał miejsce w 1983 r. Po krótkim okresie dogadywania szczegółów dostałem pismo od Kornela Morawieckiego, z którego wynikało, że zostałem wybrany na przedstawiciela SW w... Hesji. Decyzja taka była dla mnie niezrozumiała i nie do przyjęcia przede wszystkim ze względów formalnych (miasto, w którym mieszkałem i mieszkam – Moguncja [Mainz] nie leży w landzie Hesja, lecz jest stolicą landu Nadrenia-Palatynat) i pragmatycznych (jako przedstawiciel organizacji na jeden tylko z landów RFN, nie miałbym takiego dojścia do polityków i takich możliwości propagowania idei SW, jakie miałem jako przedstawiciel na całe Niemcy). Na szczęście po kilku miesiącach zostałem upoważniony do reprezentowania SW na terenie całego RFN-u. Od razu zacząłem propagować program SW. Dzięki pomocy niemieckich przyjaciół przetłumaczyliśmy na język niemiecki „Naszą Wizytówkę”. Wydawaliśmy „Biuletyn Informacyjny”, w którym od początku drukowaliśmy fragmenty wyjęte z pism SW. Oprócz pism SW mieliśmy wiele innych pism i staraliśmy się zawsze przedstawiać różne spojrzenia, poglądy na sytuację w kraju z preferencją jednakże dla pism bardziej radykalnych, takich jak „SW”. Teksty te tłumaczyli moi niemieccy przyjaciele. Pieniądze otrzymywaliśmy z datków, ze sprzedaży „Biuletynu” oraz z wpływów, jakie przychodziły na Hilfskommitee „Solidarność” – komitet, którego byłem przewodniczącym.

Osoby związane z NSZZ „S” zarzucały nam często, że działamy na szkodę związku, gdyż nie chcemy włączyć się w ten szeroki nurt i podporządkować się kierownictwu (w kraju TKK i Wałęsa, za granicą – Jerzy Milewski i Biuro Brukselskie). Działacze Biura Brukselskiego, pytali mnie, z kim ja się zadaję, sugerując, że Solidarność Walcząca nie jest organizacją, którą można popierać. Stosunki z RWE od początku wyglądały dwojako: kontakty mieliśmy z szefem Najderem, który był w miarę obiektywny i nie unikał przedstawiania puktu widzenia SW na falach RWE; były to kontakty najczęściej pozytywne. Archiwum RWE prowadził człowiek, który sympatyzował z SW. Natomiast mniej pozytywne były układy z pozostałymi pracownikami RWE. Uważam, że stosunek Milewskiego do SW był poprawny i wyważony. Takie wrażenie odniosłem po rozmowach i spotkaniach z nim. Zdarzało się, że pomagałem mu w zdobywaniu sprzętu dla „Solidarności” w kraju. Za taką pomoc płacił. Było dla mnie jasne, że nie należy prosić Milewskiego o pomoc finansową dla SW, bo w żadnym wypadku bym jej nie otrzymał. Informacje telefoniczne od SW otrzymywałem z różną częstotliwością. Materiały docierające do mnie wysyłałem do wielu ośrodków. Na terenie Niemiec były organizowane konferencje prasowe. Informacje otrzymywane od SW były również przekazywane do gazet i tygodników, część była drukowana [wycinki z gazet niemieckich, które zamieszczały informacje na temat SW lub oceny aktualnej sytuacji w Polsce znajdują się w archiwach prywatnych p. Wirgi]. M.in. za moim pośrednictwem artykuły o Polsce i SW ukazywały się we „Frankfurter Algemeine Zeitung”. „Biuletyn Informacyjny” docierał najpierw do wszystkich posłów Bundestagu, a w późniejszym czasie otrzymywali go frakcje parlamentarne i poszczególni politycy.

Co najmniej dwa razy w Bonn była przez nas zorganizowana konferencja prasowa. W Kolonii zorganizowaliśmy manifestację. Na tych konferencjach najczęściej pytano mnie o ogólną sytuację w kraju, sugerowano, że należy szukać kompromisu z władzami komunistycznymi, a nie walczyć. Niemcy sądzili, że SW posługuje się bronią. SW postrzegana była jako organizacja prawicowa. Choć retoryka socjalizująco-solidarystyczna świadczyła raczej o lewicowości – nic im to nie przeszkadzało. Zaszeregowanie danej organizacji jako prawicowej bądź lewicowej odbywało się w następujący sposób: jeśli dana organizacja używa broni (a przecież sama nazwa już na to wskazuje) i jest radykalnie antykomunistyczna, to znaczy, że się znajduje na pozycjach skrajnie przeciwległych do lewicy komunistycznej, czyli na prawicy.

