DEMOKRATYCZNY REALIZM

Amerykańska polityka zagraniczna w świecie jednobiegunowym

Amerykanie mają zdrową niechęć do polityki zagranicznej. Tamuje ona bowiem poczucie zapobiegliwości. Kto jej potrzebuje? Jesteśmy chronieni przez dwa wielkie oceany. Mamy ten kontynent praktycznie dla siebie. W dodatku dzielimy go tylko z dwoma nastawionymi do nas przyjaźnie sąsiadami, z których jeden jest tak przyjazny, że ludzie z tego kraju niejako utożsamiają się z nami.

W ciągu trzech wielkich XX wiecznych wojen, za każdym razem wciągano nas w te konflikty: Wilson przystąpił do I wojny, Roosevelt do II wojny światowej i wreszcie Truman do zimnej wojny, która zakończyła się jednym z największych rozczarowań w historii. Ani jednego wystrzału, żadnej rewolucji, bez specjalnych oświadczeń prasowych, Związek Radziecki po prostu podał się i zniknął.

To był koniec wszystkiego – koniec komunizmu, socjalizmu, zimnej wojny, wojen europejskich. Jednakże cały ten koniec był zarazem początkiem czegoś nowego. 26 grudnia 1991, umarł Związek Radziecki, a na jego miejsce powstało coś nowego, coś zupełnie nowego, jednobiegunowy świat zdominowany przez jedno mocarstwo, niekontrolowane przez nikogo zdolne dotrzeć w każdy zakątek kuli ziemskiej.

To nowy, zawrotny rozdział w historii świata, którego nie doświadczyliśmy od upadku Cesarstwa Rzymskiego. Jest to zjawisko tak nowe, tak dziwne, że nie wiadomo jak z nim postępować. Naszym pierwszym odczuciem – w 1990 – było pełne zakłopotanie, następną -respekt. Kiedy Paul Kennedy, który niegdyś sformułował ideę amerykańskiego upadku, zobaczył co Ameryka zrobiła w czasie wojny afgańskiej – pokaz pełnej mobilizacji, doskonale zorganizowanej siły w odległości 8000 mil od domu – nie tylko pokajał się za wcześniejsze słowa, lecz nie mogąc wyjść z podziwu powiedział „Nigdy dotąd nie istniał taka dysproporcja siły”. Napisał on także „ nic… żaden inny naród nie zbliżył się do takiej potęgi… Królestwo Karola Wielkiego ograniczało się zaledwie do zachodniej Europy. Cesarstwo rzymskie rozciągało się znacznie dalej, ale były wówczas także inne wielkie imperia w Persji i jeszcze dalej w Chinach. Dlatego też nie można tego porównywać”.

Nawet Rzymu nie można porównywać z dzisiejszą Ameryką. Po pierwsze dlatego, że nie posiadamy zaborczej kultury Rzymian. Jesteśmy raczej jak republika ateńska, nawet bardziej jeszcze republikańska i demokratyczna. I ta właśnie amerykańska republika stworzyła największe imperium w historii świata, które rozwinęło się, trochę przypadkowo, o wiele dalej niż Brytyjskie. To nie było nawet tylko roztargnienie, to była najzwyklejsza nieuwaga. Mamy swoje imperium na skutek samobójstwa Europy wywołanego wojnami światowymi XX wieku, a następnie śmiercią euroazjatyckiej potęgi – Związku Radzieckiego, – który po przejęciu nowego, ekonomicznego i politycznego systemu, nieludzkiego w swoich skutkach umarł śmiercią naturalną jak genetycznie wadliwy organizm.. W efekcie czego zostaliśmy jedynym pretendującym do światowej dominacji krajem.

Po drugie, nie jesteśmy podobni do Rzymu, niepodobni do Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii i innych klasycznych imperiów okresu nowożytnego, dlatego, iż nie mamy głodu terytoriów. Użycie słowa „imperium” w amerykańskim kontekście staje się wręcz śmieszne. Absurdalnym jest stosować to słowo do ludzi, których pierwszym instynktem, po przybyciu na jakąś nową ziemię, jest poszukiwanie strategii odwrotnej. Mogę zapewnić was, że kiedy rzymianie wkroczyli do Galii i Brytyjczycy do Indii, nie opracowywali w ogóle strategii powrotu. Szukali jedynie strategii ofensywnych.

W powieści Dawida Leana „Lawrence z Arabii”, Król Faisal mówi do Lawrenca: „Myślę, że jesteś jeszcze jednym, kochającym tę pustynie Anglikiem… Anglicy mają pragnienie tych opuszczonych miejsc.” Rzeczywiście, przez 5 wieków, Europejczycy pałali wielką rządzą zdobycia pustyń, dżungli, oceanów i nowych kontynentów. Amerykanie tego nigdy nie robili. Lubimy być u siebie, lubimy naszego McDonalda, nasz football i rock-and-rola. Mamy Wielki Kanion i Graceland. Mamy Dolinę Krzemową i South Beach. Mamy wszystko. A gdyby tego było mało, mamy jeszcze Vegas, które jest kwintesencją wszystkiego. Czy jest możliwe żebyśmy potrzebowali jeszcze czegoś nowego? Nie lubimy egzotycznych klimatów, nie lubimy egzotycznych języków – z wieloma deklinacjami i trybami. Nie wiem nawet co to jest tryb gramatyczny. Lubimy kukurydzę z Iowa i hot dogi z Nowego Yorku i jeśli chcemy Chińczyków, Indian lub Włochów idziemy do fastfoodów.

Dzieje się tak dlatego, że nie jesteśmy potęgą imperialną, jesteśmy republiką handlową. Nikomu nie zabieramy jedzenia, my je produkujemy. Co czyni nas kimś unikatowym w historii, anomalią, hybrydą, republiką handlową z przygniatającą globalną siłą. Republika handlowa, która przez czysty przypadek historii, została wyznaczona dozorcą światowego porządku. Oczy wszystkich zwaśnionych stron od Timoru Wschodniego po Afganistan, od Iraku po Liberię; Arabów i Izraelczyków, Irlandczyków i Brytyjczyków, północnych i południowych Koreańczyków skupione są na nas. Tym właśnie jesteśmy. Oto czym jesteśmy.

