SYRIA NA CELOWNIKU?

Poniżej publikujemy artykuł Erica S. Margolisa zamieszczony w "American Conservative" wyd. z 28 marca 2005 r. Autor kontynuuje kampanię przeciwko Izraelowi, co prowadzi go do uznania Hezbollahu za organizację nie terrorystyczną. Porównuje też okupację syryjską Libanu do amerykańskiej Iraku. Ciekawe, czy sam wolałby znaleźć się pod okupacją syryjską czy amerykańską? Wpływy amerykańskie i francuskie w Libanie mogą jednak temu krajowi tylko wyjść na dobre. Artykuł pokazuje, że konserwatyści, którzy zarzucają neokonserwatystą kierowanie się w polityce amerykańskiej interesem Izraela, sami najbardziej przejmują się losem zbrodniczych reżymów, gdyż w ich likwidacji widzą interes Tel Awizu. Artykuł, choć stronniczy, zwłaszcza w ocenie syryjskich praw do Libanu, zawiera też wiele interesujących informacji. Faktem jest, iż bez unormowania sytuacji wokół Iraku, spokój w tym kraju nie wróci. Pozostaje kwestią wyboru: kontynuacja obecnej destabilizacji w Iraku czy niebezpieczeństwo destabilizacji w Syrii i Iranie, w wypadku poparcia tam proamerykańskich zamachów stanu.Na argument, iż pozostawienie tamtejszych reżymów w spokoju nie groziłoby destabilizacją, można odpowiedzieć, iż bez upadku komunizmu nie byłoby np. wojny w Bośni, a więc logicznie rozumując należało by komunizm nadal tolerować? J. Darski

Margolis jest korespondentem wojennym, komentatorem i publicystą wielu gazet, w tym "Toronto Sun", napisał m.in. "War at the Top of the World: The Struggle for Afghanistan and Asia".

W starym dowcipie popularnym na Bliskim Wschodzie jest tak: "Bóg stworzył Liban, wspaniały kraj, góry pokryte lasami, złote plaże i żyzne gleby. »Dlaczego, Boże, tak faworyzujesz Liban, dając mu tylko same najlepsze rzeczy?« - pytali Arabowie z pustyni. »Nie bądźcie zazdrośni - odparł Bóg - poczekajcie, aż zobaczycie, jakich im dam sąsiadów«".

Prawie wszyscy oskarżają dziś Syrię, sąsiada i "starszego brata" Libanu, o zamordowanie byłego premiera Rafika Hariri. 660-funtowa bomba, która rozerwała na strzępy opancerzoną limuzynę Hariri w samym centrum Bejrutu, wstrząsnęła politycznym krajobrazem Libanu i wyzwoliła burzę protestów wśród Libańczyków, zmęczonych długą i przyciężkawą okupacją syryjską ich niewielkiego kraju. Stany Zjednoczone i Francja przyłączyły się do chóru gniewnych wezwań domagających się wycofania Syrii.

Na przestrzeni minionych dwóch dekad w zamachach, których sprawcy nie zostali wykryci po dziś dzień, zginęło kilkudziesięciu libańskich polityków. Ostatnim był Elie Hobeika, watażka chrześcijan-maronitów, którego samochód wyleciał w powietrze, kiedy Hobeika zapowiedział, że opublikuje materiały, które, jak twierdził, dowodziły, iż w 1982 r. ówczesny minister obrony Izraela, Ariel Szaron, osobiście wydał rozkaz przeprowadzenia masakry 2 tys. palestyńskiej ludności cywilnej w obozach Sabra i Shatila.

Mimo to, nawet według standardów libańskich, zamordowanie Hariri było spektakularną zbrodnią.

Jak na ironię, olbrzymi ładunek wybuchowy, który wysadził w powietrze kawalkadę aut Hariri, poważnie uszkodził słynny hotel St. George, symbol europejskiej kultury Bejrutu, starych dobrych czasów i rozrzutnego, nieislamskiego stylu życia. Hariri odegrał główną rolę przy odbudowie St. George i śródmieścia Bejrutu po zniszczeniach 15 lat zaciętej wojny domowej. Autor niejeden tekst napisał w barze u St. George'a, ulubionym "wodopoju" szpiegów, dziennikarzy, intrygantów, przemytników broni, handlarzy haszyszu i biznesmenów spod ciemnej gwiazdy.

Hariri był archetypem biznesmena Lewantu, hojny, bezwzględny, jowialny, chytry i przebiegły. Miał wszędzie kontakty. Jako premier, a później w opozycji, Hariri bez problemu radził sobie z syryjskimi zwierzchnikami, posiadał ważne polityczne i biznesowe koneksje wśród elit rządzących w Damaszku.