Kurierzy i łącznicy, którzy zmieniali się na moją prośbę, stwarzali mi często przeróżne problemy od charakterologiczych poczynając, a na organizacyjno-formalnych kończąc. Listy od Kornela Morawieckiego przychodziły zbyt rzadko, nieterminowo, informacje docierały z opóźnieniem. O niektórych ważnych dla przedstawicielstwa w Niemczech sprawach dowiadywałem się na końcu, np. instrukcje dotyczące wizyty Willy Brandta w Polsce. Prof. Romuald Kukołowicz w 1985 r. upoważnił mnie do podpisywania tekstów oświadczeń itp. za Kornela Morawieckiego. Napisałem po otrzymaniu tego upoważnienia list do Willy Brandta podpisując się nazwiskiem Kornela Morawieckiego. List ten został zamieszczony w „Biuletynie Informacyjnym” oraz został posłany i odczytany w RWE. Kukołowicz również uczestniczył w formułowaniu tego tekstu. Procedurą często przez nas stosowaną było tłumaczenie i wysyłanie do wszystkich ważnych polityków, do ministerstw apelów, oświadczeń i komunikatów Solidarności Walczącej.

We Frankfurcie nad Menem, po otrzymaniu zezwolenia od władz miejscowych, zorganizowaliśmy stoisko informacyjne, na którym sprzedawaliśmy wydawnictwa SW i „Solidarności” przetłumaczone na język niemiecki oraz różne patriotyczno-solidarnościowe akcesoria: koszulki z napisem „Solidarność”, plakietki, kartki okolicznościowe. Następnie, w siedzibie DGB (największa niemiecka centrala związkowa) odbyliśmy spotkanie z politykami niemieckimi, przedstawiając im naszą wersję wydarzeń w PRL.

Kolejną spektakularną akcją we Frankfurcie było wymalowanie i oklejenie plakatami o treści antykomunistycznej i patriotycznej pociągu jadącego do Polski. Za wymalowanie pociągu wytoczony został nam proces o niszczenie mienia; sprawa została umorzona, gdyż ze strony polskiej władze niemieckie nie otrzymały zaskarżenia o dewastację mienia. Najprawdopodobniej komuniści nie chcieli robić rozgłosu wokół tej sprawy. Miałem już konkretne informacje ze stacji radiowej SCdwestfunk, której dziennikarze sugerowali zrobienie rozgłosu i ewentualny zwrot pieniędzy, jeżeli peerelowskie PKP zażądają odszkodowania. Następnie w 1985 r. zorganizowaliśmy ponownie w siedzibie DGB we Frankfurcie wystawę zdjęć połączoną ze sprzedażą plakatów, plakietek, znaczków i wydawnictw SW i „Solidarności”.

W ogólnoniemieckiej RTV było kilkanaście wystąpień mających najczęściej charakter wywiadu, na przykład przy okazji Międzynarodowego Dnia Obrony Praw Człowieka (w Hessische Rundfunk) zostałem zaproszony do dyskusji na temat łamania praw człowieka w Polsce. Większość wystąpień dotyczyła spraw ogólnych, choć w każdym poruszałem kwestie programowe Solidarności Walczącej i stosunek organizacji do aktualnie zachodzących zjawisk politycznych i wydarzeń. W wywiadach byłem często pytany o mój stosunek do kwestii zjednoczenia Niemiec; oczywiście zawsze – zgodnie z zasadami SW – odpowiadałem, że naród niemiecki ma prawo do zjednoczenia. Kasety wideo ze spotkań, dyskusji i wywiadów znajdują się w naszym archiwum.

Byłem zapraszany do następujących stacji telewizyjnych i radiowych: SAT 1, SAT 3, Radio Luxemburg, radio berlińskie, telewizja landu Hesja i in.

Odbierałem w latach 1983-1987 telefony z pogróżkami; anonimy, w których grożono mi różnymi karami, jeśli nie zaprzestanę działalności politycznej. Po demonstracji, która odbyła się w Kolonii, byłem śledzony – nie przez służby niemieckie. Natomiast przedstawiciele życzliwie do nas nastawionych podmiotów politycznych ostrzegali nas przed mogącymi nastąpić aktami prowokacji, takiej jak podrzucenie broni lub narkotyków do samochodu itp. (miało to miejsce szczególnie po konferencji prasowej gen. Władysława Pożogi, na której zostałem oskarżony o najgorsze zbrodnie). „Rzeczpospolita” pisała, że przemycam broń i materiały wybuchowe dla SW. „Frankfurter Algemeine Zeitung” zamieściła notkę na temat wypowiedzi gen. Władysława Pożogi i pozytywny komentarz na mój temat.

Otrzymałem informację, że ludzie z Carlsbergu – państwo Gontarczykowie są współpracownikami SB i należy na nich uważać. Jolanta Gontarczyk z mężem należeli do Chrześcijańskiej Służby Wyzwolenia Narodów (założona przez księdza Blachnickiego). Jolanta Gontarczyk była jej przewodniczącą. Informację o ich grze na dwie strony przekazałem ks. Blachnickiemu. Dotarła do mnie informacja, że ludzie ci chcą nam wytoczyć proces o zniesławienie, zaraz potem jednak uciekli do Polski, co świadczy o tym, że informacja była wiarygodna. W Polsce występowali w telewizji, podając się za ludzi pracujących dla zagranicznych struktur „S”. Ludzie działający w plskim podziemiu wiedzieli, że są to agenci UB. RWE dementowało informacje, dotyczącą ich rzekomej współpracy z RWE. Informacja o Gontarczykach dotarła do mnie od SW z kraju, od osoby o pseudonimie „Mea” [A. Zarach]. Kilkakrotnie przyjeżdżał do mnie prof. Kukołowicz i przekazywał mi informacje ustne i listowne od SW i Kornela Morawieckiego. Odpowiedź przekazywałem tą samą drogą lub organizowałem swoich ludzi.

