7. Bronisław Wildstein - JAKIEJ PRAWICY POLACY NIE POTRZEBUJĄ? (OnP nr 1, VI 1986)

Z archiwum „ORIENTACJI NA PRAWO”

BRONISŁAW WILDSTEIN

Jakiej prawicy Polacy nie potrzebują

Pluralizm jest rzeczą dobrą – to wiemy wszyscy. Wprawdzie nie za dobrze znamy jego konsekwencje, nie było za dużo czasu i okazji, aby uczyć się jego nudnej praktyki, ale wiemy, że demokratyczny-liberalny-bogaty Zachód wspiera na tej zasadzie swój system i dobrze na tym wychodzi. Pluralizm to tolerancja. Dzisiaj mało kto jasno i otwarcie potrafi zaprzeczyć tej cnocie, nawet komuniści formułują kazuistyczne uzasadnienia dla swojej praktyki uprawomocniając nietolerancję potrzebą obrony prawdziwej tolerancji, tak jak zniewolenie potrzebą obrony prawdziwej wolności. Nikt więc z opozycji w Polsce nie będzie antypluralistyczny, tak jak nikt nie będzie antysemitą.

Mam przed sobą dwie pozycje opublikowane niedawno w Polsce: 6. numer „Polityki Polskiej” poświęcony odpowiedzi na pytanie: jakiej prawicy Polacy potrzebują? oraz Piotra Wierzbickiego Myśli staroświeckiego Polaka. Występują one o pluralizm i słuszne uznanie praw prawicy w wachlarzu propozycji niezależnych, ale naprawdę to bardzo agresywnie rewindykują to prawo, usiłując zmonopolizować pojecie prawicy i jednoznacznie rozprawić się z wszystkimi konkurentami.

W październikowym numerze „Kontaktu” z ubiegłego roku Mateusz Zawieja w imię pluralizmu cieszy się z pojawienia książki Wierzbickiego, mnie fakt ten napawa niepokojem. Nie o samą książkę zresztą tu chodzi, ale o rezonans, który wywołała.

Trudno nie zgodzić się, że doprecyzowanie swoich poglądów, dyskusja polityczna, nawet formułowanie projektów przyszłego porządku społecznego mogą być niesłychanie użyteczne. Ale w sytuacji, jaką mamy dziś w Polsce, kiedy głoszone poglądy nie pociągają za sobą żadnej konkretyzacji społecznej, która potrafiłaby je zweryfikować, mogą być one wydane na łup najdzikszej demagogii. Oczywiście, na podobne niebezpieczeństwo wystawione są projekty wszelkich partii politycznych, ale w krajach demokratycznych dla znaczących partii nadchodzi moment weryfikacji jakim jest zwycięstwo w wyborach i rządy państwem. Dlatego istnieje reguła, że im bardziej marginalne grupki, tym bardziej demagogiczne i niefrasobliwe projekty są w stanie wysuwać. Zagrożenie takie w Polsce pogłębione jest dodatkowo brakiem demokratycznej tradycji politycznej. Dlatego bardzo dobrze jest iż odradza się w Polsce myśl polityczna, ale istnieje uzasadnione niebezpieczeństwo, że zbaczać może ona w zaułki resentymentów, sekciarstwa i pustosłowia.

Kategoria „prawicy” jaka wylania się z tekstów zamieszczonych w „Polityce Polskiej” nie jest specjalnie spójna, ale jako jej podstawowe cechy powtarzają się: nacjonalizm, autorytaryzm, ścisły związek z kościołem katolickim jako konkretną instytucją. Józef Wierny pisze, że prawica winna być katolicka, tzn. m.in. „akceptująca i wspierająca Kościół w jego ziemskim, konkretnym wcieleniu i funkcjach”.

Inny publicysta „Polityki Polskiej” Henryk Korwin tak pisze o myśli prawicowej: „Myśl prawicowa jest myślą narodową, ponieważ w narodzie upatruje podstawową wspólnotę duchową, moralną, kulturalną i cywilizacyjną ludzi, niezbędne ogniwo łączące jednostkę z rodziną ludzką. W naszym kręgu cywilizacyjnym naród to wspólnota ukształtowania nie tylko przez swoje specyficzne doświadczenia dziejowe i warunki geograficzno-etniczno-językowe, ale także przez wartości chrześcijańskie i pracę wychowawczą Kościoła. Myśl prawicowa upatruje w narodzie społeczność właśnie najpełniej organiczną, o naturalnej, hierarchicznej strukturze, świadomą własnej myśli historycznej”.

I dalej: „solidaryzm, myślenie nadrzędnymi i scalającymi kategoriami narodowo-państwowymi, pojmowanie państwa jako dobra wspólnego obywateli, stawianego ponad egoistycznymi interesami grupowymi i klasowymi stanowi jedną z najistotniejszych cech prawicy, jaskrawo kontrastujących z ideologiami artykułującymi interesy partykularne”.

Ten sam publicysta pisze również: „Władzę zwierzchnią w państwie stanowiącą materialny wyraz prawa Bożego, myśl prawicowa przyznaje jednostce – Głowie Państwa. Uzasadnienie tego stanowiska prawica odnajduje w filozofii chrześcijańskiej, dowodzącej – piórem m.in. Św. Tomasza z Akwinu – że dobro i powodzenie zjednoczonej gromady polega na jedności zwanej „pokojem” (...) Im więc jakieś rządy skuteczniej przyczynią się do zachowania jedności pokoju, tym są lepsze, gdyż za lepsze uważa się to, co lepiej prowadzi do celu. Otóż jasnym jest, że to, co stanowi istotną jedność, bardziej przyczynia się do stworzenia jedności, niż to, co złożone (...). Lepsze są więc rządy jednostki niż wielu”.

Z kolei Wierzbicki pisze: „Mówiąc – formacja prawicowa – mamy na myśli ogół ludzi i poglądów dających pierwszeństwo raczej tradycji niż zmianom, związanych z dziedzictwem raczej polskim niż europejskim, przyznać im walory raczej państwu rządzonemu silną ręką niż państwu rządzonemu przez lud, bliższych raczej racjonalizmowi niż kosmopolityzmowi, związanych raczej z tradycją katolicką niż tradycją ateistyczną...” itd.

Zacytowałem jedynie kilka najbardziej wymownych ujęć, które z jednej strony wskazują na manipulację pojęciem prawicy, z drugiej uderzają dziwacznym, anachronicznym jej formułowaniem. Kategoria prawicy przypisana została bez reszty orientacji nacjonalistyczno-konserwatywnej. Formuły „Polityki Polskiej” miałyby uzasadnienie w okresie Josepha de Maistre, tyle że od tego czasu minęło już blisko 200 lat. Niżej podpisany nie jest bałwochwalca postępu, ale programy polityczne winny być zrelatywizowane wobec rzeczywistości, szczególnie w wypadku, gdy ich twórcy w kółko powtarzają hasła realizmu i empirii. Takim ustępstwem na rzecz rzeczywistości jest hasło wolnego rynku, które często występuje w tekstach neoendeków – niestety mam wrażenie – jako retoryczny wtręt. Tak się bowiem składa, że głoszone przez „Politykę Polską” idee układały si u swoich tworców, takich jak np. wspomniany już Joseph de Maistre czy Louis de Bonald w spójny, antykapitalistyczny kształt i trudno byłoby w ich wypadku mówić o jakimś wolnym rynku, konkurencji czy innych bezbożnych nowinkach. Krytyka kapitalizmu ze strony konserwatywnych myślicieli owych czasów spotkała się z aprobatą samego Marksa, określającego poglądy te jako socjalizm feudalny. Kapitalizm (czyli system oparty na wolnym rynku) od samego początku związany był z liberalizmem, o którym głucho, w tekstach publicystów „Polityki Polskiej” (dla przyzwoitości trzeba odnotować, że orientację tę wspomina A.H. pisząc – słusznie zresztą – iż nie ma i nie może być spotkania między nią a orientacją „„Polityki Polskiej”). Pełno w nich natomiast ataków na indywidualistyczne koncepcje społeczne, a własna wspólnotowość przeciwstawiana jest bezustannie atomistycznej wizji społeczeństwa – co więcej, wszystkie te niemiłe, indywidualistyczno-wolnościowe (de facto liberalne – słowo unikane raczej przez publicystów „Polityki Polskiej”) koncepty lokowane są na lewicy. Anachronizm (a równocześnie, jak sądzę, świadoma manipulacja) jest tu ewidentny.