Powstaje zatem pytanie: co robimy? Co jedyna światowa potęga powinna robić?

Izolacjonizm

Stare i szanowane powiedzenie mówi aby gromadzić swoją siłę a następnie wycofywać się. Taka taktyka jest określana mianem izolacjonizmu. Ze wszystkich amerykańskich szkół polityki zagranicznej, to ona ma najstarszy rodowód. Nie ma w tym nic dziwnego, że ta teoria sprawdza się w odniesieniu do Ameryki, która jest potęgą chronioną z dwóch stron przez oceany.

Pierwotnie izolacjonizm wywodzi się z przekonania, iż Ameryka jest duchową siłą Starego Świata. Byliśmy zawsze zbyt dobrzy, aby angażować się w kiepskie intrygi, tworzone przez różne cyniczne alianse w Europie.

Dzisiaj jednakże, izolacjonizm jest ideologią strachu. Strachu przed handlem, przed imigrantami, przed odmiennością. Izolacjoniści chcą ograniczyć handel i imigrację a następnie wycofać się z naszych militarnych strategicznych zobowiązań na całym świecie. Zwolennicy tej teorii nie negują konieczności prowadzenia wojny w Afganistanie, ze względu na to, iż był to akt samoobrony – tylko głupiec albo kanalia mógłby protestować w tej kwestii. Ale w innych sprawach izolacjoniści protestują. Są oni za radykalnym ograniczeniem amerykańskiej siły – za przeciągnięciem mostu zwodzonego do amerykańskiej twierdzy.

Izolacjonizm jest ważną szkołą myśli politycznej ze względów historycznych, ale dzisiejsze jego znaczenie jest niewielkie. Nie z powodu swojej niskiej wartości intelektualnej, raczej nieadekwatności do warunków panujących we współczesnym świecie. W dobie globalizacji i wielu przemian gospodarczych, społecznych i kulturowych a także 11 września, powstała bariera pomiędzy tzw. „tam i tutaj”. Klasyczny izolacjonizm jest nie tylko intelektualnie przestarzały, jest także politycznym bankrutem. 4. lata temu najbardziej znany orędownik tego kursu, Pat Buchanan, ubiegał się o prezydenturę Stanów Zjednoczonych i poniósł sromotną klęskę.

Klasyczny izolacjonizm chyli się ku upadkowi i marginalizuje się. Kto zatem rządzi Ameryką?

Liberalny Internacjonalizm

W latach 90tych, nastąpił okres liberalnego internacjonalizmu. Jest on polityką zagraniczną Partii Demokratycznej i „religią” elit odpowiedzialnych za tę politykę. Ma osobliwą historię. Wywodzi się z utopizmu Woodrow Wilsona, antykomunizmu Harrego Trumana i wojowniczego uniwersalizmu Johna Kennedyego. Jednakże po wojnie w Wietnamie przekształcił się w ideologię bierności, przyzwolenia i niemalże anty-interwencjonizmu.

Liberałowie chętnie dziś przypisują Trumanowi i Kennedyemu rolę powstrzymywania komunizmu, wolą jednak zapomnieć, że w drugiej połowie zimnej wojny liberałowie używali pojęcia „zimnego wojownika” jako epitetu. We wczesnych latach 80tych zafundowali nam politykę rozbrajania w obliczu sowieckiej przewagi nuklearnej. Dzisiaj, John Kerry chwali polityków Partii Demokratycznej będących w opozycji wobec Regana nazywając jego politykę „nielegalną wojną w Środkowej Ameryce”. Krytykując to, co w rzeczywistości było rdzenną antykomunistyczną rebelią, która ostatecznie pogrążyła Sandanistów i zaprowadziła demokrację w całej centralnej Ameryce. Te przechwałki przypominają nam jak wojownicza była bierność liberałów w drugiej połowie zimnej wojny. Lecz bierność przetrwała zimną wojnę. Kiedy Kuwejt został zaatakowany powstało pytanie: czy Stany Zjednoczone powinny iść na wojnę żeby chronić Zatokę Perską od dostania się we wrogie ręce. Partia Demokratyczna przyjęła taktykę zwolenników Buchannana – tzn. izolacjonistów polegającej na mówieniu „nie”. Demokraci głosowali w przeważającej części NIE – w stosunku 2 do 1 w Izbie Reprezentantów i więcej niż 4 do 1 w Senacie.

Jest jeszcze jedna całkowicie zdumiewająca sprawa. Kiedy liberalni internacjonaliści doszli do władzy, po prawie dwóch latach rządów administracji prezydenta Clintona zamienili się wręcz w hiperinterwencjonistów. W tym czasie nasze wojska czterokrotnie zostały użyte poza granicami naszego kraju: interwencja w Somalii, zaatakowanie Haiti, bombardowanie Bośnii i w końcu operacja w Kosowie.

Jak wyjaśnić tę zadziwiającą mutację „gołębi” z okresu zimnej wojny i wojny w Zatoce Perskiej w „jastrzębie” w konflikcie na Bałkanach i Haiti. Decydująca i zasadnicza różnica jest taka: Haiti, Bośnia i Kosowo były humanitarnymi misjami – walką o prawa i dobra, pozbawione rangi narodowego interesu. Tylko humanitarna interwencja – bezinteresowny interwencjonizm pozbawiony narodowego interesu jest wystarczająco moralnie nieskazitelny żeby usprawiedliwić użycie siły. Historia lat 90tych obala pogląd, że liberałowie mają awersje do użycia siły. Nie, oni jej nie mają. Liberałowie mają natomiast awersję do używania siły w celach obrony interesu narodowego.

