CZY TO JUŻ KONIEC?

Gdy w 1988 roku komuniści zaczęli realizować scenariusz „okrągłego stołu”, nie wszystko było domknięte na ostatni guzik. Czas reform - nawet tych inspirowanych przez aparat państwowy - to okres społecznego zawirowania. Uwolnione siły polityczne i społeczne mogły się wyrwać spod kontroli, przyszłość była niepewna, rzeczywistość III RP dopiero nabierała kształtu, a naród oczekiwał jakiejś formy zadośćuczynienia za lata skrytobójczych morderstw, poniewierki i pognębienia. Esbecy palili akta, sekretarze zeszli z widoku mediów, nad Polską zajaśniała nadzieja, że może jednak tym razem uda się zrealizować marzenia, że uda się nam podźwignąć i wybudować normalny kraj.

Oczywiście, była to nadzieja płonna, karty bowiem były już rozdane w salonach i agenci po stronie „opozycyjnej”, czy też „solidarnościowej”, czuwali nad zabezpieczeniem interesów swych mocodawców. Teczki z poprzedniego okresu działały jak smycz i kaganiec. Dlatego właśnie u zarania nowej władzy tajna superkomisja Michnika przebierała kilometry tajnych akt MSW.

Istniało jednak niebezpieczeństwo, że aspiracje narodu podejmie ktoś inny, że znajdzie się elita alternatywna wobec tej wychowanej przez generała Kiszczaka i kolegów. To właśnie wywoływało nerwowe tiki na twarzach komunistów. W końcu, ludzie są tylko ludźmi i człowiek nie jest w stanie wszystkiego dopilnować...

Niestety, alternatywne elity były zbyt słabo zorganizowane albo zbyt głupie, by odebrać pałeczkę z rąk postkomunistycznej kohorty. Najdalej posuniętą inicjatywą tego rodzaju były rządy Olszewskiego. Układ w porę jednak zareagował i zablokował to niebezpieczeństwo. Samotnie, bez politycznego zaplecza, omotany w labiryncie politycznej intrygi służb specjalnych usiłował dokonać tego samego Stanisław Tymiński. Choć nie był wykreowany przez służby specjalne, wielu ludzi z tego środowiska, z niższych szczebli, a więc spoza WSI, odsuniętych od apanaży nowego koryta, próbowało skupić się wokół niego by skorzystać również na transformacji jak koledzy z wyższych szarż i wojskówki. To samo środowisko służb specjalnych wykreowało już metodycznie Andrzeja Leppera, aby przejąć elektorat ujawniony przez Tymińskiego.

W wypadku Tymińskiego niewiele zabrakło, a UKŁAD musiałby odwołać się do drastycznych posunięć. Szczęśliwie dla postkomunistów ogólnopolska mobilizacja elektoratu, połączona z dęciem przez jerychońskie tuby propagandy, zwłaszcza solidarnościowej (np. akcja min. Kozłowskiego), poskutkowała. Sytuacja się uspokoiła i nikt już nie był w stanie zagrozić postkomunie; nikt już nie był w stanie podnieść Polski ku prawdziwie niezależnej i niepodległej egzystencji. Karty zostały rozdane, los kraju przypieczętowany. Nowy globalny układ miał wchłonąć kolejną kostkę puzzla.

Za sprawą planu Balcerowicza, sztucznego zadłużania zakładów państwowych (np. przez dywidendę) doprowadzono do łatwiejszego przejęcia ich (a dokładnie – rozkradzenia) przez nomenkaturę, dzięki wewnętrznej wymienialności złotego i polityki kursowej zapełniono importem półki polskich sklepów, zniszczono produkcję. Kurs wewnętrznej wymienialności złotego ustalono tak aby produkcja stale drożejąc stawała się coraz mniej opłacalna, co wiązało się z tym, że nomenklatura i ludzie służb (zwłaszcza WSI) robili majątki nie na produkcji tylko imporcie oraz przejęciu monopoli na import gazu i ropy. Konsekwencje takiej strategii ponosiło społeczeństwo. Niszczenie produkcji i zakładów nie było więc celem, jak to lubią interpretować neoendecy, lecz skutkiem ubocznym obranej strategii.

Ludzie, którzy pełnili w Polsce rolę elity, tłumaczyli narodowi, że tak musi być, że taka jest „cena transformacji”. Wszystko po to, by ci mniej rozgarnięci nie zauważyli, w jaki sposób się ich okrada, by cieszyli się z nagle pozyskanej możliwości zakupu zachodnich błyskotek i nie zadawali „głupich pytań”, gdy likwidowano setki tysięcy miejsc pracy, a podstawowe gałęzie przemysłu i infrastruktury zyskiwały nowych właścicieli. Społeczeństwu rzucono ochłap zagranicznych towarów konsumpcyjnych i możliwość dorobienia się na hurtowniach. Ograbiono Polskę i Polaków na dziesiątki miliardów dolarów, zastosowano sprawdzone metody kolonialne, wyciągnięto ludziom oszczędności z kont przy pomocy piramidek finansowych. Największą z nich była warszawska giełda. Ceny akcji, raptem dwudziestu kilku firm na niej zarejestrowanych, pompowano poprzez propagandę telewizyjną - dmuchano balon sztucznego popytu. Tłumaczono Polakom, że tylko na giełdzie mogą się teraz szybko dorobić, przed biurami maklerskimi ustawiały się kolejki omamionych i spragnionych łatwego bogactwa rodaków.