Co najmniej od połowy XIX wieku podstawową konfrontację w ujęciu zjawisk społecznych w świecie demokratycznym jest konflikt miedzy liberalizmem a socjalizmem (ówcześnie używano również na jego określenie terminów: indywidualizm – socjalizm). Oczywiście strukturalizacja ta jest umowna i wielokrotnie nieadekwatna dla rozmaitych zjawisk społecznych, szczególnie gdy pod uwagę bierzemy ich dynamikę, ale nie bardziej nieadekwatna niż podział na prawicę i lewicę.

We współczesnych społeczeństwach demokratycznych podziały te nadal raczej pokrywają się – i nie wnikając w ich różnice w ujęciu człowieka i zbiorowości – w praktyce parlamentarnej sprowadzają się do oceny roli państwa w ekonomii: lewica chciałaby ją zwiększyć już w procesie produkcji wierząc w racjonalną możliwość opanowania i sterowania rzeczywistością ludzką tak jak chciałaby mieć większy wpływ na redystrybucję dochodu w celu egalitaryzacji społeczeństwa: prawica usiłuje eliminować interwencję państwa na rzecz pozostawienia jednostce większego obszaru wolności w grze ekonomicznej, czy akceptuje bardziej spontaniczne kształtowanie siły zjawsk społecznych, nie wierząc w możliwość pełnego ich opanowania i kształtowania (oczywiście w praktyce politycznej leseferyzm jest znacznie ograniczony).

Współcześnie rozwijają się wprawdzie, zwłaszcza na prawicy (acz nie wyłącznie), tendencje rehabilitujące zapoznane w ostatnich dekadach wartości narodowe, ale daleko im do uczynienia z nacjonalizmu jakiejkolwiek znaczącej grupy politycznej. Front Narodowy we Francji, największa partia neonacjonalistyczna na zachodzie, pozostaje nadal grupą skrajną i nie akceptowaną przez resztę prawicy: zresztą i ta partia podjęłaby antyindywidualistycznych koncepcji wysuwanych przez „Politykę Polską”, a formuła iż naród to człowiek zbiorowy i współczujący wprawiłaby z pewnością w osłupienie najzagorzalszego jej rzecznika.

W tej sytuacji niechaj nie dziwią się nasi endecy, iż nie mogą odnaleźć dla siebie partnerów na Zachodzie. Nie ma ich tam bowiem, albo raczej nie ma wśród żadnych liczących się ugrupowań. Niech nie biada Wierzbicki nad obojętnością prawicy polskiej, bowiem przy formułowanych przez niego kryteriach nie ma prawicy na Zachodzie, a tamtejsze ugrupowania liberalne zostałyby przez niego czy „Politykę Polską” do lewicowego worka. Oczywiście, wyjaśnienie takie nie przyjdzie do głowy naszym endekom. Wolą wierzyć w perfidne spiski lewicy polskiej.

Oczywiście „Polityka Polska” ma prawo do ultrakonserwatyzmu i uznawania za swojego ideologa oraz teoretyka przyszłego państwa polskiego św. Tomasza z Akwinu. Tak jak może występować jako rzecznik nacjonalizmu, przedłużenie endecji, a za swojego ojca duchowego uznawać Romana Dmowskiego. Dokonuje natomiast nadużycia, kiedy określa swoje poglądy jako podstawę myślenia prawicowego. Zabieg ten jest zresztą klasyczną metodą komunistycznej propagandy, a polega na etykietyzacji. Niesprzyjające zjawisko umieszcza się w kontekście rozpoznawanym powszechnie jako negatywny, co ma prowadzić do jego zdeprecjonowania. Dzięki doświadczeniom historycznym społeczeństwo polskie reaguje alergicznie na pojęcie lewicy, publicyści „Polityki Polskiej” czy P. Wierzbicki zaś w większości definiują lewicę jako wszystko co różni się od nich. W efekcie czytelnicy otrzymują obraz całkowicie rozbieżny wobec praktyki państw parlamentarnych.

Tradycja liberalna tworzy dzisiejszą kulturę Zachodu, zinternalizowana została w ogromnej mierze przez jego społeczeństwa, stała się podstawowym czynnikiem konstytuującym demokrację parlamentarną. Współtworzy i współtworzona jest przez formę cywilizacyjną zwaną kapitalizmem.

Zarzuca się liberalizmowi bezideowość, indyferencję moralną, pustkę duchową. Zapomina się przy tym jednak, że orientacja ta opiera się na uznaniu jednostki za podmiot: za podmiot dziejów ludzkich i byt, wobec którego ustanowione zostają wartości. Teoretycy liberalizmu uznają rolę kulturową wspólnot takich jak rodzina, społeczności lokalne, naród; nie przyjmują jednak, aby człowiek wyczerpywał się w którejkolwiek z nich i dawał przez którąkolwiek zdefiniować.

Myśl liberalna zakłada, iż rzeczywistość społeczna posiada naturę konfliktową ; wartości w świecie realnym wchodzą ze sobą wielokrotnie w konflikty (patrz klasyczna zasada tragedii), gdyż wszelkie instytucje tworzone przecież przez człowieka skażone są jego niedoskonałością. Zbawienie jest sprawą indywidualną i idea ta leżąca u źródeł chrześcijaństwa akceptowana jest w pełni przez liberalizm, który przenosi ją w sferę życia społecznego.

Skoro zbawienie – jeśli używamy języka religijnego, czy samorealizacja, jeśli będziemy mówić językiem współczesnym i świeckim – jest sprawą indywidualną, i jeśli wiemy, że istnieje wielość dróg do jego osiągnięcia, nie możemy próbować przez instytucje społeczne tworzyć uniwersalnej formuły do jego realizacji. Możemy natomiast próbować budować optymalne warunki istnienia człowiekowi, aby możliwie uwolniony od determinant natury biologicznej i politycznej mógł realizować wartości, czyli afirmować swoją wolność. Będzie to, rzecz jasna, wolność relatywna, ale w bytowaniu społecznym skazani jesteśmy na sporą dozę relatywizmu, co nie znaczy, że zapoznawać ???mamy wartości. Jesteśmy skazani na relatywizm, albowiem spotykając innych ludzi wolność naszą musimy ograniczać przez wolność innych, realizując się na rozmaite sposoby – toteż rzeczywistość naszą społeczną musimy negocjować. W efekcie oznacza to zgodę na kompromis, który jest naturalnym stanem istnienia społecznego i jego zgodę ??? na naszą ułomność.