Przez narodowy interes nie rozumiem bynajmniej tylko samoobrony. Każdy wierzy w samoobronę, tak jak w Afganistanie. Mówię o narodowym interesie definiowanym jako wielka potęga, zdolna kształtować międzynarodową politykę poprzez demonstrację siły poza granicami kraju, ochronę bezpieczeństwa ekonomicznego, politycznego i dóbr strategicznych. Interweniowanie w celu zabezpieczenia tak rozumianego interesu narodowego liberalni internacjonaliści uważają za niedorzeczne i niesprawiedliwe. Rozumieją oni interes narodowy jedynie jako własną korzyść, sprowadzając go do roli wielkiej narodowej samolubności. Dlatego właśnie sprzeciwiali się interwencji w Kuwejcie, natomiast poparli zaangażowanie w Kosowie. Inną znaczącą cechą polityki zagranicznej Clintona był multilateralizm (wielostronność), który wyrażał się poprzez manię podpisywania różnych traktatów. Administracja Clintona wynegocjowała zawrotną ilość porozumień dotyczących broni biologicznej, chemicznej, prób jądrowych, emisji dwutlenku węgla, pocisków przeciwbalistycznych etc.

Dlaczego taka sytuacja miała miejsce? Nie trzeba być naukowcem, żeby dojść do wniosku, że układy w sprawie broni chemicznej i biologicznej są czymś innym niż tylko manifestacją bezsilności. Senator Joseph Biden, który kiedyś bronił konwencji w sprawie broni chemicznej, uznał, iż „dostarcza nam ona wartościowego narzędzia” – „moralnej perswazji na całą międzynarodową społeczność”. Nie mniej jednak nawet obrońcy tej konwencji ocenili ją później jako niemożliwą do przeforsowania.

Czy można mówić o moralnej perswazji? Czy to moralna perswazja pozwoliła Kadafiemu podjąć decyzję o rezygnacji ze swojego arsenału broni masowego rażenia? Albo czy Iran zgodziłby się, po raz pierwszy w historii, na inspekcje swoich zasobów? To była perswazja bagnetów. Był też haniebny przykład Saddama – i życzenia zainteresowanego widza aby nie być następnym na liście. Całą istotą tych traktatów było trzymać „państwa bandyckie” z dala od rozwoju nad bronią chemiczną. Państwa bandyckie są, z definicji, nieczułe na moralna perswazję.

Moralna perswazja jest farsą. Skąd zatem ta obsesja podpisywania kolejnych traktatów, protokołów i konwencji? Jej ostatecznym rezultatem jest łagodzenie amerykańskiej siły. Kto, w końcu jest najbardziej związany tymi traktatami? Poprawki do układu ABM są skierowane bezpośrednio w amerykańską przewagę technologiczną, nie rosyjską, która jest obecnie w beznadziejnym stanie. Protokół z Kjoto zwalnia Indie i Chiny z obowiązku jego przestrzegania. Zakaz testów jądrowych spowodował degradację amerykańskiego arsenału nuklearnego. Traktat w sprawie zakazu stosowania min przeciwpiechotnych (nad którym administracja Clintona spędziła miesiące negocjacji) miałaby dewastujący wpływ na amerykańskie siły konwencjonalne, w szczególności na siły znajdujące się na linii demarkacyjnej Korei. Administracja Clintona musiała jednak ustąpić na skutek zdecydowanego sprzeciwu Pentagonu.

Jak widać istotą tego wszechstronnego przedsięwzięcia jest ograniczenie amerykańskiej swobody przeprowadzania akcji militarnych poprzez podporządkowanie, uzależnienie i ograniczenie w wyniku wpływów i interesów innych państw. Parafrazując można to przedstawić następująco. Należy skrępować amerykańskiego Guliwera, tak aby go na dobre unieruchomić. Żeby spacyfikować nasze narodowe interesy.

Dzisiaj multilateranizm pozostaje nadrzędnym tematem liberalnego internacjonalizmu. W latach 90tych, kiedy u władzy byli liberałowie, wielostronność wyrażała się w manii traktatów, manifestując jednocześnie niewolnicze przywiązanie do „międzynarodowej legalności” – będącej w opozycji dla jakiejkolwiek akcji Ameryki podjętej bez uniwersalnego zagranicznego błogosławieństwa.

Dlatego liberałowie nie krytykują samej istoty wojny w Iraku, lecz cały proces z nią związany polegający na braku międzynarodowej akceptacji. Problem polega na tym, że nie mieliśmy zezwolenia Narodów Zjednoczonych. Nie mieliśmy wystarczająco dużej koalicji i nie mieliśmy drugiej rezolucji Rady Bezpieczeństwa. W rezultacie Kofi Annan był nieszczęśliwy a Francuzi znaleźli się na rozdrożu.

Kandydaci Demokratów na prezydenta powtarzają zawsze, że powinniśmy umiędzynarodowić konflikt, ustanowić rezolucję Narodów Zjednoczonych, pozyskać aliantów. Z dwóch powodów: pomoc i legalność. Dlatego, ich zdaniem, powinniśmy byli zabiegać o poparcie różnych państw, aby te pomogły nam w rekonstrukcji Iraku.

Bez wątpienia przydałaby się większa pomoc przy rekonstrukcji Iraku. Byłoby dobrze mieć Niemców i Francuzów pomagających nam odbudowywać Bagdad. Ale sprawa nie jest taka prosta. Francja i Niemcy oświadczyły wystarczająco jasno, że nigdy nie poparłyby obalenia Saddama. Dlatego życzliwie odpowiedziały nam, iż nie są zainteresowani włączeniem się do rekonstrukcji Iraku, a swoją postawą wykazali, iż w ogóle nie byli zainteresowani obaleniem Husaina.

W tym właśnie momencie, liberalni internacjonaliści zaczęli wzywać do zachowania i przestrzegania zasady legalności z tego względu, iż wielonarodowe akcje mają większą siłę moralną. Zawsze uważałem, ten argument za niezrozumiały. Jakiem cudem można uważać amerykańską interwencję oswobodzenia 25 milionów ludzi za mniej moralnie usprawiedliwioną, tylko dlatego, że brakuje błogosławieństwa rzeźników z placu Tiananmen lub innego zbrodniarza.