Patrzyliśmy na to wszystko, byliśmy tego świadkami i tylko niewielu krzyczało w bolesnym skowycie, że oto tracimy Polskę. Ci, którzy to robili, byli wyszydzani, wyśmiewani, w brutalny sposób uciszani. W telewizji, w gazetach brylowali obrońcy nowego porządku. To nic, że jedna za drugą padały polskie fabryki, to nic, że prywatyzowano za bezcen - popatrzcie, przecież ulice nam wypiękniały neonami, przecież tyle mamy na nich zagranicznych aut, przecież budują się wille z basenami. Cóż z tego, że ty, drogi telewidzu, dalej mieszkasz w ciasnym M-3 w pogierkowskim blokowisku - pewnie jesteś mało zaradny... Ludzie zdolni, np. Piskorski, potrafili poprawić sobie standardy, a ty nieudaczniku cierpisz bo jesteś homo sovieticus i nie nadajesz się do kapitalizmu. Sam sobie jesteś winny...

I ludzie kupowali te bzdury, jedli telewizorowi z ręki. Jest to wina polskiej inteligencji, to ona okazała się głupia. Powiedzmy, że ta na samej górze była sprzedajna i odcinała kupony od szabrowania, ale co z resztą?

Tak, to prawda, że nie było się gdzie uczyć normalnego świata, że wielu było oślepionych i otumanionych zmianami, że tylko nieliczni rozumieli mechanizmy zachodniej gospodarki, systemu finansowego, a przede wszystkim polityki, że w końcu ludzie byli nienawykli do angażowania się w sprawy społeczne czy państwowe. Jedni patrzyli w Amerykę jak w święty obraz, tłumacząc, że przecież Zachód nie da nas skrzywdzić, inni, ci co to łyknęli kilka książek, perorowali, iż na tym właśnie polega kapitalizm i trzeba się do tego przystosować. Jeszcze inni, zagubieni, po prostu nadstawili kieszeń i machnęli na kraj ręką. Wisły kijem nie zawrócisz - przekonywali przy wódce.

Dziś pęknięcie między elitami a narodem jest widoczne gołym okiem. Nowe środowiska przywódcze nie wyrosły, stare zdają sobie sprawę, że ich moc oddziaływania jest mocno nadwyrężona. Dla zwykłych ludzi pozostaje więc Lepper, który mówi wprost o tym, co widać za oknem. Problem tylko w tym, że scenariusz piszą mu chłopcy ze służb specjalnych - ci sami, którzy do tej pory reżyserowali przedstawienie. Reszta uczciwych ludzi nie wyrosła jeszcze z krótkich majtek, nie nauczyła się podstawowych mechanizmów funkcjonowania polityki, ma wielce pobożne intencje, ale nie bardzo wie, jak je przełożyć na polityczną taktykę, jak je sfinansować, jak zorganizować strukturę, jak je wypromować.

Jest w kraju kilka obiecujących ośrodków narodowych, jednak po to, aby mogły one uzyskać znaczenie, ich politycy muszą się nauczyć działać, muszą się poznać na politycznej kuchni. Do tego długa droga, tym dłuższa, że obóz władzy rzuca kłody pod nogi, a Samoobrona kanalizuje społeczne niezadowolenie. Polityki nie uczy się z książek, lecz w działaniu, bo w książkach nie uczą, że ktoś może grzebać w śmieciach wyrzucanych z biura twojej organizacji, a prywatny detektyw może śledzić ci żonę. W Polsce w o wiele większym stopniu niż w innych krajach dodatkowo na kształt życia politycznego wpływa gra wywiadów. Jest to czynnik, z którym należy się liczyć, są to ludzie, z którymi trzeba rozmawiać, o ile chcemy, aby biało-czerwona flaga i orzeł w koronie za lat 50 czy 100 miały jeszcze jakiekolwiek znaczenie.

Punkt wyjścia nie jest więc zachwycający - zrujnowany gospodarczo i zadłużony po uszy kraj, bierne społeczeństwo, zdemoralizowane elity i oligarchiczna struktura władzy. Pozostaje tylko ufać, że idea przeżyje, że następne pokolenia przeanalizują błędy ojców i dostrzegą swój narodowy interes. Oczywiście, może też być inaczej...

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010