Oczywiście, są obszary istnienia ludzkiego, które nie podlegają kompromisom w normalnych warunkach – jest sfera ujęta w prawach człowieka. Jest to dziedzina wyłącznie negatywna, tzn. określająca czego nie wolno czynić w stosunku do człowieka, określająca prawa, jakich nie wolno go pozbawić.

Nie jesteśmy w stanie mówić w ten sam sposób o zasadach natury pozytywnej: nakazanych czy wymogach, mimo że powszechne jest odczucie oczywistości najrozmaitszych obowiązków człowieka, nie sposób precyzyjnie określić ich zasięgu czy granic. Należy zakazać działań naruszających prawa człowieka, działania pozytywne wolno wyłącznie postulować.

Dlatego twierdzenie J. Wiernego, iż do mitów lewicy należy: mit praw człowieka, traktowanych jednostronnie, jako dominacja praw nad powinnościami, jest nie tylko nieprawdziwe – gdyż prawa człowieka pojawiły się jako konsekwencja historyczna wielu czynników, pośród których główną rolę odegrała chrześcijańska doktryna prawa naturalnego, a współcześnie rzecznikiem jej jest bardziej prawica (oczywiście zachodnia, liberalna – czyli według Wiernego – kryptolewica) – ale jest również absurdalne, gdy w tekście o ambicjach teoretyczno-politycznych zestawia się na jednej płaszczyźnie prawa i obowiązki.

Liberalizm nie podejmuje się określanie celów dla społeczeństwa, ani nie organizuje mu życia. Jest sceptyczny, więc nie wierzy ani w doskonały model stosunków społecznych, ani w możliwość dostosowania się niedoskonałych ludzi do doskonałych modeli. Pozostawia maksymalną wolność jednostkom i stara się uwolnić jak największy obszar dla swobodnego kształtowania się rzeczywistości społecznej, gdyż nie jest przekonany co do możliwości zewnętrznego ujmowania i konstruowania nieskończenie bogatego świata relacji międzyludzkich.

W oparciu o te zasady powstał świat nieidealny (liberałowie przyklasną temu stwierdzeniu), ale najlepszy jaki znamy: bogaty materialnie i kulturowo, tolerancyjny, przepojony szacunkiem dla człowieka. Najlepszy, jeśli uznajemy podane tu wartości: wolność indywidualną, dobrobyt, tolerancję, wielość. Krytycy atakują bezideowość, sekularyzację, pustkę duchową. Lecz atak na ten system przeprowadzony z pozycji chrześcijańskiej będzie sprawą dosyć dwuznaczną.

Chrześcijaństwo na szczęście nie zbudowało żadnego idealnego i dogmatycznego porządku społecznego. nie dosyć nigdy przypominać zdania Chrystusa: Królestwo moje nie jest z tego świata. Doskonałość na ziemi ma zapanować po drugim przyjściu.

Tradycja chrześcijańska to nie tylko system św. Tomasza z Akwinu, ale także na przykład dramatyczne rozdarcie pomiędzy Państwem Bożym a państwem ziemskim u św. Augustyna. W historii tej religii odnaleźć możemy najrozmaitsze próby jej relatywizacji do warunków ziemskich, czyli próby przełożenia chrześcijaństwa na doktrynę społeczną. Niestety, wbrew temu co pisze Marek Jurek, nie zawsze „asekurowały one myśl polityczną przed groźbą totalizmu”: państwo jezuitów w Paragwaju było jednym z pierwszych modelowych wręcz konstruktów totalitarnych; na przykład ruchy anabaptystów w Niemczech w XVI wieku dały przykład komunizmu na niewielką skalę, oświetlonego dodatkowo płomieniem fanatyzmu religijnego; przykłady można mnożyć, aż po współczesną „teologię wyzwolenia”, która usiłuje również interpretować chrześcijaństwo jako naukę społeczną.

Kościół jest instytucją ziemską i jako taki popełniać musi błędy, toteż wezwanie do bezkrytycznego mu posłuszeństwa, które odnajdujemy wielokrotnie w brzmieniu dosłownym w „Polityce Polskiej” czy Myślach staroświeckiego Polaka, jest po prostu absurdalne. Można by zapytać, którą to politykę mamy realizować, czy zawsze tę ostatnią? Co innego bowiem Kościół jako zbiorowość kierująca się ku transcendentowi, a co innego instytucja zmuszona do prowadzenia polityki, czyli podległa wszelkim zmiennym i wieloznacznym ziemskim układom. Przyznająca się zresztą do błędów i odwołująca je. Założony bezkrytycyzm wobec takiej instytucji (jak wobec każdej innej) jest nie wiernością zasadom, ale bałwochwalstwem lub oportunizmem.

Zasady ideowe „Polityki Polskiej” czy Wierzbickiego, pomimo etykiety rozprawy z myślą lewicową, wymierzone są w poważnym stopniu w system demokracji liberalnej. Paradoksalnie, zarówno nacjonalistyczny ostracyzm „Polityki Polskiej” jak i populizm Wierzbickiego demonstrują daleko idące podobieństwa z tradycyjną lewicową, socjalistyczną formułą.

Można stwierdzić, że spór socjalizmu z liberalizmem już od połowy XIX wieku za podstawę miał różną koncepcję człowieka. Marks et consortes oskarżali liberalizm o abstrakcyjne ujęcie statusu jednostki. Widzieli oni człowieka całościowo zdeterminowanego układami społecznymi, dlatego – zwana negatywną – wolność uznawana była przez nich za abstrakcję. Człowiekowi, według proroków lewicy, należy zapewnić wolność pozytywną, to znaczy tak zmienić układy społeczne, aby stały się one zgodne z istotą człowieka. Należy zbudować harmonię społeczną.

W tekstach zamieszczonych w „Polityce Polskiej” wyraźnie odnaleźć możemy przeciwstawienie się konfliktowej koncepcji społeczeństwa na rzecz harmonii interesów narodowych. Cytowałem kilka wypowiedzi mówiących o nadrzędności interesów narodowych i państwowych wobec egoistycznych i partykularnych interesów jednostek i grup. Pojęcie „solidaryzmu” pojawia się w co drugim akapicie teoretycznych enuncjacji „Polityki Polskiej” Na przeciwstawnym biegunie znajduje się według teoretyków „Polityki Polskiej”. koncepcja antagonizmu klasowego oraz indywidualistycznego atomizmu. Jest to nieporozumienie. Lewicowa, marksistowska czy na przykład anarchistyczna wizja społeczeństwa jest wsparta o założenie naturalnej harmonii istnienia społecznego. Antagonizm klas jest historyczną i historycznie przekraczalną sytuacją. Likwidacja klas leży w interesie całego społeczeństwa, albowiem alienacja klas leży w interesie całego społeczeństwa, bowiem alienacja dotyczy nie tylko proletariatu, ale i kapitalisty. Historycznie istniała już epoka nieantagonistycznego bytowania – była to epoka wspólnoty pierwotnej, a historia ludzkości dąży do spełnienia się w kolejnej nieantagonistycznej formacji komunistycznej. To koncepcja liberalna zakłada pluralistyczną czyli konfliktową naturę rzeczywistości społecznej. W tym więc aspekcie – a prowadzi on do niebagatelnych konsekwencji politycznych – nacjonalistyczny obraz społeczeństwa zbliża się do formuły komunistycznej.