Syryjskie oddziały pierwotnie zaproszone zostały do Libanu przez Ligę Arabską i Maronitów, aby położyć kres brutalnej wojnie domowej. Syryjczycy pozostali, dominując libańską scenę polityczną i ciągnąc zyski z handlu oraz gospodarki, w tym haszyszu produkowanego w dolinie Beeka. W ostatnich latach połowa Syryjczyków wróciła do domu. Ponoć Hariri prywatnie opowiadał się za ostatecznym wycofaniem 14 tys. syryjskich "żołnierzy sił pokojowych", niemniej publicznie na ten temat się nie wypowiadał. Syria nie miała absolutnie żadnego powodu, aby zabijać swego starego przyjaciela i sojusznika.

Dla Syrii zamach na Hariri nie mógł się zdarzyć w gorszym czasie - kraj stoi w obliczu rosnących nacisków dyplomatycznych, gospodarczych i militarnych ze strony administracji Busha. W rzeczy samej zamordowanie Hariri było katastrofą dla Syrii, której panowanie w Libanie od jakiegoś czasu ulegało stałej erozji. Oburzenia z powodu zamachu dało argumenty Maronitom, Druzom, Izraelowi, Francji i Stanom Zjednoczonym - wszystkim tym siłom, które chcą doprowadzić do końca syryjskiej obecności.

Zaraz po otrzymaniu wiadomości o Hariri, Condoleezza Rice oskarżyła Damaszek o morderstwo, odwołała amerykańskiego ambasadora w Syrii i była krok od wysunięcia groźby wojny. Chwilę potem prezydent Bush powtórzył te wszystkie groźby, choć nadal nie było żadnych dowodów syryjskiego zaangażowania w przygotowanie zamachu. Mimo to Waszyngton wydaje się być zdecydowany obalić reżim Assada.

Być może jakaś komórka jednej z wielu syryjskich jednostek wywiadu była zamieszana, ale morderstwo Hariri mogło równie dobrze być robotą podziemnych organizacji islamistów syryjskich czy libańskich, nienawidzących Syryjczyków Maronitów, albo też ich wieloletniego sojusznika - Mosadu. Wszystkie te siły starają się zdestabilizować Syrię i wyprzeć ją z Libanu. Za zamachem stać też mogą biznesowi konkurenci byłego premiera. Jako pierwsza odżegnała się Al-Kaida.

Masowe demonstracje w Bejrucie doprowadziły do ustąpienia prosyryjskiego rządu Libanu, torując drogę do nowych wyborów, które najprawdopodobniej przyniosą władze wrogie Syrii i uległe wpływom Amerykanów i Francji. Syria, najwyraźniej przestraszona, ogłosiła, że wycofa wkrótce oddziały, i usiłowała - bez powodzenia - udobruchać Waszyngton.

Dla administracji Busha "sprawa Hariri" dostarczyła świetnego pretekstu, by skierować wielkie działa na Damaszek. Stojąc w obliczu militarnego impasu i politycznych zagrożeń w Iraku, wskrzeszone neokonserwatywne jastrzębie chętnie przelewają swe frustracje na Syrię i Iran, uważane za wylęgarnie terroryzmu islamskiego i kraje udzielające potajemnie wsparcia irackiemu ruchowi oporu. Podobna argumentacja usprawiedliwiała amerykański atak na Laos i Kambodżę w czasach wojny w Indochinach.

Syria ma powody do zaniepokojenia. Czasami wydaje się, że Bush jest pod wpływem swego rodzaju syndromu "Kandydata z Mandżurii" (nawiązanie do filmu o żołnierzu amerykańskim, który w obozie jenieckim zostaje przez Sowietów zamieniony w nieświadomego zamachowca - przyp. tłum.). Podczas wizyty Busha w Izraelu, w której rolę przewodnika odgrywał Ariel Szaron, w umysł obecnego prezydenta, wcześniej nieskażony jakąkolwiek wiedzą o sprawach Bliskiego Wschodu, została zaszczepiona syjonistyczna pasja. Poważnie zaniepokojony generał Brent Scowcroft, były doradca ds. bezpieczeństwa starego Busha, przestrzegał niedawno, że Szaron "zahipnotyzował" młodego Busha.

Tuż po objęciu urzędu, Bush uznał wrogów Izraela za wrogów Ameryki. Organizacje oporu Palestyńczyków, Hamas i Islamski Dżihad, zostały uznane za terrorystyczne, mimo że ich wyłącznym celem było przeciwstawianie się izraelskiej okupacji, a nie dybanie na bezpieczeństwo Ameryki. Hezbollah, libańska organizacja bojowa, która wyparła okupacyjne siły Izraela z Libanu, również została oficjalnie zaliczona do ugrupowań terrorystycznych i dziś pozostaje na celowniku armaty Busha/Szarona.

Izrael uparcie zmierza do wzięcia odwetu na Hezbollahu i do zlikwidowania poparcia udzielanego Palestyńczykom przez tę organizację. Izrael i Syria od 25 lat walczą o dominację nad Jordanią i Libanem. Przeprowadzona w 1982 roku inwazja Libanu przez wojska Szarona miała na celu przekształcenie tego kraju w izraelski protektorat, na wzór Jordanii. Syria wysłała wówczas swe oddziały i wspólnie z bojownikami Hezbollahu pokrzyżowała Szaronowi plany poprzez brutalną kampanię znaczoną zamachami bombowymi, porwaniami i zasadzkami. Dziś wspólna izraelsko-amerykańska ofensywa mająca na celu złamanie Hezbollahu ponownie umożliwi wysiłki Izraela, podporządkowania sobie Libanu.

