CZY AMERYKANIE UCZĄ SIĘ DEZINFORMACJI?

Wojna z islamskimi terrorystami to nie tylko operacje wojskowe i szpiegowskie. Jednym z najważniejszych pól bitewnych są dziś media. Gdy przewaga koalicji antyterrorystycznej w radiu, prasie i telewizji wydaje się bezsprzeczna, podstawowym narzędziem rozpowszechniania propagandy fundamentalistów stał się internet. Wszystko wskazuje jednak, że i na tym polu Amerykanie mogą poszczycić się sukcesami.

Początkowo jedyną metodą walki z fundamentalizmem w internecie było zamykanie stron i serwerów oraz ściganie ich twórców. Jednak według niepotwierdzonych wiadomości USA zastosowały broń dotychczas przez nich nie używaną – dezinformację.

Wyobraźmy sobie taką sytuację: istnieje dość wiarygodny internetowy serwis informacyjny islamskich fundamentalistów, nazwijmy go „A” (nie chcemy uprawiać propagandy, dlatego nie podajemy jego adresu). Jego tradycje sięgają pierwszej wojny czeczeńskiej. Przez wiele lat budował swą wiarygodność, kilku jego reporterów zginęło w walkach, m.in. w oblężeniu Tora Bora. Wiadomości z serwisu „A” po mniej więcej trzech dniach pojawiają się w pakistańskich gazetach, a po kolejnym tygodniu docierają do zachodnich agencji informacyjnych. Serwis „A” działa całkiem profesjonalnie, choć teksty, z wiadomych powodów, bardzo rzadko są podpisywane. Wiadomości podawane są po angielsku, gdyż jest to jedyny język, którego łatwo mogą się nauczyć wszyscy muzułmanie, jego znajomość nie budzi podejrzeń, a poza tym umożliwia on dotarcie do ludzi Zachodu. Serwis związany jest także z wydawnictwem, które publikuje książki oraz filmy dokumentalno – propagandowe. „A” bywał wielokrotnie zamykany, zmieniał nazwy, adresy internetowe, serwery i kraje.

Tymczasem w maju 2002 roku pojawił się inny serwis informacyjny, nazwijmy go „B”. Szybko zdobył on popularność wśród zainteresowanych, a także, początkowo, poparcie ze strony „A”. „B” redagowany jest również po angielsku, ale w przeciwieństwie do „A”, jego nazwa również pochodzi z angielskiego. Serwis „B” jest bardzo atrakcyjny wizualnie: prawie każda wiadomość ozdobiona jest profesjonalnym zdjęciem. Serwis podzielony jest na dwie połowy: „mainstream news” i „uncensored news”. Serwis „B” jest kopalnią informacji na temat kampanii prowadzonych przez USA na terenie państw islamskich. Serwis ten od „A” różni się jednak tym, że w większości zamieszcza przedruki z innych źródeł. Zamieszcza się tam również wywiady z działaczami islamskimi oraz teksty teoretyczne na tematy związane z zagadnieniem. Linia polityczna serwisu „B” jest jeszcze bardziej radykalna niż „A”. Serwis ma problemy z obsadą, szczególnie brakuje ludzi znających arabski i mogących tłumaczyć teksty z gazet w tym języku. Na stronie internetowej zachęca się osoby władające arabskim do dobrowolnej współpracy. Mieszkańcy Afganistanu, Iraku i Palestyny mogą też zostać dobrowolnymi reporterami „B” i opisywać wydarzenia w swoim kraju.

Po kilku miesiącach istnienia serwisu „B” zaczęły się pojawiać pierwsze wątpliwości. Niektóre artykuły tłumaczono z innych języków używając dziwnych, jak na fundamentalistów, zwrotów. Najbardziej rzucające się w oczy to określenia „członkowie Al-Qaidy” lub „przywódcy Al-Qaidy” zamiast „mudżahedini” lub „bojownicy o islam”. Serwis „B” nie zamieścił również kilku istotnych informacji, które pojawiały się gdzie indziej: np. o zamordowaniu agenta izraelskiego wywiadu, o kilku większych bitwach stoczonych w Afganistanie, o masakrze, której dopuściły się wojska amerykańskie (abstrahując od tego, czy wiadomości te były prawdziwe, szanujący się serwis fundamentalistów powinien był je zamieścić).

„B” trafił jednak pod lupę dopiero we wrześniu 2002, kiedy to zaczął podważać wiarygodność „A”. Najpierw poszło o aresztowanie jednego z działaczy islamskich w Karaczi. Serwis „A” podał to jako jedną z głównych wiadomości miesiąca, natomiast „B” powołując się na źródła, których nie cytował, stwierdził, że ów działacz nie został aresztowany i nadal przebywa na wolności. Kolejną, istotniejszą sprawą był list od Osamy bin Ladena, który „A” zamieścił pod koniec października. „B” zaatakował tym razem imiennie swojego konkurenta oraz podważył autentyczność dokumentu: „list ten krąży od jakiegoś czasu po internecie”. W „B” napisano ponadto, że bin Laden nie ma w zwyczaju pisać listów do serwisu „A”, tylko do telewizji Al-Dżazira.

W tym momencie ludzie związani z „A” zaczęli prowadzić prywatne dochodzenie w sprawie „B”. Okazało się, że został on założony przez kobietę w średnim wieku z Kanady, która przeszła na islam pod wpływem wydarzeń z 11 września 2001 roku. Kobieta ta dysponowała dużymi środkami finansowymi: strona internetowa zrobiona jest przez wysokiej klasy specjalistów, a ludzie „B” często kupowali za ciężkie pieniądze wiadomości od telewizji Al-Dżazira. Serwis „B”, w przeciwieństwie do „A”, nie został nigdy zamknięty i nie ma problemów z amerykańskimi służbami bezpieczeństwa. Wiadomości i komentarze z „B” są często cytowane przez dziennikarzy z krajów zachodnich: serwis ten powoli staje się dla nich głównym źródłem wiadomości „nieocenzurowanych” – ci sami dziennikarze nigdy nie cytowali „A”.

I wreszcie ostatni argument: reporterom serwisu „A” udało się zrobić zdjęcie żołnierza amerykańskiego zabitego w Afganistanie. Opublikowano je na stronie internetowej z adnotacją, że „A” zrzeka się doń praw autorskich i każdy, łącznie z imiennie wymienionym serwisem „B”, może je upowszechniać. Tak się jednak nie stało.

Czy mamy do czynienia tylko z walką konkurencyjnych serwisów informacyjnych bądź organizacji terrorystycznych, czy też serwis „B” jest fałszywką wykreowaną przez amerykańskie służby bezpieczeństwa? Wszystko wskazuje na tę drugą możliwość. Oznaczałoby to, że wywiad USA działa coraz bardziej profesjonalnie i udało mu się odnieść spory sukces (przynajmniej pięć miesięcy działania serwisu bez podejrzeń – od maja do września 2002) na obszarze dotychczas dlań niedostępnym – dezinformacji.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010