Tak jak harmonia społeczeństwa klasowego tak i bezkonfliktowa jedność narodowa może być co najwyżej normą i celem, gdyż nie występuje ona nigdzie jako stan istnienia nowoczesnego społeczeństwa. Możemy przyjrzeć się sytuacji najbliższej, gdzie, wszystko jedno że z nadania Moskwy, ale władzę w Polsce sprawuje spora grupa ciągnąca zyski z istniejącego układu politycznego. ??? Jako przykład posłużyć może krótka historia międzywojennej Polski, nabrzmiała od konfliktów najrozmaitszego typu. Wiem, że żadna empiria nie jest w stanie przekonać ideologa. Ideolog nie zajmuje się ???, jak określa je tow. Lenin, ale zasadami. Wie, w przeciwieństwie do rzesz nieoświeconych, co jest dobre. I jaki winien być stan właściwy rzeczywistości społecznej. Wie i nie zawaha się go zrealizować dla dobra ogółu, nawet wbrew jego woli.

Parlamentarna demokracja liberalna zna metodę uzgadniania rozmaitych interesów, łagodzenia konfliktów przez kompromisy. tylko w efekcie otrzymujemy wypadkową interesów i przekonań grup i jednostek, które poza wszystkim innym są jeszcze obywatelami i członkami narodu, co czasami daje efekt dobrowolnej rezygnacji ze swoich własnych interesów na rzecz zbiorowości, przybierający czasami – szczególnie w sytuacji zagrożenia – bardzo szerokie rozmiary (na przykład w Polsce „Solidarność”)????. Jednak zasadniczo jest to consensus pomiędzy przekonaniami oraz interesami partykularnymi, a nie interesem Państwa czy Narodu, oczywiście z dużych liter.

„Polityka Polska” mówi o interesach nie Polaków, ale Narodu i Państwa, które mają być nadrzędne wobec indywidualnych czy grupowych egoizmów. W tym momencie pojawia się podstawowy problem: kto jest ośrodkiem realizowania się wartości? Kto jest podmiotem? „Polityka Polska” usiłuje wybrnąć z niego formułką, że nie ma i nie może być sprzeczności między jednostką i narodem. W swoim programie politycznym („Między Polską naszych pragnień a Polską naszych możliwości”) pada stwierdzenie, iż Naród stanowi najpełniejszą szansę realizacji dla jednostki. W artykule Realizm a polityka realna („Kontakt” 9/???) pisałem o niebezpieczeństwach związanych z tego rodzaju ujęciami. W tym miejscu zaznaczę tylko, że jest to formuła skrajnego determinizmu. Jeżeli człowiek najpełniej realizuje się przez naród, znaczy to, że jest najpełniej przezeń kształtowany. W tym wypadku wszelkie kategorie wolności indywidualnej stają się abstrakcyjne i bezużyteczne. Zupełnie jak przy założeniu marksistowskiego społeczeństwa bezklasowego, w wypadku którego dopiero będzie można mówić o wolności(nastąpi dialektyczna synteza wolności i konieczności). Podobne są również konsekwencje obu założeń. Interes jednostkowy wyznacza sam zainteresowany. Interes ponadjednostkowy i ponadgrupowy, po pierwsze – poza elementarnym poziomem przetrwania – wyznaczyć jest bardzo trudno, po drugie: ponieważ, jak wiadomo, ludzie są niedoskonali, nie chcą zrozumieć swojego powołania i zabiegają o dobra egoistyczne, należy ich do niego przymusić. Nie na darmo wszystkie państwa narodowe wywiedzione z doktryn nacjonalistycznych były wręcz antydemokratyczne, realizowały bowiem „prawdziwą” narodową demokrację. Nie trzeba daleko szukać. Twórcy endecji z Romanem Dmowskim na czele nie byli demokratami. Wszystkie kolejne partie endeckie były z założenia antydemokratyczne. Zresztą „Polityka Polska” nie odżegnuje się od tego, jej stosunek do demokracji mieści się między lekceważeniem a negacją. H. Korwin za św. Tomaszem z Akwinu apoteozuje jedynowładztwo (samodzierżawie) jako optymalną formę organizacji władzy w państwie. Myśli staroświeckiego Polaka pełne są filipik skierowanych przeciwko przerostom demokracji w okresie „Solidarności” ???, czy w ogóle przeciwko próbom instalacji demokracji w naszym kraju. To demokracja wg Wierzbickiego zawiniła porażką Solidarności, ponieważ demokracja jest jedynie luksusowym wykwitem na dobrobycie Zachodu. Nie ma sensu rozwodzić się nad ignorancją przebijającą z tych stwierdzeń. Rozwój kapitalizmu wiązał się nieodłącznie z rozwojem demokracji która była jego istotnym warunkiem.

Twórcy teorii nacjonalistycznych widzieli swój naród wysoko. Reprezentował on najwyższą ideę. Tym bardziej drażnili ich jego reprezentanci, w większości zapoznający swoje powołanie, przyziemni, egoistyczni zjadacze chleba. Trzeba było więc budzić ich do szczytnych misji, wielokrotnie siłą zmuszać, aby odnaleźli w sobie płomień wielkości. Tylko elita zdawała sobie sprawę ze swojego powołania, przechowywała ideę narodu, stanowiła emanację jego ducha. Z tego powodu przyznawała sobie nieograniczone prerogatywy. Elita ta stanowiła hierarchicznie uporządkowaną, zdyscyplinowaną partię. Ale prawie identyczną formułę znaleźć można było w obozie komunistycznym. Partia jako awangarda proletariatu, która z zewnątrz wnosiła świadomość do klasy robotniczej. Klasa robotnicza, jak naród, miała swoją ideę, misję, partię. Czasami te dwie koncepcje łączyły się jak we włoskim faszyzmie czy narodowym socjalizmie, który był wzorem nie tylko dla ONR-u, ale na przykład obiektem zachwytów pana Romana ze szczególnym uwzględnieniem jego przywódcy „poczciwego Hitlera” – jak pisał bez cienia ironii Dmowski.

Nie cenią sobie również demokracji neoendecy. Jak trzeba, i potrafią sięgnąć do sakralizacji władzy monarchicznej u św. Tomasza z Akwinu, jak czyni to H. Korwin. Aby sprawę wyjaśnić dodać trzeba, iż u św. Tomasza nie był to opis, ale zespół norm uświęcających wówczas (XIII w.) feudalny układ społeczny. Nie za dobrze wiem jak sobie można wyobrazić jego realizację dziś, ale możemy pomyśleć rodzaj nacjonalistycznej, despotycznej teokracji, która mogłaby zastąpić projekt św. Tomasza pod koniec XX wieku. Precedens, wprawdzie w innym kręgu kulturowym, już zaistniał. Przywołanie sylogizmu św. Tomasza na temat pokoju (wewnętrznego) czyli jedności jako najwyższego dobra społecznego musi zastanawiać.

U św. Tomasza kategorię tę należałoby rozpatrywać historycznie. Współcześnie jest to hasło wszystkich dyktatur, tak z lewa, jak i z prawa. Współczesne, wielorakie, pluralistyczne społeczeństwo do jedności można by co najwyżej z trudem przymusić. Zachodni świat uznaje tę wielość i pluralizm za wartość, za źródło rodzenia się kolejnych pozytywnych jakości. Dzięki tej wielości społeczeństwa tutejsze potrafią się rozwijać, dostosowywać do zmieniających się okoliczności, po prostu żyć, bowiem życie to również zmiana – przepraszam Czytelników za ten banał. Co więcej, świat zachodni – jako jedyny dotąd – wytworzył mechanizmy pozwalające mu absorbować nowe jakości, mediować między pojawiającymi się na skutek tego konfliktami i wykorzystywać je jako dźwignię rozwoju. To świat kapitalistyczny generalnie z konkurencji uczynił narzędzie pokojowej ewolucji, a nie rozłamów i wojen.