Współpracowałem z kilkunastoma Niemcami. Z Polakami miałem kontakt raczej tylko podczas demonstracji. Wysyłałem listy do Zbigniewa Bełza [do Kanady] i Rafała Gan-Ganowicza [do Paryża] z pismami i znaczkami SW. Utrzymywałem też kontakt z Tadeuszem Warszą w Londynie. Tadeusz Warsza był faktycznym, choć nieformalnym, przedstawicielem SW w Anglii. Otrzymałem wiadomość, że Tadeusz Warsza jest tajnym przedstawicielem SW i nie należy ujawniać jego koneksji ze strukturami w kraju, nawet wobec środowisk zachodnich.

Nasz telefon był na podsłuchu stosownych służb niemieckich, ale nasza działalność była oparta na lojalności wobec państwa niemieckiego.

W ciągu całej naszej działalności dostarczyliśmy do Solidarności Walczącej w kraju co najmniej kilka tysięcy DM.

Tomasz Wójcik

Mój stosunek do Solidarności Walczącej podzielić muszę na dwa odrębne zagadnienia: osobiste więzy i kontakty z kolegami i przyjaciółmi z SW oraz kwestie programowe. Przez dłuższy czas traktowałem SW jako element podziemnej „Solidarności”. Rozróżniłem te dwie organizacje dopiero po kilku szczegółowych rozmowach z przywódcami dolnośląskich struktur NSZZ „Solidarność”.

Kiedy usłyszałem o powstaniu SW, byłem przekonany, że jest to odrębna, ale strukturalnie związana z NSZZ „S” część Związku. Jednakże w miarę upływu czasu, po regularnej lekturze gazetek i czasopism SW, nabierałem przekonania o niezależności, a nawet o istnieniu niejakiej konkurencji między SW a „S”.

Nigdy nie otrzymałem bezpośredniej propozycji wejścia do SW ze strony jej działaczy. Sam natomiast nie bardzo wyobrażałem sobie członkostwa i działalności w organizacji, która deklarowała działania gwałtowne czy nawet „możliwość użycia siły” w przyszłości. SW wezwała kilka razy do manifestacji, które mogły się skończyć starciami fizycznymi. Nie byłem przeciw manifestacjom ulicznym, ale bardzo zależało mi na tym, żeby miały charakter pokojowy. Byłem zdecydowanie przeciwny użyciu siły, preferowałem inne formy oporu społecznego niż walka na barykadach.

Środowisko Politechniki Wrocławskiej wydawało się dość jednorodne, nie odnosiło się wrażenia otwartego podziału na SW i RKS, wiele spraw było załatwianych wspólnie: łączność, kolportaż, zbiórka pieniędzy itp. Znam wiele konfliktogennych spraw, które były załatwiane czysto, na zasadzie obustronnego, niepisanego porozumienia. Wiele osób pracowało długi czas w obu strukturach – cel był wspólny. Politechnika Wrocławska była bazą intelektualną i organizacyjną zarówno dla SW, jak i dla RKS. Natomiast nieco innej proweniencji – raczej uniwersyteckiej – była grupa skupiona wokół Władysława Frasyniuka, która proponowała działania jawne, bez przemocy. Sądzę, że jakakolwiek forma jawnej działalności związkowej w latach 1984-1985 to utopia. Możliwa i bardzo pożyteczna była, oczywiście, taka forma jawnej działalności, jak odczyty w kościołach, wchodzenie do samorządów i konstruowanie je, ale wszystko to musiało być uzupełnione zapleczem konspiracyjnym.

Wychodzenie na jawność polityczną nie jest wyłączną domeną Frasyniuka, wiele innych środowisk też to robiło, był to pewien styl funkcjonowania. Przecież jawną formułą były np. pielgrzymki z prelekcjami, akcje polegające na staniu z transparentami, domagając się uwolnienia więźniów politycznych. Niekiedy za pomocą działań jawnych, choć zwalczanych przez komunistów, jako nielegalne, można było dużo więcej zdziałać, niż konspirując.

Odnosiłem wrażenie, że w 1984 r., po amnestii grupa skupiona wokół Frasyniuka i RKS nie stanowiły jeszcze dwóch niezależnych czy nawet zantagonizowanych środowisk. Wydawało się, że Muszyński i Frasyniuk znajdą taką formułę, która umożliwi sprawne funkcjonowanie obu środowisk. Natomiast wyraźnie inną drogą kroczyła już w 1984 r. Solidarność Walcząca. Najbardziej charakterystyczna była ekspresja radykalizmu oraz werbalnie przynajmniej podnoszona kwestia tworzenia „oddziałów samoobrony”.

Przemoc komunistów była do pokonania inną metodą, niż zastosowanie metod fizycznych. W SW bitwy i potyczki były dopuszczalne. Nie chodzi o to, że Solidarność Walcząca nastawiała się tylko „na barykady”, ale o jasno wyartykułowaną dopuszczalność stosowania siły.