Liban, podobnie jak Kuwejt, jest wytworem europejskiego kolonializmu. W latach 20. ubiegłego wieku Francja oderwała go od historycznej Syrii, tworząc na tych ziemiach enklawę Maronitów, którzy lubią podawać się za Fenicjan. Syria nigdy w pełni nie zaakceptowała libańskiej niepodległości i wciąż uznaje go za część Syrii, ale Waszyngton - bez najmniejszego rumieńca wstydu z powodu własnej obecności militarnej w Iraku - żąda, bez zająknienia, by Damaszek "przestał mieszać się w sprawy Libanu".

Niedawno Francja i USA, wykazując się rzadko spotykaną kooperacją, doprowadziły do przegłosowania w Radzie Bezpieczeństwa rezolucji nakazującej Syrii opuszczenie Libanu. Kontynuowanie okupacji narusza pierwotne porozumienie z Taifu, w ramach którego syryjskie oddziały doprowadziły do zakończenia wojny domowej. Syria przez długi czas odmawiała wycofania swych oddziałów z Libanu, tłumacząc, że uczyni to dopiero wtedy, gdy Izrael wycofa się ze Wzgórz Golan i Zachodniego Brzegu.

Tymczasem Izrael nie przestaje wskazywać Białemu Domowi, że Syria "dojrzała" do zmiany władzy. I choć izraelskie jastrzębie całkowicie myliły się pod tym względem odnośnie do wojny, jaką ich amerykańscy sprzymierzeńcy zmajstrowali w Iraku, to akurat w przypadku Syrii mogą mieć rację.

Islamskie organizacje bojowe od dawna agitowały za obaleniem świeckiego syryjskiego reżimu i zastąpieniem go przez władze islamskie. Władza, którą prezydent Bashar - al-Assad odziedziczył po swym bezwzględnym ojcu, generale Hafizie Assadzie, opiera się na alawitach - tajemnej religijnej sekcie z północnego wybrzeża. Alawi stanowią ok. 10 proc. syryjskiej populacji. Uważani za heretyków przez muzułmanów wyznania sunnickiego i przeważnie biedni, alawici w latach 60. masowo zaciągali się do wojska, gdyż była to szansa na zdobycie zatrudnienia. Dzięki armii kontrolowanej przez alawitów, generał Assad był w stanie dokonać przewrotu i przez trzy dekady utrzymać się przy władzy. Sunnicka większość, w tym tajne Bractwo Muzułmańskie, jedna z najstarszych organizacji nacjonalistycznych świata arabskiego, od dawna była mu przeciwna i od czasu do czasu buntowała się przeciwko wpływom alawitów. W mieście Hama, podczas krwawego powstania, siły generała Assada miały zabić ok. 10 tys. sunnickich buntowników i cywilów.

Następca Hafiza Assada, Bashar, usiłował zliberalizować, zreformować i zmodernizować Syrię. Częściowo to się udało. Obecnie ma miejsce niewielka polityczna i społeczna odwilż, ale odziedziczona po ojcu, stara gwardia partii Ba'ath zablokowała plany Bashara otwarcia Syrii, rezygnacji z państwowego socjalizmu, zakończenia represji politycznych i zbliżenia z Europą. Twardogłowi, podobnie jak dinozaury partii komunistycznej, które blokowały reformy Gorbaczowa, obawiają się, że jakiekolwiek rozluźnienie kontroli zaowocuje społecznym wybuchem.

Bashar Assad wielokrotnie starał się o poprawę stosunków z Waszyngtonem i wspierał wojnę przeciwko islamskim bojownikom. Administracja Busha, podobnie jak jej izraelscy partnerzy, odrzuciła te umizgi.

Wyizolowana, prawie bez przyjaciół (oprócz sojuszniczego Iranu, który również jest pod ostrzałem Amerykanów), Syria ma na zachodzie wrogie państwo Izrael, zaś na swej wschodniej rubieży amerykańskie wojska w Iraku. Waszyngton ma nadzieję, że jego kampania przeciwko Damaszkowi wyzwoli militarny przewrót wymierzony w reżim Assada, w rezultacie którego w Damaszku osadzona zostanie junta przyjazna Amerykanom - jest to dokładnie to samo, na co neokonserwatyści mieli nadzieję przed inwazją w Iraku.

Przewrót i załamanie się niekochanego syryjskiego reżimu może jednak sam w sobie sprowadzić chaos i wojnę domową w krajach Lewantu - bardzo niebezpieczną sytuację, której jakobińscy architekci "nowego, demokratycznego" Bliskiego Wschodu w Waszyngtonie jeszcze nie wzięli pod uwagę.

(tłum. AK)

Archiwum ABCNET 2002-2010