Najpełniejszą jedność społeczną osiągnięto dotąd w spetryfikowanych społecznościach plemiennych, trwających na szczeblu wspólnoty pierwotnej epoki kamiennej niezmiennie od tysięcy lat (np. wspólnoty tubylców australijskich czy Eskimosów) lub w dyktaturach totalitarnych (w systemie autorytarnym władza nie obejmuje wszelkich obszarów życia, przede wszystkim ekonomii – co powoduje naturalną pluralizację i konflikty rozbijające jedność). W Rosji sowieckiej (mam na myśli etniczną republikę rosyjską) od ponad pół wieku zapewniona została jedność i pokój wewnętrzny. Można wymienić inne przykłady. Nawet w burzliwej Ameryce Łacińskiej, gdzie prawie każdym państwem nieustannie targają wstrząsy – Kuba jest oazą jedności i pokoju. Antyutopie XX wieku (Zamiatin, Huxley, Orwell) były utopiami jedności spełnionej.

Można lubić wymienione powyżej przykłady, na przykład zachwycać się, jak niektórzy antropologowie, geometryczną doskonałością społeczeństw pierwotnych, ale nie można równocześnie występować jako rzecznik kultury i cywilizacji Zachodu. Tak jak można być rzecznikiem jedności, ale nie można w tym samym momencie wznosić kwiecistych apostrof do pluralizmu.

Nie od rzeczy będzie wrócić do specyficznej sytuacji Polski. Kraju, w którym nigdy nie miały okazji rozwinąć się ani współczesny kapitalizm, ani demokracja, a co za tym idzie, współczesna kultura polityczna. Nurty liberalne w Polsce zawsze były słabe i pozbawione oparcia społecznego, choć na szczęście przetrwała tradycja wolności obywatelskiej z okresu przedrozbiorowego. Całą pierwszą połowę XX wieku prawica polska zdominowana była przez endecję: stronnictwo antyliberalne i antydemokratyczne, reprezentujące wszystkie najgorsze cechy orientacji nacjonalistycznej. Czterdzieści lat komunistycznych rządów jest okresem wyjaławiającym w każdej sferze życia społecznego.

W sytuacjach kryzysowych, przy braku tradycji i kultury demokratycznej wzrasta zapotrzebowanie na ideologię. W przypadku narodów zniewolonych zapotrzebowanie to wypełnia nacjonalizm, a tam gdzie zniewolenie połączone jest z ideologią lewicową, będzie to nacjonalizm wsparty ultraprawicową ideologią. Możliwy jest również nacjonalizm lewicowy, o czym możemy przekonać się, obserwując Trzeci Świat. Ale strukturalnie formuły te są do siebie podobne.

Uderzający jest quasi-opisowy charakter sądów na temat narodu prezentowany przez „Politykę Polską”. Otóż na przykład – J. Wierny stwierdza, że „typ umysłowości prawicowej (...) najbardziej odpowiada temperamentowi i mentalności narodowej”. Niedaleko od takiego stwierdzenia do kolejnego, które brzmieć będzie, iż do narodu należy ten, kto reprezentuje taki właśnie typ umysłowości. Wszystkie solidarystyczno-organicystyczne koncepcje prezentowane powyżej łatwo przeinterpretować w ten sam sposób. To, co robię, to nie zabawa – we wszystkich ideologiach wychodziło się od quasi-opisowych twierdzeń, które w praktyce politycznej stawały się normą.

Jedno z najbardziej absurdalnych sformułowań tego typu, jakie udało się mi przeczytać w życiu i które pozwolę sobie przytoczyć w całości, pociąga za sobą niebagatelne konsekwencje: „Naród jest to człowiek zbiorowy i współczujący, a w niektórych swych cząstkach – pojmujący także swą genezę, swoje „ja” wewnętrzne, swojego ducha. Dopiero istnienie narodów nadaje – w przekonaniu prawicy – treść abstrakcyjnemu pojęciu ludzkości”. (H. Korwin).

Nie ma sensu raz jeszcze podkreślać absolutnie bezpodstawnej uzurpacji stwierdzenia „w przekonaniu prawicy” i nie ma sensu dokonywać analizy zawartości opisowej przytoczonego fragmentu – jest ona po prostu zerowa, ale kilka uwag nasuwa się jednak. Rozumiem, że tą „cząstką pojmującą” w wypadku narodu polskiego jest „Polityka Polska”. Nie jest tylko dla mnie jasne, czy ludzie pełnią rolę molekuł tego zbiorowego człowieka, a jeśli tak, to któremu z nich „współczuje” on? Czy istnieją do tego jak i do pojmowania wyspecjalizowane komórki? Jak jest z funkcjami biologicznymi tego zbiorowego człowieka: czy potrafi się on rozmnażać, a jeśli tak, to czy też za pomocą jakichś wyspecjalizowanych organów?

Ale pozostawiając na boku żarciki nie przystające do wagi zagadnienia, można powiedzieć, że sformułowanie to jest ostateczną konsekwencją wszystkich tez na temat narodu zawartych w wypowiedziach „Polityki Polskiej”. Oczywiście, są to tezy normatywne. We wszystkich tych założeniach pojęcia narodu i państwa splecione są ze sobą. Państwo jest formą istnienia narodu. W całym tym kontekście „myślenie nadrzędnymi i scalającymi kategoriami narodowo-państwowymi, pojmowanie państwa jako dobra wspólnego obywateli, stawianego ponad egoistycznymi interesami grupowymi i klasowymi” (Marek Jurek) – zaczyna napawać dreszczem. Są już reguły, nie ma tylko mocy egzekucyjnej.

Do swoich projektów ideowo-politycznych nasi nacjonaliści dołączają zawsze formułę wolnej gospodarki. Pytanie tylko, czy kwiatek ten wyrosnąć może na każdym gruncie?

Od niedawna w Polsce pojęcie wolnego rynku jak i pojęcie pluralizmu przeszło w sferę powszechnie akceptowaną. Sam ten fakt stanowi zjawisko pozytywne. Dobrze, że pojęcia te są już stereotypami pozytywnymi, źle, iż są tylko stereotypami. Hasło wolnego rynku stało się rodzajem magicznego zaklęcia, które dołączone do byle jakiego projektu gwarantować ma mu wymiar racjonalności ekonomicznej. Odnaleźć je można obok projektu solidaryzmu społecznego, który nie jest ani socjalizmem, ani kapitalizmem, odnaleźć można je również zestawione z nową doktryną społeczną Kościoła. Zestawienie to jest niezwykle charakterystyczne, łączy dwa zjawiska równie powszechnie nieznane, co akceptowane. Nie ma znaczenia, że nie współegzystują one ze sobą najlepiej.

Ten ornamentacyjny charakter pojęcia wolnego rynku uderza przy czytaniu tekstów neo-endeków. Uderza tym bardziej, jeśli przypomnimy sobie tradycję endecką, która nie prezentuje zbyt klarownej wobec ekonomii postawy. Silne były w niej tendencje etatystyczne, które w dużym stopniu reprezentował sam Dmowski, w skrajnych wypadkach doprowadziły one do wykreowania konceptu państwa totalnego (ONR).