Dlatego właśnie tak trudno tym argumentom nadać jakąś wartość. Popatrzmy: wiemy dlaczego liberalni internacjonaliści żądali sankcji Narodów Zjednoczonych dla wojny z Irakiem. To był sposób aby powiedzieć stop tej wojnie. To był efekt Guliwera. Zwołać spotkanie z udziałem krajów o wrogich, przeciwstawnych poglądach lub sprzecznych interesach tj. Radę Bezpieczeństwa, aby zagwarantować następne 12 lat bezczynności.

Historycznie, mulilateranizm jest sposobem słabych krajów na pomnożenie swojej siły oraz przyznanie sobie silniejszej pozycji aniżeli wynikająca z faktycznego położenia. Jednak multilateralizm ten sposób myślenia nie przystaje zupełnie do realiów współczesnego świata. Dlaczego Francja rości sobie prawo odgrywania przywódczej roli, odmawiając jednocześnie Ameryce tego samego prawa.

Dlaczego więc liberałowie chcą skrępować amerykańskiego Guliwera, osłabiając tym samym interes narodowy i to kosztem interesu innych państw?

Po wojnie w Wietnamie, awersja do narodowego interesu mogła nasuwać różne wątpliwości. Trudno to dokładnie określić. Bez wątpienia jednak liberalna polityka zagraniczna dała początek różnym antyamerykańskim ruchom oraz rozkwitowi radykalizmu lat 60.

Możemy zatem powiedzieć, że liberalna awersja do interesu narodowego tamuje idealizm, krępuje szerszą wizję kraju, wizję pełną ambicji i szlachetności – ideę prawdziwej międzynarodowej społeczności. Chodzi więc o to, aby zmienić międzynarodowy system z widzenia Hobbsa na widzenie Locka. Żeby zmienić państwo natury w samonapędzającą się społeczność oraz zmienić prawo dżungli w zasady prawa – traktaty i umowy i rezolucji Narodów Zjednoczonych. W skrócie należy patrzeć na międzynarodowy system przez pryzmat krajowych społeczności.

Liberałowie śnią o nowym świecie, świecie opisanym w 1943 przez Cordella Hulla, (sekretarza stanu); świata, w którym „nie będzie sfer wpływów, aliansów, równowagi sił ani żadnych innych specjalnych porozumień, przez które w przeszłości, narody dążyły do zabezpieczenia swojego bezpieczeństwa przez promowanie swoich interesów”.

Ażeby stworzyć taką prawdziwą, międzynarodową społeczność, należy łagodzić konflikty poprzez wykraczania poza własne, narodowe interesy a także przez porzucenie mocarstwowych idei. Stąd też antypatia do amerykańskiej hegemonii i siły. Jeśli celem jest tworzenie takiego społeczeństwa, to w pierwszym rzędzie należy osłabić pozycję najpotężniejszej siły na tym świecie. Należy więc znieść amerykańską dominację, nie tylko jako afront sprawiedliwości, ale także jako największą przeszkodę na całej planecie uniemożliwiającą demokratyzowanie międzynarodowego systemu, w którym rządzić powinny międzynarodowe instytucje i samoegzekwujące międzynarodowe normy.

Realizm

Ta wizja jest bardzo przyjemna, wręcz szlachetna i nobliwa. Przynosi nam ona trzeci wielki model prowadzenia polityki zagranicznej. Realizm.

Realista przygląda się poglądom liberałów dostrzegając w nich jedynie beznadziejną iluzję. Ponieważ przekształcając świat Hobbsa, istniejący długo przed wojnami peloponeskimi, w świat Locka, a więc przekształcając dżunglę w przedmieścia, wymaga rewolucji w ludzkiej naturze. Nie tylko założyciel ustanawia nowe instytucje, ale tworzy tym samym rewolucję w ludzkiej naturze. Dlatego realiści nie wierząc w rewolucje w ludzkiej naturze, nie chcą ryzykować swojej przyszłości i przyszłości narodu.

Realizm dostrzega fundamentalny błąd w istnieniu idei międzynarodowego systemu tworzonego w oparciu i na wzór pojedynczych społeczeństw.

Wynika to z paru przyczyn. Każde normalne społeczeństwo posiada swoją najwyższą centralną władzę, która posiada monopol na rządzenie i stanowienia norm. Na międzynarodowej arenie takie zasady nie obowiązują. Można tutaj posłużyć się prostym przykładam. Jeśli obywatelowi zagraża niebezpieczeństwo, ten dzwoni na policję, która wkrótce przybywa z interwencją. Nie ma więc tutaj samowykonalnych norm. Jest to egzekucja istniejącego prawa w oparciu o pewną hierarchię ważności.

Kolejnym argumentem realistów jest, iż lokalne społeczeństwa opierają się zasadzie obywatelskości, dobrej woli i wyznają wspólne wartości swoich indywidualnych członków. Ale jakie wartości są wspólne dla, Brytyjczyków, Kubańczyków, Jemeńczyków i obywateli Zimbawe – czy wszystkich potencjalnych członków tej fikcji nazwiemy „społecznością międzynarodową”?

Oczywiście istnieją mniejsze społeczności oparte na wspólnocie interesów – NAFTA, ANZUS czy Unia Europejska. Ale europejska koncepcja, której stosunki ze wszystkimi narodami – bez względu na ideologię, kulturę czy nawet otwartą wrogość, oparta jest na modelu perswazji, wypracowanych normach negocjacji i wzajemnych porozumień. Jest to oczywistą iluzją. Traktat w sprawie rybołówstwa zawarty z Kanadą jest czymś realnym. Porozumienie ramowe w sprawie plutonu zawarte z takimi krajami jak Północna Korea nie jest warte papieru, na którym ono jest zapisane.

Realista wierzy w definicję pokoju Ambrose Bierce’a przedstawioną w „Diabelskim słowniku”. „Pokój” rzeczownik, w sprawach międzynarodowych, okres wzajemnego oszukiwania pomiędzy dwoma okresami wojen.”