Apogeum ruchu „Bez Przemocy” było w 1986 r. Pierwsza deklaracja tego ruchu ukazała się w 1985 r. Natomiast z artykułów w prasie bezdebitowej na temat „walki bez przemocy” przebijała ignorancja i niezrozumienie. „Bez przemocy” traktowane było jako bierność, szydzono z zasady biernego oporu. W ruchu „non violence” natomiast zasada biernego oporu jest co najwyżej jedną i to wcale nie najważniejszą z metod. Środowisko ruchu „non violence” w zasadzie nie dyskutowało na temat działań SW. Sądziliśmy, że nie ma różnic między SW a „non violence” w celach, do których dążymy oraz w określeniu aktualnej sytuacji politycznej PRL. Różnica polegała na wyborze taktyki.

W czerwcu 1986 r, po ukonstytuowaniu się głównych zrębów programowych podjęliśmy jako środowisko walkę o uwolnienie więźniów politycznych, ze szczególnym położeniem nacisku na uwolnienie Frasyniuka. Organizowaliśmy akcje „kanapkowe” (sandwich), żeby zaświadczyć samym sobą, żeby zaryzykować, nie chować się w tłumie, co często ma miejsce podczas manifestacji.

Prasę SW czytywałem regularnie. W 1982 r. nie bardzo wiedziałem, po co powstała ta organizacja, skoro jest tak bliska idei „S”, na zewnątrz konflikt nie był znany, radykalizm taktyki pojawił się dopiero nieco później. Wielokrotnie rozmawiałem z działaczami SW (Medoń, Myślecki, Zarach). Odnosiłem wrażenie, że np. Myślecki był zawsze ostry w osądzie komunistów, miał radykalne poglądy na temat ich przyszłości. Myślę, że dużą rolę w przynależności człowieka o temperamencie działacza do tej czy do innej organizacji odegrały różnice psychologiczno-charakterologiczne. Na przykład, wspólną cechą osób działających w SW było to, że byliby skłonni nawet do „pobicia się”.

Po amnestii we wrześniu 1986 r. znalazłem się w zespole, który próbował doprowadzić do consensusu między działaczami związanymi z Tymczasową Radą „Solidarności” i tymi, którzy pokładali nadzieje w RKS i TKK. Uważałem, że wyciągnięcie ludzi i struktur na jawność to faktyczna likwidacja opozycji. Wcale nie byłem przeciwny, żeby powstawały jawne komisje, ale na zasadzie komplementarnej, a nie wyłącznej. Główny błąd Frasyniuka polegał na tym, że chciał działalność tajną zastąpić jawną. Stanowisko Frasyniuka w tej kwestii było nieprzejednane. Frasyniuk podpisywał różne oświadczenia, w których przyznawał, że działalność konspiracyjna jest potrzebna (również w „ZDnD”), ale fakty są inne. Uczestniczyłem w trzech spotkaniach jesienią 1986 r., gdzie proponowaliśmy wkomponować Frasyniuka w sferę działań jawnych tak, by zajmował się spotkaniami zagranicznymi, reprezentacją Związku na zewnątrz itp. Frasyniuk jednak bardzo mocna bronił konieczności podległości RKS i operacyjnej zależności struktur tajnych wobec niego – człowieka działającego „na powierzchni”. Jest jasną sprawą, że Frasyniuk był wówczas najbardziej inwigilowaną osobą na Dolnym Śląsku. Istnieją techniki łączenia się poprzez pośredników struktur tajnych z jawnymi, ale trzeba taki układ dobrze zorganizować, dopracować, a przede wszystkim uznać się nawzajem. W związku z moim stanowczym stanowiskiem dotyczącym konieczności zachowania podziemnych struktur „Solidarności” – na kolejne spotkania nie zostałem zaproszony. Podobne stanowisko w tej sprawie miał też prof. Andrzej Wiszniewski. Zbyt mocno akcentowałem wagę podziału kompetencji, ustalenie wspólnej strategii, wspólnych zasad komunikowania się. Frasyniuk zaś nie chciał się absolutnie zrzec możliwości wyłącznego podejmowania decyzji w sprawach strajków, demonstracji, redagowania „ZDnD”, a nawet w sprawach działalności tajnych (sic!) komisji zakładowych. Uważałem, że Frasyniuk w tym czasie parł do całkowitej jawności. Odrębność RKS i SW była w 1986 r. tak czytelna, że przedstawicieli SW nie było na wyżej opisanych spotkaniach.

We Wrocławiu istniał specyficzny krąg osób, który odgrywał znaczącą rolę opiniotwórczą. Znajdowały się w nim osoby związane z RKS, z SW, ale również takie, które nie utożsamiały się z żadną z wymienionych organizacji.

Osobiście żałuję trochę, że propozycja SW była dla mnie nie do zaakceptowania, ponieważ miała ona wiele cech pozytywnych takich jak: upór, niezmienność czy bezkompromisowość w obronie wielkich idei. Te cechy wyróżniały SW spośród innych organizacji i było to zauważalne już po paru latach istnienia Solidarności Walczącej.

Andrzej Zarach

List do redakcji „SW”, 16.02.1992 r., Pensylwania, USA (wyjątki)

Przypuszczam, że K. Morawiecki tak długo unikał aresztowania, gdyż nie był punktualny i był źle zorganizowany. Każdy z konspirujących miał swą funkcję i „łatał dziury” jak umiał. Tego schematu organizacyjnego SB nie mogło rozgryźć.