To, że sami autorzy, choćby w najlepszej wierze, stwierdzają, iż są rzecznikami takich rozwiązań, nie przekonuje mnie. Tym bardziej że nawet nie zdają sobie oni sprawy z niekoherencji swoich założeń. Po wszystkich doświadczeniach historycznych mamy prawo być nieufni wobec deklaracji, po doświadczeniu kortlunistycznym??? szczególnie. W koncepcjach niezbornych wszelkie sprzeczności teoretyczne weryfikuje praktyka, trzeba dokonywać wyborów i rezygnować z założeń drugorzędnych. Wiemy dobrze, co jest pierwszoplanowe dla wszystkich nacjonalizmów, a teoretyków „Polityki Polskiej” konkretnie.

Zasadą kapitalistycznej gospodarki jest konkurencja – nie prowadzi ona jednak do pełnej atomizacji społecznej, bowiem człowiek nie jest wyłącznie istotą produkującą. Nie zmienia to jednak faktu, że konkurencja związana z jest z ryzykiem, możliwością klęski, rywalizacją; w sytuacjach trudniejszych z ostrymi konfliktami i antagonizmami. Współczesne państwa Zachodu mediują te negatywne aspekty gospodarki wolnorynkowej, ale nie są w stanie ich wyeliminować bez złamania jej zasady. Liberalny kapitalizm nie jest rozwiązaniem idealnym, a tylko optymalnym z istniejących.

Konkurencja, rywalizacja z zasady są sprzeczne ze wspólnotową, organicystyczną wizją rzeczywistości. Solidaryzm wielokrotnie przeciwstawiany był kapitalizmowi. Kapitalizm rodził się równocześnie z indywidualizmem. Nie bez powodu mógł pojawić się dopiero w momencie, kiedy własność rodzinna, kolektywna, przekształciła się we własność prywatną.

Nie może być równocześnie wyznawcą poglądów społecznych św. Tomasza i rzecznikiem gospodarki wolnorynkowej. Oskarżenie lichwy ze strony św. Tomasza jest po prostu oskarżeniem wolnego obrotu kapitałem, który jest podstawą kapitalizmu. Nie ma miejsca wyliczać wszystkich sprzeczności między kapitalizmem czyli gospodarką wolnorynkową a nacjonalistycznym, solidarystyczno-organicystycznym ujęciem bytu społecznego. Warto tylko wspomnieć, iż kapitalizm z natury rzeczy musi być kosmopolityczny.

Nie twierdzę, że nacjonaliści dochodząc do władzy likwidują kapitalizm, choć wielu miało na to ochotę, a niektórzy próbowali. Natomiast współczesny Zachód jest świadkiem wielu prób daleko idącego ograniczania i deformowania wręcz samych zasad funkcjonowania wolnego rynku (oczywiście wolny rynek jest konstruktem idealnym i nie występuje – ani występować nie może – nigdzie w stanie czystym), co wydaje się być szczególnie wyraźnym niebezpieczeństwem przy założeniach sprzecznych z jego modelem.

Rytualne odwołania wymienionych publicystów do gospodarki rynkowej wiążą się dodatkowo z pewnymi zbitkami pojęciowymi: prawica, wolny rynek – lewica, etatyzm, które wydają się uzasadnione w wypadku Zachodu, a tracą jakikolwiek sens po reinterpretacji tych pojęć przez „Politykę Polską”. Oto jeden z przykładów wewnętrznej sprzeczności tych wywodów. Parę zdań po autorytatywnym stwierdzeniu pierwszeństwa dobra wspólnego wobec interesów partykularnych M. Jurek atakuje koncepcję welfare-state. Oczywiście koncepcja ta nadaje się do zaatakowania, ale jest ona właśnie najbardziej umiarkowanym wyrazem próby zapewnienia dobra wspólnego. Wbrew temu, co piszą publicyści „Polityki Polskiej”, nie ma ona rodowodu lewicowego, pomimo, że obecnie rzecznikiem jej jest głównie socjaldemokracja, stworzona została przez angielskich konserwatystów.

Znamienny jest fragment dotyczący gospodarki tudzież ogólnie lewicowego nastawienia polskiego narodu w Myślach staroświeckiego Polaka. Wierzbicki wychodzi od słusznej konstatacji faktu sowietyzacji społeczeństwa polskiego, która objawia się w sferze ekonomicznej zanikiem aktywności i przedsiębiorczości, lenistwem oraz roszczeniowym nastawieniem wobec państwa. Postawy takie pozwalają się utrzymać przy życiu prędzej w systemie komunistycznym niż w systemie liberalnej konkurencji. W związku z tym Wierzbicki twierdził, iż w wypadku wolnej gry, sił politycznych w Polsce, wbrew pozorom, po stronie zwolenników ustroju stanie liczna grupa, kto wie czy nie większość społeczeństwa.

Postawy, o których pisze Wierzbicki, lokują się głównie w sferze podświadomości zbiorowej, w świadomości znajduje się wrogość wobec komunistycznej władzy i związana z tym, a wzmocniona przez tradycję awersja do pojęcia lewicowości. W wypadku uzyskania możliwości samostanowienia, musi nastąpić uzgodnienie tych sfer i łatwo możemy je sobie wyobrazić. Nacjonalistyczna, antydemokratyczna prawica, głosząca kult państwa, biorącego „w opiekę” wszystkich obywateli i żądająca w zamian tylko posłuszeństwa. Oczywiście etatyzm takiego państwa nie byłby w pełni zgodny z modelem gospodarki rynkowej, ale z pewnością byłby prawicowy. Zręby takiego systemu odnaleźć możemy zresztą w książce Wierzbickiego.

Ale przecież autorzy „Polskiej Polityki” i Wierzbicki nawołują do pluralizmu. Na każdym kroku podkreślają swój sentyment do tolerancji i dyskursu. Mówią nawet o konieczności istnienia lewicy. Cóż jednak zrobić, kiedy wezwania ich kłócą się z założeniami tudzież całością prezentowanych przez nich poglądów?

Wspomniałem, że trudno byłoby dziś robić karierę w Polsce jednoznacznie negując zasady pluralizmu. Litania tolerancji stała się w naszym kraju obowiązująca – i jeszcze raz podkreślam – sam ten fakt jest pozytywny. Nie wiem, na ile środowisko „Polityki Polskiej” czy Wierzbicki, wierzą w nią naprawdę, dobrze i tak, że deklarują swoją wiarę. Natomiast deklaracjom przeczy zawartość wypowiedzi. Dotychczas usiłowałem dokonać analizy założeń wymienionych publicystów i wykazać: na ile koncepcje ich sprzeczne są z liberalną kulturą europejską, która pluralizm uczyniła jednym ze swoich kamieni węgielnych. Przyjrzyjmy się teraz wypowiedziom konkretnym. Jak się okazuje, tolerancja Wierzbickiego nie jest też bezgraniczna. „Kto (...) będzie nadal zastanawiał się nad tym, jakby zapobiec, żeby Wałęsa stał się dyktatorem...” trzeba go przepędzić precz i trzymać jak najdalej od sprawy polskiej”. Okazuje się, że pluralizm owszem, ale dla tych, którzy są zgodni z nami do końca – nawet w sferze taktyki. J. Wierny twierdzi, iż przynależność do określonych orientacji politycznych uwarunkowana jest charakterologicznie. Radykalizm środków związany jest z postawą lewicową. Stwierdzenie to jest nie tylko absurdalne, rozszerza ono wybory polityczne na całość istnienia człowieka, totalizuje politykę. Rozwaga (mniejsza o to, że pojęta osobliwie) jest domeną prawicowca, rozwaga, czyli mądrość, a potem okazuje się, że i szlachetność, to cechy przyrodzone prawicowców (tak jak rozumie ich Józef W.).