W związku z tym aksjomat realistów brzmi: „Międzynarodowa społeczność jest fikcją.” To nie jest wspólnota, to jest kakofonia nadmiernych ambicji, całkowicie różnych wartości.

Co łączy międzynarodową społeczność? Co trzyma ją z dala od zdegenerowania, od wpadnięcia w całkowitą anarchię? Na pewno nie sztuczne bezpieczeństwo traktatów i najlepsza dobra wola niektórych państw. W jednobiegunowym świecie, który zamieszkujemy, stabilność, którą się dziś cieszymy zawdzięczamy dominującej sile tzn. Ameryce i czynnikowi odstraszania, które USA reprezentują. Jeśli ktoś nachodzi twój dom, dzwonisz na policję. Jeśli ktoś najeżdża twój kraj dzwonisz do Waszyngtonu. W jednobiegunowym świecie, najbliżej uniwersalnej i scentralizowanej władzy jest Ameryka. Zatem - ironicznie amerykańska siła jest dokładnie tym co liberalni internacjonaliści chcą ograniczyć w pościgu za nowym światem Lock’a.

Realiści nie żyją tylko w Ameryce. Znalazłem też jednego w Finlandii. W czasie negocjacji w 1997r. w Oslo w sprawie traktatu dotyczącego min przeciwpiechotnych, jednym z niewielu uczestników popierających nasze zdanie była Finlandia. Fiński premier niezłomnie krytykował zakaz używania min przeciwpiechotnych, z tego powodu był zresztą ostro krytykowany przez swoich skandynawskich sąsiadów.

Można zatem użyć porównania: tak jak Finlandia jest krajem frontowym pomiędzy Rosją a Skandynawią tak Ameryka jest krajem frontowym pomiędzy barbarzyńcami a cywilizacją.

Gdzie byłaby dzisiaj Południowa Korea bez Ameryki i jej min przeciwpiechotnych na linii demarkacyjnej? Gdzie byłaby Europa ze swoją arogancką społecznością, gdyby Ameryka nie chroniła jej przed sowieckim kolosem? Gdzie byłby Bliski Wschód bez amerykańskiej siły, która powstrzymała Saddama w 1991r.?

Możliwość używania min przeciwpiechotnych, które chronią naszą cywilizację przed barbarzyńcami nie jest jedynie pustosłowiem, lecz realną siłą. W jednobiegunowym świecie, Ameryka dzierży ją, jeśli to konieczne, samodzielnie.

Państwa zaniepokojone amerykańską potęgą zarzucają Stanom Zjednoczonym uprzywilejowanie i jednostronność (unilateralizm). Doktryna uprzywilejowania oznacza naruszenie międzynarodowych standardów.

Co to są wogóle międzynarodowe standardy? Zgodnie z jednym z nich Izrael jest stale potępiany na forum światowym – nawet administracja Regana przyłączyła się do potępienia, wyrażonego w rezolucji Rady Bezpieczeństwa, w momencie izraelskiego ataku na domniemany iracki reaktor nuklearny Osirak w 1981. Czy dziś ktokolwiek wątpi w słuszność tamtej decyzji, zarówno z moralnego jak i strategicznego punktu widzenia? Bez wątpienia nie.
W dzisiejszym świecie zdominowanym przez strach przed terroryzmem, państwami terrorystycznymi, bronią masowej zagłady, konieczna jest opcja prewencyjnego uderzenia. W dwubiegunowym świecie zimnej wojny, ze stabilnym, przewidywalnym wrogiem, odstraszanie mogło być skuteczne. Odstraszanie nie działa natomiast w przypadku ludzi, którzy marzą jedynie o samobójczej śmierci, która ma dać im przepustkę do nieba. Nie działa również w przypadku ludzi, których nie można skutecznie zlokalizować i określić. Taki wróg może w każdej chwili uderzyć w zaskakujący sposób posługując się walizką z materiałem nuklearnym, czy też anonimowo podłożonymi zarazkami wąglika. Tak więc w przypadku niewidzialnego i nieokreślonego wroga prewencja jest jedyną skuteczną strategią.
Co więcej, doktryna prewencyjna przeciwko otwarcie wrogim państwom dążącym do nabycia brani masowej zagłady jest ulepszeniem dotychczasowej strategii odstraszania. Do tej pory odstraszaliśmy naszych przeciwników zagrożeniem użycia naszej broni w ramach akcji odwetowej po tym jak zostalibyśmy zaatakowani jako pierwsi. Natomiast istotą doktryny prewencyjnego uderzenia jest odstraszanie naszych wrogów od samego nabycia takiej broni.

Niezależnie od tego czy Irak dysponował sporymi zasobami broni masowej zagłady prawdziwym powodem, dla którego Ameryka obaliła wrogi reżim, który konsekwentnie odmawiał przyznania się do swojej broni, był właśnie czynnik odstraszania. Jesteśmy dzisiaj bezpieczniejsi nawet nie dlatego, że Saddam odszedł, lecz dlatego że Libia i inne państwa handlujące bronią masowej zagłady zobaczyły – po raz pierwszy zresztą – że ponoszą ogromne koszty swojej działalności.

Oczywiście wadliwie działający wywiad stwarza wiele problemów przy doktrynie prewencyjności. To jednak nie jest zarzut, który mógłby mieć zasadnicze znaczenie. W rzeczywistości zarzuty umacniają jedynie zasadę główną. Potrzebujemy silnego wywiadu i pozostaniemy bezbronni, jeśli zaniechamy i porzucimy doktrynę prewencyjną.

Inny znaczący zarzut w stosunku do Ameryki jako jednobiegunowej siły jest określany mianem unilateralizmu. Polemizowałbym ze stwierdzeniem, czy rzeczywiście byliśmy unilateralni. Konstruując doraźnie „koalicje chętnych” nie kwalifikujemy się pod to określenie właśnie dlatego, że owe koalicje nie mają swojego dowództwa w Brukseli czy na East River.