Gdy organizacja SW się rozrosła, K. Morawiecki nie miał już czasu i możliwości odpowiadać na listy, liściki i propozycje programowe i to się stało „wąskim gardłem”.

Promocja jednego tylko nazwiska w SW była błędem.

Pomoc innym strukturom podziemnym była wpisana w etos SW. Szczupłe zasoby rozmywały się bardziej. Czasem niewdzięczność i lęk tych innych struktur był ogromny.

Z większą zaciętością zwalczano SW niż RKS.

Rodowód „S”: Bełz, ja – Krajowa Komisja Rewizyjna, Kołodziej (zastępca Wałęsy w sierpniu 1980 r.), Myślecki – działacz „S”, Myc – działacz „S”, K. Morawiecki – delegat I KZD.

Skład pierwszego Komitetu Wykonawczego: Kołodziej, Myc, Myślecki, Morawiecki i ja. Potem doszły Łukomska-Karniej i Kubasiewicz.

Najbardziej ofiarny w pomaganiu RKS-owi był Myślecki. Uwielbiał on Frasyniuka i pomagał w akcji solidarnościowej na rzecz jego uwolnienia.

Myślecki był działaczem dolnośląskim – poziomo do innych struktur, dlatego był moim oponentem. Ja chciałem przeszczepiać SW do innych regionów. Doszło do ostrego zwarcia koncepcji.

Morawiecki mylił analizę z chrześcijańskim posłannictwem. Kołodziej był w tym lepszy – miał chłodny, jasny umysł. Znał on świtę Wałęsy, jego obyczaje. Kołodziej i ja (mniej) krytykowaliśmy Wałęsę, Morawiecki natomiast ostro go bronił.

Jadwiga Chmielowska miała silną pozycję na Górnym Śląsku, mogła być zamiast Górnego w TKK (miała dużo do czynienia z „S” górnośląską).

W środowisku wrocławskim był opór przeciwko preferowaniu ludzi spoza Wrocławia.

Obrzeża SW i „S” były na tyle dostępne, że SB od nich wiedziała coś na temat SW.

Na przesłuchaniu w 1987 r. SB niewiele wiedziało o strukturze kierowniczej SW, o sposobie funkcjonowania pseudonimu – Lesowski (pięć osób o to podejrzewali).

Sugestie na SB – po co te ulotki rosyjskie lub ukraińskie, po co ta wrogość do ZSRR, wszystko inne by przeszło.

Zajmowałem się finansami, sprawami kontaktu z zagranicą, listami i biurokracją podziemną.

List Andrzeja Zaracha do Zbigniewa Byrskiego

(...) Dwa razy wspomina Pan Zbyszka Bujaka, delikatnie ustawiając go ortogonalnie w stosunku do Wałęsy. Przypomina mi to ciągłe zabiegi p. Giedroycia, aby w grupie RKW Mazowsze, a szczególnie w środowisku KOR-owskim, znaleźć „słuszną linię” (mniejsza o definicję, bo tutaj to pojęcie ma wyrażać zgodność z subiektywnymi opiniami danej osoby) i wciąż rozczarowanie niemożność uwierzenia, że to ci sami ludzie, z którymi szło się tyle lat razem. Zbyszek Bujak jako jednostka jest pełen kompleksów wobec SW (co nie ma oznaczać, że SW jest wrogiem), skąd się biorą jego małe podłości wobec SW i jego duża podłość z okresu, gdy był pierwszym nazwiskiem w TKK. Wtedy zadecydował o skreśleniu SW z listy organizacji polskich zasługujących na wsparcie Wolnego Świata. Więcej, wydał instrukcję, że sprzęt i pieniądze idące do SW mogą być konfiskowane przez struktury „S”, bo... i tu tysiące pomówień, oskarżeń w duchu obrażonej nomenklatury, że ktoś samodzielnie chce działać i nie podziela poglądów kierownictwa (chodziło o stosunek do Tez Prymasowskich w 1982, do koncepcji straszenia władz PRL istnieniem struktur „S” BEZ ICH UŹYWANIA – wiadomo z biologii, że takie organizmy giną i lepsze używane, chociaż się wtedy przekształcają, czego przykładem jest SW, PPS może inne, np. LDPN „N” Darskiego). Zbyszek Bujak jako lider pewnej opcji nie ma innego zaplecza intelektualnego niż warszawskie salony byłych marksistów-rewizjonistów, a środowisko kościelne może mu dać tylko doradców mitygujących przed podejmowaniem działań, które mogłyby drażnić ZSRR.(...)

List Andrzeja Zaracha do Mateusza Morawieckiego

(...) na I Zjeździe NSZZ „S” wybrany zostałem do Prezydium Krajowej Komisji Rewizyjnej (Komisja nie miała przewodniczącego, lecz 3-osobowe Prezydium + sekretarz), odpowiedzialny za majątek i finanse „S”.(...)

(...) W czerwcu 1982 r. widziałem się z Kornelem Morawieckim.(...)