To nie tylko błąd petitio principi (założenie tego co ma się dopiero dowieść), to po prostu brak jakiejkolwiek dyscypliny myślenia. Brak wiedzy o tym na przykład, że czymś innym są podziały ideowe, a czymś innym taktyka działania. Wszystko załatwia się pojęciami-workami: lewica – prawica. Prawica to wszystko, co dobre, to my – lewica: inne, obce, wrogie, złe, głupie. Na przykład u Wierzbickiego to lewica zradykalizowała i zbuntowała przeciw Wałęsie masy, czym doprowadziła do klęski Solidarności. W jaki to sposób w karnym ordynku Solidarność miała zwyciężyć – tego skromnie autor Myśli staroświeckiego Polaka nie pisze. Poza tym Wałęsa i tak realizował wszystkie swoje decyzje, a najbardziej radykalny był właśnie nacjonalistyczny i autorytarny KPN, ale przecież nie o fakty w tych ideologicznych konstrukcjach chodzi.

J. Wierny pisze wręcz, że 13 grudnia był klęską lewicy właśnie. Zrozumienie tego stwierdzenia jest rzeczą co najmniej trudną, autor bowiem nie podsuwa żadnych wskazówek, chyba poza tym, że klęskę ponieść może wyłącznie lewica. Dalej Wierny pisze, że 13 grudnia był zawaleniem się lewicowych wyobrażeń o „socjalizmie z ludzką twarzą”. Która z grup zaliczanych przez „Politykę Polską” do lewicy głosiła takie poglądy i jak chciała je lansować? Trudno dociec, ale przecież nie o zawartość znaczeniową tutaj chodzi. Z tekstu Wiernego dowiadujemy się jeszcze, że 13 grudnia spełnił opatrznościową rolę. Zadał kleskę paskudną lewicy, a narodowi, nie dosyć, że nic nie zrobił, ale jeszcze go przykładem oświecił. Pozostaje nam tylko wdzięczność Jaruzelskiemu.

Jako egzemplifikacja trybu myślenia endeckich pluralistów służyć może formuła H. Korwina „(...) prawica nie przypisuje sobie monopolu na posiadanie prawdy (...) zrodziła się jako przejaw antynomii społecznej, wytworzonej nihilizmem wobec tradycyjnych cnót i wartości. Prawica nie przypisuje sobie monopolu na prawdę, ale jest rzecznikiem wartości wobec nihilizmu (czyli jest prawdą samą)???”. I tak jest w większości tekstów w „Polityce Polskiej” czy książce Wierzbickiego.

Znamienne jest przedstawianie historii najnowszej w „Polityce Polskiej” czy Myślach staroświeckiego Polaka. Uzyskanie władzy przez komunistów polskich z rąk zwycięzców sowieckich przedstawione jest tam jako niemal zwycięstwo lewicy i realizacja jej programu. Gdy tymczasem była to klęska wszystkich – z wyjątkiem komunistów – autentycznych ugrupowań politycznych, tak z lewa, jak i z prawa. Rzeczywiście w początkach nowego systemu wystąpiło zjawisko „zniewolenia umysłów”obejmujące przede wszystkim inteligencję lewicową, ale nie wyłącznie. Wystarczy przypomnieć historię PAX-u, która jest przedłużeniem historii ONR-u. Komunizm jako taki zabijał w ogóle myślenie polityczne.

Dzieje rewizjonizmu wydają się próbą zmieszczenia w marksistowskiej formule tendencji różnych i daleko odbiegających od komunistycznej ortodoksji. Był to ostatni akt wiary w komunizm, tym razem w jego wewnętrzną ewolucję w kierunku demokracji. Ostatnim aktem rewizjonizmu jest rok 1968. Z jednej strony zmiażdżenie wszelkich reformistycznych tendencji w Polsce, z drugiej ich zwycięstwo w Czechosłowacji, czyli destrukcja systemu i w efekcie wkroczenie wojsk Układu Warszawskiego. Charakterystyczne, że większość teoretyków rewizjonizmu polskiego na emigracji odeszła w ogóle od orientacji lewicowej.

Stawianie znaku równości między rewizjonizmem a opozycją korowską jest świadectwem albo ignorancji, albo świadomym deformowaniem przeszłości. Wprawdzie duża część członków i animatorów KOR-u wywodziła się z tej tradycji, ale myśl ich przeszła znaczące przeobrażenia. KOR zresztą stanowił zjawisko autentycznie pluralistyczne. Współpracował prawie ze wszystkimi ośrodkami opozycyjnymi, w tym z Ruchem Młodej Polski, wtedy jeszcze nie tak jednoznacznie endeckim oraz na przykład ze środowiskiem liberalno-konserwatywnego pisma „Res Publica”. Dobrze układały się jego relacje z tradycyjnymi ośrodkami myśli katolickiej, jak „Tygodnik Powszechny” czy „Znak”.

Jak więc wygląda sprawa z tą monopolityczną, zaciekle broniącą swojej sfery wpływów lewicą, za jaką wymienieni autorzy uznają KOR. Przedstawienie tych problemów doczekało się zresztą specyficznej stylistyki, szczególnie u J. Wiernego i P. Wierzbickiego. Najczęstszą figurą jest w niej personifikacja, która prowadzi wręcz do hipostazowania pojęcia lewicy: lewica to, lewica tamto, lewica posiada, lewica wypuszcza w bój, lewica broni, lewica odnosi, właściwy lewicy relatywizm moralny itd. itp. Wyłania się z tego obraz złowrogiego monstrum, które nienawistne wszelkim wartościom, i narodowi i Kościołowi w szczególności, szczuje, judzi, jadzi, podkopuje. Wierny ostro łapie byka za rogi: przypomina o masonach, którzy przecież nie są wyssaną z palca bajką, wskazuje na trockistów, i choć nie jest jeszcze na tyle zdecydowany, aby pisać wprost o spisku masońsko-trockistowsko-żydowskim, widmo to wyłania się spoza jego tekstu. Podobnie rzecz ma się u Wierzbickiego, charakterystyczny jest tu zresztą jego zespół empirycznych dowodów: znany mi jest przypadek, w pewnych kręgach, pewien profesor, nawet jeden szanowny przedstawiciel środowiska katolickiego itd.

Po takim określeniu swoich konkurentów – wezwania do pluralizmu pozostają czczym werbalizmem, mającym podkreślić dodatkową właściwą postawę moralną autorów.

Możemy z ich tekstów dowiedzieć się również, że stosunek „lewicy” do przeszłości miał charakter likwidatorski. Na przykład według Wiernego „zdumiewać musi wręcz sadomasochistyczna skłonność, z jaką J.J. Lipski smaga i biczuje narodową tradycję, dopatrując się w niej wyłącznie barw ciemnych i wstydliwych”. Okazuje się, że Polacy wbrew oszczerstwom lewicy nie mają sobie nic do wyrzucenia, że to raczej „Zdarzało się przecież i tak, że niektóre mniejszości, nabywszy szereg przywilejów i praw, nie posuwały się do żadnych względem prawodawcy (czyli państwa polskiego) powinności, a potrafiły nieraz odpłacić zwykłą nielojalnością”.