Co więcej, unilateralizm jest często dobrą drogą do multilateralizmu. Tak jak nauczyliśmy się tego w czasie Wojny w Zatoce Perskiej to przywództwo Stanów Zjednoczonych, które pierwotnie chciały działać tylko na własną rękę, zaktywizowało potem następnych członków koalicji. Bez przewodniczenia koalicji Stanów Zjednoczonych, które oświadczyły przy inwazji na Kuwejt „nasza wola nie ustanie” oraz zadeklarowały konsekwencję działania nawet bez koalicjantów nie powstałaby koalicja wielu państw działająca na rzecz wspólnej sprawy.

Oczywiście lepiej jest gdy podejmuje się działania wspólne, gdy jest to możliwe. Byłoby dobrze gdyby inne kraje przyłączyły się do nas. Ale nikt nie będzie przecież tego żądać. Unilateralizm oznacza po prostu, że nie wolno pozwolić sobie być zakładnikiem woli innych.

Należy budować koalicję zawszy gdy jest to możliwe. W 2003 r. zebraliśmy koalicję chętnych do Iraku, która składała się zasadniczo z Wielkiej Brytanii, Australii, Hiszpanii, Włoch i większości krajów Europy Wschodniej. Francja i Niemcy na samym początku oświadczyły, iż w żadnym przypadku nie przyłączą się do obalania Saddama. Dlatego też nie było wyboru między szeroką koalicją a wąską, lecz między wąską koalicja a żadną. Były rzeczywiście poważne argumenty przeciwko wojnie w Iraku, lecz rzecz w tym, że Francja nie zaakceptowała żadnych argumentów, nawet tych przemawiających zdecydowanie za wojną.

Irving Kristol kiedyś wyjaśniał, że wolałby Organizację Państw Amerykańskich niż Narody Zjednoczone, ponieważ w OPA moglibyśmy być przegłosowani tylko w trzech językach, zaoszczędzając tym samym na kosztach dla tłumaczy. Realiści nie chcą ogrywać roli „Guliwera”. W międzynarodowym systemie bez suwerenności, policji i ochrony, gdzie władza jest ostatecznym arbitrem, historia zostawiła nam w spadku bezprecedsową siłę i powinniśmy być czujni w utrzymaniu tej władzy oraz zachować naszą swobodę w podejmowaniu decyzji w kwestii jej użycia.

Tutaj napotykamy na ograniczenia realizmu. Nie możemy żyć samą władzą, realizm jest cennym antidotum na mętny internacjonalizm lat 90-tych, ale na tym koniec.

Podstawowy problem leży w definicji narodowego interesu, zdefiniowanego pierwotnie przez wielkiego teoretyka Hansa Morgenthau: interes określony jest jako siła. Morgenthau twierdził, że to co rozwija kraje, i to co motywuje politykę zagraniczną to chęć władzy, zdobycia siły – utrzymania jej a następnie rozwinięcia.

Większość Amerykanów uważa, że dążenie do władzy jest głównym motywem działań większości państw. Nie jest to natomiast właściwa droga dla Ameryki i nie mogłaby być naszym celem. Ameryka nie może i nie chce żyć samą tylko realpolitik. Nasza polityka zagraniczna musi kierować się czymś więcej niż tylko siłą. Chyba że konserwatywne wartości przegrają w sporze z liberalnymi ideami oswajania społeczności międzynarodowej.

Dlatego właśnie wśród bardziej ideowych, amerykańskich konserwatystów powstała nowa szkoła, która widzi amerykański interes narodowy jako najwyższą wartość.

Demokratyczny Globalizm

To czwarta szkoła, która kierowała amerykańską polityką zagraniczną w tej dekadzie. Ta konserwatywna alternatywa wobec realizmu jest często niesłusznie nazywana neokonserwatyzmem, co jest bardzo dziwną nazwą dla kierunku, którego głównymi zwolennikami są dziś George W. Bush i Tony Blair. Jeśli oni są neokonserwatywni to wówczas Margaret Thatcher byłaby liberałem. Nie ma żadnego „neo” w przypadku Busha i Blaira.

Kierunek ten należałoby raczej nazwać demokratycznym globalizmem. Jest to polityka zagraniczna, którą powinno się definiować jako narodowy interes widziany jako wartość sama w sobie a nie tylko siła. Kierunek ten identyfikuje jedną naczelną wartość, którą John Kennedy nazwał „sukcesem wolności”. W przemówieniu prezydenta Busha wygłoszonym w Białym Domu w listopadzie ubiegłego roku podzielił on interwencje zbrojne w świecie na stabilizacyjne i takie, które mają na celu zabezpieczenie interesu narodowego.

Credo demokratycznego globalizmu to bycie ponad siłą i interesem. Ameryka jest wyjątkowym narodem zbudowanym nie na rasie, czy związkach krwi, lecz na założeniu istnienia pewnej wspólnoty ponad różnicami. To przekonanie jest pielęgnowane w Ameryce od dwóch stuleci. Ta amerykańska wyjątkowość wyjaśnia, dlaczego nie-Amerykanom trudno zaufać naszej polityce zagranicznej. Dlatego Blair miał tak duże trudności z zebraniem poparcia dla wojny w Iraku w swoim kraju, i dlatego Europa uważa taki model prowadzenia polityki zagranicznej za moralnie wątpliwy i nie budzący zaufania.

Demokratyczny globalizm zakłada, iż motorem rozwoju jest nie chęć czy też pęd do władzy, lecz pragnienie wolności. Tak właśnie został zaatakowany nasz sen o wolności, idealistyczna innowacja, czy inspiracja wywodząca się z doktryny Trumana z 1947r., polityki Kennedyego zapoczątkowanej w 1961r. i przemowy Regana o „imperium zła” z 1983r. Dzisiaj zmieniła się dotychczasowa walka dwóch światowych gigantów w walkę pomiędzy wolnością a zniewoleniem a także w walkę dobra ze złem.

Dlatego właśnie doktryna Trumana została tak mocno skrytykowana przez realistów takich jak Hans Morgenthau i George Kennan. Także z tego powodu Regan był szkalowany przez cały polityczny establishment.