(...) Próbowałem się trzymać z dala od wszelkich praktycznych, szczególnie technicznych, problemów, jako że ich nie cierpię. Źycie okazało się mocniejsze. Dotąd nie prowadzę samochodu, ale ileż nielegalnej benzyny nakupowałem w Polsce, to się w głowie nie mieści. Oczywiście, w podziemiu wszyscy byli specjalistami od techniki, przerzutów, wyrzutów etc., tylko ja nic nie umiałem i nagle po aresztowaniach w styczniu 1984 r., kiedy to Klementowski („Bystry”) sypnął Myca (a Marek Jakubiec „Czarny” dołożył) i innych, potem zaś do 12 dołączono 20, zabrakło techników, organizatorów, i innych.(...)

(...) W lipcu 1984 aresztowani z SW opuścili kryminał, ale obowiązki moje, zamiast maleć, poczęły rosnąć.

Gwoli ścisłości. Nie byłem członkiem Rady SW i zawsze odpowiadałem „NIE” na taką propozycję. Również Wojtek Myślecki nie był w Radzie SW i nie chciał w niej być. Andrzej Kołodziej też nie był w Radzie SW. Oczywiście, znałem wielu członków Rady SW, starałem się szanować, jak mogłem, tę Radę, traktując ją jako organ założycielski SW, raczej Porozumienia SW niż Organizacji SW, i organ konstytucyjny. Uważałem, że rola SW nie przeskoczy poziomu struktur takich jak np. MRKS w Warszawie, z kontaktami w innych miastach albo częściowo zostanie wchłonięta przez KPN, lub bardziej marginalne grupy polityczne.

Prócz tego horyzont Rady był lokalny [wrocławski] (...)

(...) Nie miałem zamiaru i nie chcę prowadzić destruktywnej krytyki Rady. Po uświadomieniu sobie, co Rada może zrobić, i co jest poza zasięgiem możliwości i zainteresowań Rady, poparłem koncepcję Wojtka Myśleckiego utworzenia Komitetu Wykonawczego (...)

(...) Trochę to trwało, zanim Komitet Wykonawczy się wykreował, bo w tym względzie Kornel – Bałaganiarz – Olewacz Regulaminów i Uzgodnień okazał się skrajnym legalistą, konstytucjonalistą. Próbował długi czas zebrać tak dużą część Rady, jak to możliwe, i jeszcze namówić Radę, jako organ założycielski, do powołania struktury wykonawczej o prerogatywach prezydenta, co w podziemiu mogłoby oznaczać zupełną autonomię nowego ośrodka kierowniczego. Rozjemcą i pośrednikiem został Przewodniczący SW, jako osobna struktura w Organizacji.

W końcu projekt został zalegalizowany z ilomaś niedomówieniami czy też niejasnościami statutowymi np. kto powołuje (wybiera) Przewodniczącego SW po „wpadce”. Według mnie uprawnienie to należało do Rady, a nie do Komitetu Wykonawczego, ale istniały i inne interpretacje. W praktyce nie miało to wielkiego znaczenia, bo żeby działać efektywnie, należało osiągnąć consensus między różnymi grupami i strukturami SW.

Pismo SW kontrolował Przewodniczący wraz ze swoim sekretariatem, do którego z KW miałem dostęp tylko ja (...)

(...) KW miało się rozszerzać wyłącznie drogą kooptacji (...)

(...) do mnie należały finanse i zagranica, w tym sprzęt zamawiany przez różne grupy i struktury. Pojęcie zagranicy zostało rozszerzone na Polskę poza Dolnym Śląskiem, w krótkim czasie na głowie miałem Warszawę (szczególnie MRKS i podobne struktury), w tym zawiązywanie SW w Warszawie, Łódź i robocze wizyty w innych miastach. Wojtek Myślecki miał na głowie różne struktury „S” we Wrocławiu, i Warszawie, szczególnie bardziej salonowe struktury bądź upolitycznione. Często kontakty polityczne i np. kolportażowe były rozdzielane dla bezpieczeństwa kolportażu. Czasami sytuacja nie była tak klarowna, bo w SW prawie każdy był w jednym miejscu szeregowcem, co najwyżej sierżantem (może kapralem, jak Lechu), a w innym był majorem. Finanse to był moloch.(...)

(...) Do czasu wyjazdu Kornela i Andrzeja Kołodzieja z Kraju, przychodziło mało pieniędzy z Zachodu (tylko nad tymi zachodnimi KW mógł mieć kontrolę i używać na finansowanie ważnych lub bardzo drogich projektów). Szacunkowo około 12 tysięcy dolarów rocznie w gotówce. Oczywiście, sprzęt (cen zazwyczaj nie znałem) mógł być drogi, szczególnie elektronika. Kiedyś wydawało się to niebotyczną sumą. Obecnie mogę się gorzko śmiać.(...)

(...) I tak było w przeszłości. Brak solidności. Byłbym jednak niesprawiedliwy, gdybym na tym zakończył. SW łączyło spectrum ludzi noszących różne idee nie do pogodzenia. To musiało sparaliżować SW w okresie wychodzenia na jawność. (...)

(...) SW z powodu wewnętrznych zróżnicowań zbliżała się do kryzysu ideowego. W końcu baza członkowska była przekrojem społeczeństwa w tym, że postawy radykalne były werbalizowane, stymulowane i mile widziane, od symboliki religijno-patriotycznej nie stroniono.