Abstrahując od wymowy powyższych twierdzeń, najprostsza uczciwość każe przypomnieć, iż ruch do którego odwołują się zranieni w swoich uczuciach narodowych publicyści, był najbardziej ksenofobiczny i nietolerancyjny w historii Polski. Jednocześnie – niestety – uzyskał zarówno' przed uzyskaniem niepodległości, jak i w czasie jej trwania wielkie wpływy i kształtował w dużym stopniu świadomość zbiorową. Ruch ten, nie tylko nie miał zamiaru nadawać praw żadnym mniejszościom, ale jednocześnie uczynił swoim pragnieniem państwo jednonarodowe, wysuwając jako program polonizację lub wygnanie innych grup narodowościowych. W dążeniu do eliminacji mniejszości posuwał się do niezwykle drastycznych nie tylko haseł, ale i praktyk. W skrajnych wypadkach pojawiły się w nim hasła i działania prowadzące do eksterminacji obcych, w pierwszym rzędzie Żydów.

Natomiast zostawiając na boku wymowę owych faktów warto zastanowić się, która postawa jest bardziej płodna: czy apologetyczny stosunek wobec przeszłości narodowej, czy odsłonięcie choćby bezwzględne i bolesne własnych błędów i przewin. Ta pierwsza nie dosyć, że jałowa myślowo, skazana jest na fałsz pierworodny, bowiem przeszłość nie jest spójną, potwierdzającą się drogą rozwoju i doskonalenia, ale zestawem możliwości, z których jedne zostały zrealizowane kosztem innych, gdzie ma miejsce ścieranie się postaw i poglądów, konflikty, w których rzadko triumfy są jednoznaczne i ostateczne.

Zagadnienie, któremu należałoby poświęcić osobny tekst, to stosunek neoendeków do kwestii żydowskiej. Zgodnie z tradycją jest to sprawa najbardziej śliska i przekłamana w świadomości przedstawicieli tej orientacji. Nie licząc uwag rozsianych po różnych tekstach, „Polityka Polska” poświęciła temu problemowi osobny artykuł Żydzi, Polacy, antysemityzm podpisany przez W.W. Dowiadujemy się z niego, że wprawdzie antysemityzm to rzecz paskudna, ale nie było czegoś takiego w historii Polski, a jeśli było, to zawinione przez Żydów. Podstawowym zabiegiem w ujmowaniu tego problemu w wymienionym (oraz innych) artykule jest stwierdzenie, że konflikt polsko-żydowski posiadał racjonalny rdzeń. Pewnie to i prawda, mało zjawisk nie posiada tego aspektu, ale zracjonalizowanie wydaje mi się być jeszcze dosyć dalekie od usprawiedliwienia, tymczasem dla W.W. (jak i innych autorów tej orientacji) zdaje się jest to tym samym. Na przykład W.W., daje do zrozumienia iż działania endeków przeciwko handlowi żydowskiemu usprawiedliwione były, gdyż stanowił on konkurencję dla handlu polskiego. Rzeczywiście, wymuszanie bojkotu oraz niszczenie mienia konkurenta uznać można za jakąś formę konkurencji, ale nie jest ona w pełni zgodna z pojęciem wolnego rynku konstytuującego kapitalizm. W.W. stwierdza, że w okresie międzywojennym miały miejsce obustronne starcia, wina jest rozłożona, z tą różnicą, iż Polacy byli u siebie, a więc chyba w prawie. Nie ma tu miejsca na przedstawienie wszystkich przekłamań i fałszerstw na ten temat zawartych przede wszystkim w „Polityce Polskiej”, ale również w pewnym stopniu w Myślach staroświeckiego Polaka. Więc tylko jedna uwaga więcej. Wbrew temu, co piszą wymienieni autorzy, antysemityzm Dmowskiego (a więc i endecki) miał charakter biologiczny, czyli irracjonalny. Żydzi byli obcy rasowo i nie nadawali się nawet do polonizacji.

Neoendecy ochoczo rozliczają swoich konkurentów, a gdyby w stosunku do nich zastosować ich metodę? Jeśli lewica w całości odpowiedzialna jest za komunizm (istnieją rzeczywiście niebezpieczeństwa tego rodzaju związane z klasycznie lewicową postawą, ale dotyczą one lewicy właśnie, a nie konstruktu ulepionego przez „Politykę Polską”), to może endecy odpowiedzialni są za swoją tradycję? Nikt z „Polityki Polskiej” nie próbuje dokonać operacji rozliczenia – wszystkie zabiegi podążają w kierunku autoapologetyki. A przecież napisać można by traktat o tym jak po pierwszym okresie, gdy Narodowej Demokracji przyznać można by walor dla odzyskania niepodległości, polityka endecka uległa deformacji i prowadziła już wyłącznie do narodowego zamykania się i rozprawy z wszystkim, co inne. Można by uzasadnić. iż formuła totalitaryzmu była absolutnie logiczną konsekwencją postawy i koncepcji endeckich. Nie bez powodu w jego szeregach z masowym uznaniem jeszcze na długo przed powstaniem ONR-u spotkał się faszyzm włoski, a następnie hitlerowski rasizm. Można by uzasadnić, iż właśnie dzięki endecji przegraliśmy szansę historyczną, która pojawiła się przed nami w początkach niepodległości, kiedy to J. Piłsudski z powodu triumfu endeckich nastawień w sejmie musiał zarzucić koncepcję federacyjną i zrezygnować z terenów, które Rosja Sowiecka gotowa była oddać Polsce na mocy traktatu w Rydze. Ale jak już wspomniałem, to już temat na inny artykuł.

Nie można bez konsekwencji adoptować określonej tradycji i języka. Szczególnie jeżeli nie dokona się ich rewizji. Nasi endecy, jak na razie, z pasją rozliczają innych.

Obserwuję Ruch Młodej Polski od chwili jego powstania. Napisałem artykuł krytyczny o programie „Polityki Polskiej”, jednocześnie przyznając liczne walory temu pismu. Tymczasem z numeru na numer widzę jak publicyści „Polityki Polskiej” upodabniają się do swoich antenatów.

Wykorzystują dobrą koniunkturę. W sytuacji porażki i marazmu społeczeństwo łatwo karmi się resentymentami. Z jednej strony z poczuciem własnej doskonałości, z drugiej wszelkimi solidarystycznymi mitami. Zespół propozycji ideowych „Polityki Polskiej” doskonale mieści się w tej tendencji. To, jak niebezpieczna to droga, i jakie ponure mogą być jej konsekwencje pokazuje historia tego ruchu. Na koniec parę uwag. W tekście niniejszym do jednego worka wpakowałem „Politykę Polską” i Myśli staroświeckiego Polaka. Pomimo licznych podobieństw, istnieją między tymi tekstami różnice. Być może są one różnicami ??? i wiedzy politycznej Wierzbicki jest naiwnym populistą. Jego niechęć do lewicy da się sprawdzić prawie w całości do antyintelektualizmu. Nośnikami zarazy lewicowej są w polskim społeczeństwie intelektualiści. Historia sprowadza się do relacji wielkich jednostek z bliżej niezróżnicowaną masą zwaną narodem. Jeśli naród zaakceptuje wybraną jednostkę, następuje harmonia. W tej koncepcji intelektualiści mają również do spełnienia swoją rolę pozytywną, jeśli staną się posłuszną gwardią wodza, negatywną – w każdym innym.

Atakując „Politykę Polską” jako całość należałoby gwoli sprawiedliwości poczynić pewne rozróżnienia. Na przykład, M. Jurek prezentuje tam ciekawe analizy historyczne. Jednak w całości, jaką stanowi „Polityka Polska”, to niekiedy odmienne głosy brzmią w miarę jednym chórem.

B. WILDSTEIN

Autor publikacji