Dzisiaj w dobie po 11 września znaleźliśmy się ponownie na wojnie, lecz tym razem z innym wrogiem. Nie ma już Związku Sowieckiego, który został zastąpiony przez arabsko-islamski totalitaryzm, zarówno świecki jak i religijny. Bush i Blair są jednakowo atakowani za próbę przeciwstawienia się terroryzmowi i za walkę o nasze demokratyczne wartości.

Wielu ludzi jest głęboko zaniepokojonych polityką Busha i Blaira – szczególnie wśród konserwatystów. Kiedy Blair wygłosił przemówienie do Kongersu w którym mówi: „Rozpowszechnianie wolności jest… naszą ostatnia linią obrony i jednocześnie pierwszą linia ataku,” konserwatyści dostrzegli w tym zapowiedź ekspansji i próbę prowadzenia agresywnej polityki, widząc tu powrót do polityki Woodrow Wilsona.

Dla konserwatystów Woodrow Wilson kojarzy się zdecydowanie negatywnie z wizją polityki ekspansywnej i w dużej mierze utopijnej. Wilson przewidywał rozprzestrzenienie się wartości demokratycznych poprzez tworzenie instytucji międzynarodowych. Można mu to wybaczyć. W 1918r. nie sposób było przewidzieć jak bezużyteczne okażą się te instytucje. Osiem dekad gorzkich doświadczeń – min. z Libią jako przewodniczącą Komisji Narodów Zjednoczonych d/p praw człowieka.

Demokratyczny globalizm nie jest wilsonizmem. Jego atrakcyjność polega na tym, iż podziela on pogląd realistów dotyczący centralizacji władzy jak również na tym, iż gardzi on fikcyjnym legalizmem liberalnych internacjonalistów.

Co więcej, demokratyczny globalizm jest udoskonaleniem realizmu. To czego realizm może nauczyć sprowadza się do konieczności rozpowszechniania demokracji. Tak więc demokratyczny globalizm jest jedynie środkiem a nie celem ostatecznym. Środkiem, który ma zapewnić Ameryce bezpieczeństwo. Powód jest prosty, demokracje są z natury znacznie bardziej przyjazne Stanom Zjednoczonym i jednocześnie mniej wojowniczo nastawione wobec swoich sąsiadów.

Realiści mają rację, że ochrona naszych interesów wymaga czasem zdecydowanego działania na całym świecie. Ta technika, bez względu na to jak bardzo jest satysfakcjonująca, ma swoje ograniczenia. W pewnym momencie dojdziemy bowiem do pewnej granicy, której nie można przekroczyć. Naturalną granicą, która będzie nas tutaj ograniczać jest demokracja.

Niebezpieczeństwem demokratycznego globalizmu jest jego uniwersalizm, i jego luźne powiązane z ludzką wolnością, wyrażającego pokusę aby zawiesić wszędzie flagę demokracji. Trzeba umieć powiedzieć w pewnym momencie „nie”. W niektórych przypadkach takich jak Liberia, Kongo, Birma czy choćby nawet Rosja– naszych aliantów rządzonych przez autorytarne władze, narażamy się, mówiąc „nie” na posądzenia o hipokryzję. Dlatego musimy artykułować kryteria w oparciu o mówienie tak.

Tutaj pojawia się kilka ważnych pytań. Gdzie należy interweniować? Gdzie ustanawiać demokrację? Gdzie budować społeczeństwa demokratyczne? Proponuję bardzo proste kryterium. Tam gdzie nas nie lubią.

Przywołajmy demokratyczny realizm. Ich aksjomatem jest: będziemy popierać demokrację wszędzie, lecz będziemy działać jedynie tam gdzie jest strategiczna konieczność – a więc w miejscach położonych w centrach wojen przeciwko istniejącemu wrogowi, który stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo wobec wolności.

Gdzie nas nie lubią? 50 lat temu Niemcy i Japonia były naszymi śmiertelnymi wrogami, ponieważ tam było ziarno największego światowego zagrożenia wolności. Następnie te kraje okazały się bastionem wolności i opozycją przeciwko nowemu wielkiemu zagrożeniu jakim był Związek Radziecki.

Gdzie nas nie lubią dzisiaj? Polityka obalania radykałów i ustanawiania demokracji może być złudna na dłuższą metę. W wojnie przeciwko nowemu globalnemu zagrożeniu, nowemu istniejącemu wrogowi, arabsko-islamskiego totalitaryzmu, zagraża on nam zarówno w świeckiej jak i religijnej formie już od ćwierćwiecza, począwszy od rewolucji z 1979 roku.

Ustanowienie przyzwoitego, cywilizowanego i niewojowniczego, prozachodniego rządu w Afganistanie i Iraku a potem ostatecznie u ich sąsiadów, podobnie jak to miało miejsce w przypadku Niemiec i Japonii, stwarza strategiczną szansę w walce z arabsko-islamskim radykalizmem.

Być może idziemy w naszym rozumowaniu trochę za daleko. Realiści ostrzegają przeciwko zbyt optymistycznemu myśleniu, iż można by przekształcić obcą kulturę w wyniku postulowania uniwersalnych ludzkich wartości, i pragnienia wolności w czym być może mają rację. Lecz czyż można być tego pewnym? Pół wieku temu słyszeliśmy te same ostrzeżenia o niemożliwości ustanowienia demokracji w krajach kultury konfucjańskiej. Okazało się po czasie, że takie myślenie było błędem. Gdzie jest napisane, iż arabowie są niezdolni do demokracji?

Tak jak w Japonii i w Niemczech, przedsięwzięcie jest ogromne, bardzo ambitne, wręcz aroganckie i może się nie powieść. Nie możemy jednak sobie pozwolić na to by nie spróbować. Nie ma żadnej innej wiarygodnej i alternatywnej strategii w odpowiedzi na potworne ataki z 11 września. To nie Osama bin Laden jest zagrożeniem, lecz struktura politycznego ucisku, religijnej nietolerancji, ruiny społecznej w arabsko-islamskim świecie spowodowanej przez reżimy nie mające żadnej legitymacji do sprawowania władzy, a prowadzące politykę antyamerykańską. W całej tej sytuacji nie chodzi tylko o jednego człowieka, chodzi o coś znacznie więcej. Byłoby świetnie znaleźć naszego wroga i powiesić go, ale taka taktyka sprowadza się jedynie do zabawy w policjantów i złodziei a taki właśnie model przyjęliśmy w ostatnich dwudziestu latach XX wieku i on doprowadził do wydarzeń z 11 września.