Kościół, RWE, „S” z Wałęsą i KPN-owska frazeologia kształtowały postawy członków SW w znacznej większej mierze, niż w końcu opracowane (ale czy akceptowane?) „Zasady Ideowe SW”. To ograniczało publikację analiz i wniosków KW, bowiem próby te kończyły się spadkiem kolportażu i protestami słanymi do redakcji „SW” lub Przewodniczącego.

Jak ludzie nie chcą znać odmiennego stanowiska niż klajstrowana sielanka, to trzeba czekać, aby okoliczności same zaczęły mówić.

„Okrągły stół”, rola Wałęsy etc. były antycypowane przez KW na długo przed upublicznieniem ich. Jednak publikować się tego nie dało.

SW to nie było LDP „N” i liczyło się z odbiorem artykułów w szerszej bazie społecznej, mimo że było marginalizowane przez wiele środowisk „S” i opozycji. Cenę za to przyszło płacić straszną. Politycznie niedocenione SW, trzymane razem legendą ukrywającego się Przewodniczącego, ciężko pracujące i tracące jakikolwiek impet polityczny, ideowy, rozwojowy. Tak szeroka była ta koalicja. Połączona znacznie bardziej wspólnym działaniem niż programem ideowo-politycznym.

Od samego początku próbowałem rozbudować SW poza Dolnym Śląskiem, podkreślając bardziej więź ideowo-polityczną niż legendę Przewodniczącego. Próbowałem rozbudować siłę wykonawczą struktur pozawrocławskich, gdyż Wrocław był w klinczu z innymi środowiskami, i tracił świeżość oraz możliwość ekspansji. Optowałem za bliską współpracą z LDP „N” i MRK „S”, ale byłem i jestem przeciwko KPN. Prowadziło to do napięć w aktywie SW, a nawet Komitecie Wykonawczym.

Uważałem, że LDP „N” mógłby wyrażać myśl polityczną SW na temat narodów ościennych i geopolityki, byłby dobrą przeciwwagą dla grup pro-wałęsowskich i KPN-u; w MRK „S” widziałem wielkiego sojusznika w tworzeniu czegoś, co nazywałem Strukturą Strajkową. Wyglądało na to, że możliwa była ograniczona współpraca z PWA, którego – niestety – górne eszelony były kontrolowane przez środowisko (bardzo nam wrogie) „Tygodnika Mazowsze”.

Bardzo dobrze układały się nasze stosunki z Komitetem Praworządności Romaszewskich.

Czy z tych grup i środowisk można było zawiązać szerszą koalicję? Nie wiem. Może dołączyłby „Gwiazdozbiór” (na I Zjeździe NSZZ „S” głosowałem na Gwiazdę jako przewodniczącego NSZZ „S”), ale Gwiazda jest jeszcze bardziej daleki od gry politycznej – dla mnie „gra” jest terminem matematycznym, neutralnym – niż Kornel. Możliwym (dla mnie) przywódcą takiej koalicji byłby tylko Romaszewski. (...)

(...) „Kotwica” była grupą przerzutową do „Poglądu” w Berlinie Zach., trudno powiedzieć, że naszą. Obsługiwała kupę kontaktów. Do nas trafiło to przez Krzysztofa Błachuta („Olkiewicz” w Poczcie SW) za pośrednictwem – wg Olkiewicza – Wierzby i Mękarskiego. Inne drogi przerzutowe były bardzo doraźne, tylko „Kotwica” miała fart w obchodzeniu SB1. Prawdą jest, że Kornel „Kotwicy” nie ufał, ale kontakt był złapany i działał.

Tą samą drogą przyszedł do nas kontakt na Piłę, gdzie 200- (???) osobowa grupa (???) – tak się deklarowali – czekała na kogoś z „Centrali”. Pojechał Myc i Z. Oziewicz, i zostali sfotografowani (to był przełom 1984/85).(...)

1 Fart "Kotwicy" wynikał po prostu z tego, że była to grupa założona przez SB (przyp. red.).

Roman Zwiercan

W działalność w Solidarności Walczącej zaangażowany byłem od roku 1985. Pierwsza grupa związana z SW zorganizowana została przed moim wstąpieniem do tej organizacji. W Trójmieście pozycja polityczna NSZZ „Solidarność” była bardzo mocna w porównaniu do innych ugrupowań, wobec czego organizowanie działalności pozazwiązkowej było bardzo utrudnione. Przed 1985 r. byłem zaangażowany w działalność podziemną firmowaną przez NSZZ „S”. Kontakt z SW miałem przez Ewę Kubasiewicz i Wiesławę Kwiatkowską.

Zręby organizacyjne SW zaczęliśmy budować w 1985 r. Wcześniej regularnie dochodziła do naszego środowiska wrocławska prasa SW.

W grudniu 1984 r. odbyło się pierwsze spotkanie inspirowane przez Kwiatkowską i Kubasiewicz. Dyskutowaliśmy wtedy na temat uruchomienia struktur SW w Trójmieście.

Pierwszy numer „SW” ukazał się dzięki grupie wydającej wcześniej pismo „Ziemia Gdańska”. Nakład pierwszej „SW” Oddziału Gdańskiego wynosił 1200 sztuk. Andrzej Kołodziej, który również współtworzył Solidarność Walczącą w Trójmieście, nie miał zaufania do środowiska skupionego wokół „Ziemi Gdańskiej”, obawiając się, że jest ono rozpracowane przez SB. W związku z tym pierwszy wydanie pierwszego numeru „SW” nie zostało rozprowadzone. Po raz drugi, z niewielkimi zmianami ukazał się pierwszy numer „SW” w Gdańsku w lutym 1985 r., redagowany już w całości przez grupę, która w grudniu 1984 r zainspirowała powstanie Solidarności Walczącej w Trójmieście. W pierwszym numerze „SW” kładliśmy duży nacisk na sprawę więźniów politycznych. Od wiosny 1985 r. „SW” OT ukazywała się regularnie.

W kolejnych numerach redakcja krytykowała coraz częściej mało skuteczną – jej zdaniem – działalność TKK i RKK, a zwłaszcza wytłumianie strajków. W pierwszym numerze „SW” OT ukazało się dużo informacji o B. Borusewiczu (planowaliśmy uwolnienie go z więzienia). Kołodziej chciał uzyskać aprobatę RKK na to posunięcie. Jednak RKK nie zgodziła się na to twierdząc, że jest to akt terroru.

Przed 1 maja 1985 doszło do podpisania wspólnego komunikatu SW i RKK, dotyczącego wspólnej organizacji niezależnych obchodów pierwszomajowych. Był to jednakże jedyny akt tego rodzaju. Manifestacje SW i RKK różniły się od siebie tym, że na manifestacjach organizowanych przez RKK najważniejszą osobą był lub miał być Lech Wałęsa, a na organizowanych przez SW osobą najważniejszą był Andrzej Gwiazda. Działacze Solidarności Walczącej traktowali go jak związkowy wzorzec. Takie osoby, jak A. Walentynowicz, E. Kubasiewicz, W. Kwiatkowska prowadziły działalności i czuły się związane zarówno z SW, jak i grupą A. Gwiazdy. Andrzej Gwiazda był sympatykiem SW. Uważał, że SW jest dobrze zorganizowana, sprawna, że należą do niej ludzie ideowi, bezinteresowni. Wytykał jednak te posunięcia SW, które uważał za błędy taktyczne.

Po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki SW ostro krytykowało Kościół katolicki i Wałęsę, ale w rozmowach zewnętrznych trzeba było być ostrożnym.

Z SW bezpośrednio związanych było około 20 osób (1985 r.). W późniejszych latach powiększało się grono członków i sympatyków tej organizacji. Wielu ludzi funkcjonowało „na pograniczu” SW i NSZZ „S”. Część ludzi, mimo iż była sympatykami, a nawet członkami SW, odżegnywała się od organizowania i uczestnictwa w manifestacjach. (Longin Stoik, Leszek Sobieszek).

Po odwołaniu przez Wałęsę strajku, który miał nastąpić 28 lutego 1985, SW zdecydowała się poprzeć tych, którzy do tego strajku parli. W organizowaniu strajku działaliśmy jako związkowcy, a nie jako członkowie SW. Uważam, że bezpowrotnie stracony został wówczas ogromny potencjał aktywności społecznej.

Wałęsa (ani struktury związkowe) nie zamierzał angażować się w strajk organizowany przez studentów Wydziału Matematyki Uniwersytetu Gdańskiego. Solidarność Walcząca poparła protest studentów, co znalazło swój wyraz m.in. na łamach „SW”.

Drukarze SW z Gdańska drukowali w miarę regularnie gazetki związkowe i pozazwiązkowe, np. „Poza układem” (A. Gwiazdy), „Tarcza” (gazetka szkolna), zakładu „Unimor” (na jednym numerze ukazała się notka: „druk AISW”, i od tego czasu zrezygnowano z naszych usług), „Trzecia Brama” (gazetka Stoczni Gdańskiej), „SW” Stoczni Gdańskiej (1986 r.), „SW” Stoczni Komuny Paryskiej, „Gryps”, „Czas” (RKK) – na tych gazetkach nie umieszczaliśmy nigdy notki „druk AISW”.

W redakcji „Portowca” pracowały osoby z SW, ale SW jako organizacja nic tam nie firmowała.

„SW” OT redagowała przede wszystkim Ewa Kubasiewicz, która zajmowała się również kwatermistrzostwem. Andrzej Kołodziej zajmował się stroną techniczną, kolportażem.

W latach 1985-1986 zajmowałem się organizacją druku i kolportażu, nie mając nic wspólnego z procesem redagowania „SW”. W 1986 r zorganizowałem wraz z Edwardem Frankiewiczem grupę Solidarności Walczącej w Stoczni Komuny Paryskiej, która przeprowadziła kilka akcji o charakterze sabotażowym. Np. podczas zebrań aktywu PZPR odcinano dopływ prądu, blokowano drzwi, wrzucano świece dymne itp.

W 1985/86 r. zaczęliśmy wydawać broszury. Pierwsza to „Sowietyzacja w Wojsku Polskim”, druga o KGB. Wydawaliśmy też znaczki, kartki okolicznościowe i kalendarze. Drukiem broszur zajmował się przede wszystkim Marek Kubasiewicz.

Autor publikacji