11 września

Jesteśmy jednobiegunową siłą i co za tym idzie?

We wrześniu 1900r. Dawid Hilbert wygłosił przemowę do Międzynarodowego Kongresu Matematyków nazywając 23 jeszcze nierozwiązane matematyczne problemy spuścizną XIX wieku. Gdyby analogicznie zaprezentować największe nierozwiązane problemy z zakresu geopolityki zostawione w spadku po XIX stuleciu, można by wyróżnić przede wszystkim wzrost znaczenia Niemiec i ich miejsca w światowym systemie państw.

Podobnie jest dzisiaj, na początku XXI wieku, możemy wyraźnie ujrzeć dwie wielkie geopolityczne zmiany na horyzoncie: nieuchronny wzrost znaczenia Chin i zbliżający się kryzys demograficzny Europy, obie nieuchronnie destabilizują międzynarodowy system.

Ale te problemy przyjdą później, najwcześniej w połowie stulecia, a więc jest to zmartwienie przyszłego pokolenia. Jest jeszcze szansa aby chronić naszych następców przed tymi problemami.

Nasz obecny problem to 11 września i korzenie arabsko-islamskiego nihilizmu. Tragedia zamachów z 11 września wywołała szok i zaskoczenie, oznaczała również zaczątek nowej historii, nawiązująca do XX wiecznej historii radykalnych ideologii i egzystencjalnych wrogów.

11 września obudził nas z letargu. Zaskoczył i pobudził do nowego myślenia i postrzegania świata. To jednak nie wszystko gdyż efektem tego było pojawienie się Stanów Zjednoczonych jako jedynej siły w jednobiegunowym świecie. To jest właśnie wyjątkowość tej sytuacji i stwarzająca nam przewagę, której nie mieliśmy w czasie różnych wojen i bitew w XX wieku. Dzisiaj podstawowym pytaniem jest, jak wykorzystać i skonsumować tę przewagę, aby wygrać starą/nową wojnę, która wybuchła po atakach terrorystycznych na Stany Zjednoczone.

Co zatem należy zrobić?

Izolacjoniści chcą po prostu zignorować jednobiegunowość, podnieść most zwodzony i chronić amerykańską twierdzę. Niestety, twierdza nie ma fosy – nie w erze bombowców, łodzi podwodnych, rakiet balistycznych. To właśnie przez ten most zwodzony nastąpiła katastrofa wrześniowa.

Następnie mamy liberalnych internacjonalistów. Oni lubią marzyć i w pewnym stopniu są świadomi naszej jednostronnej siły, lecz jej nie lubią. Widzą oni w jej użyciu niehumanitarne i całkowicie zbędne środki służące do zaspokojenia narodowego egoizmu. Nie ignorują oni tak po prostu naszej pozycji, lecz chcą się dzielić nią po kawałku z innymi, chcąc stworzyć globalną strukturę, w której Ameryka zostanie nie arbitrem międzynarodowych wydarzeń, lecz dobrym i oswojonym obywatelem międzynarodowej społeczności.

Mamy też i realistów, którzy mają najczystsze zrozumienie nowej sytuacji globalnej i związanej z nią nowej doktryny – prewencyjności stosowanej w razie konieczności. Lecz w końcu i ona zawiedzie gdyż nie oferuje żadnej dalekowzrocznej wizji. Te poglądy nie mogą więc właściwie określić naszej misji i pozycji we współczesnym świecie.

Wreszcie ostatnia szkoła: demokratyczny globalizm. Pozyskała ona w tej dekadzie społeczeństwo amerykańskie do walki o nasze podstawowe wartości. Nakazuje ona rozprzestrzeniać amerykańskie idee przez rozpowszechnianie demokracji i wolności środkami amerykańskiej polityki zagranicznej.

Zgadzam się z tym, przyklaskując im i prowadzonej przez nich polityce zagranicznej. Lecz wierzę, że musi być zahartowana w swoich uniwersalistycznych aspiracjach i retoryce przez demokratyczny globalizm aż po demokratyczny realizm. Musi być zahartowana, skupiona i ograniczona. Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi, lecz gdy ktoś nam zagrozi, przybędziemy tam, żeby zabezpieczyć nasze interesy. Jeśli dziś zagraża nam islamski półksiężyc rozciągający się od Północnej Afryki po Afganistan, będziemy gotowi dotrzeć tam w każdej chwili.

W październiku 1962r. podczas kryzysu kubańskiego, dotarliśmy nad krawędź głębi. Następnie wraz z naszymi, równie przerażonymi przeciwnikami cofnęliśmy się ostrożnie wstecz. 11 września 2001 ujrzeliśmy znów oblicze Armagedonu, lecz tym razem nasz wróg nie uczynił kroku wstecz. Tym razem nasz wróg jest gotowy walczyć dalej.

Gdyby to była jedyna różnica pomiędzy tamtymi wydarzeniami a obecną sytuacją, nasze położenie byłoby beznadziejne. Jest jednak i druga bardzo znacząca różnica. Dziś jesteśmy jedyną potęgą na tym świecie i to nie tylko dziś, lecz tak będzie również w przyszłości, co stwarza dla nas ogromne możliwości. Rozsądku naszych wrogów nie możemy kontrolować, lecz użycie siły jest już w zasięgu naszej kontroli. Jeśli ta siła jest używana rozsądnie, wymuszona nie przez iluzje czy fikcje, lecz tylko przez cele naszej misji, która ma przynieść odrobinę wolności jako antidotum na nihilizm, zwyciężymy.

Przełożył Radosław Domagalski

Referat wygłoszony 10 lutego 2004 roku w AEI w Waszyngtonie

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010