STARCIE W KARPATACH

Historię małych i słabych krajów, takich jak państwa Europy Środkowej i Wschodniej, można interpretować jako wynik działań sił wyłącznie wewnętrznych (sposób ten preferują polskie media), lub jako wynik walki większych organizmów, które tereny te traktują jako quasi-kolonie. Aktualne wydarzenia w naszym regionie wydają się być wynikiem starcia dwóch światowych potęg.

Stany Zjednoczone od jakiegoś czasu prowadzą ostrą rywalizację z Rosją o wpływy w Europie Środkowej i Wschodniej. 28 listopada 2004, w cieniu wydarzeń na Ukrainie, odbyła się kolejna odsłona tej walki – tym razem były to podwójne wybory (parlamentarne i prezydenckie) w Rumunii. W kraju Drakuli i „Maradony Karpat” od dobrych kilku lat przewagę mają Amerykanie i obecne wybory mogą ugruntować ten stan rzeczy. Rosjanie są w odwrocie, lecz wszystko wskazuje, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.

Jeszcze rok temu nic nie zapowiadało ostrego pojedynku wyborczego. Dalsze rządy PSD (Partia Socjaldemokratyczna) wydawały się więcej niż pewne. Amerykanie starali się wówczas stworzyć własne stronnictwo w obozie postkomunistów stawiając na ambitnego ministra spraw zagranicznych Mirceę Geoană. Polityk ten miał podobny życiorys do szarej eminencji polskiej polityki, Jerzego Koźmińskiego. Były Stypendysta Fulbrighta, później ambasador w Stanach Zjednoczonych i oczywiście były współpracownik Securitate – te cechy sprawiały, że wydawał się być dobrym sojusznikiem Amerykanów. Geoană wyróżniał się korzystnie na tle pozostałych, dość „kartoflanych” polityków PSD, swoim obyciem w świecie i charyzmą osobistą.

Minister spraw zagranicznych dyskretnie popierał ówczesnego amerykańskiego ambasadora Michaela Guesta w jego walce przeciwko korupcji (zob. artykuł na ten temat w OnP, maj 2003). Cieszył się również poważaniem zachodnich dyplomatów, którzy chcieli w nim widzieć przeciwwagę dla prezydenta Iliescu i premiera Năstase. Geoană próbował budować frakcję „reformatorską” w PSD i przyciągać do siebie bardziej „światłych” działaczy, lecz podział na „otwartych” i „beton” był czysto umowny, co dobrze znamy również z polskiego podwórka.

Ministrowi nie udało się jednak stworzyć wystarczająco silnego skrzydła, aby pokonać premiera Năstase. „Za karę” Geoană został wystawiony w wyborach lokalnych, które odbyły się w czerwcu 2004 roku, jako kandydat na stanowisko burmistrza Bukaresztu. Jego szanse w starciu z dotychczasowym burmistrzem, Traianem Băsescu, były zerowe, chociaż fałszowane sondaże opinii publicznej dawały mu niewielką przewagę. Ostatecznie przegrał w pierwszej turze uzyskując prawie dwa razy mniej głosów niż Băsescu.

Zniechęceni Amerykanie zaraz przed wyborami dali jeszcze Geoanie „prztyczka” umieszczając go w październiku 2004 na liście 110 rumuńskich polityków posiadających niewyjaśnione dochody. Lista została przygotowana przez organizację Koalicja dla Czystego Parlamentu, która otrzymywała wsparcie finansowe z amerykańskiej fundacji Freedom House. Umieszczenie ministra na tej liście (zarzucano mu tylko 80 tysięcy euro nieopodatkowanego dochodu, a więc sumę śmieszną) wielu komentatorów uznało jako afront ze strony Waszyngtonu dla Geoany.

Kandydatem na prezydenta z ramienia PSD został więc premier Adrian Năstase, typowy komunistyczny aparatczyk, którego prawdziwa kariera zaczęła się dopiero po upadku Nicolae Ceauşescu. Rywale premiera zadbali o to, by wyborcy dość dokładnie poznali jego życiorys i stąd wiemy, że Năstase, podobnie jak zdecydowana większość polityków (również prawicowych) w krajach postkomunistycznych pochodzi z rodziny drugiego garnituru partii komunistycznej. Dzięki układom ojca szybko awansował w hierarchii i zdobywał kolejne tytuły naukowe. Później działał, jak wszyscy „socjaldemokraci” rumuńscy, w cieniu Iona Iliescu. Nigdy nie nauczył się więc samodzielności i to jest jego największa wada. Ostateczną decyzję o swoim kandydowaniu na stanowisko prezydenta ogłosił, po miesiącach wahania i przeciągania, w czasie „wizyty roboczej” w małym bukowińskim miasteczku.

Do PSD przykleiła się po drodze narośl o nazwie Rumuńska Partia Humanistyczna (PUR), która grupuje emerytowanych wykładowców marksizmu-leninizmu i ceauşyzmu. Obecnie walczą oni o prawa dla mniejszości seksualnych. Politycy PUR wyglądają jak profesorowie polskiej telewizji Edusat i wywodzą się z podobnych środowisk. Dokooptowanie „humanistów” prawdopodobne potrzebne było PSD aby uzyskać akceptację zachodniej lewicy; politycznie PUR nie ma żadnego znaczenia.

Amerykanie postawili jednak na innego konia. Wydaje się, że Waszyngton w ogóle zniechęcił się do rumuńskich postkomunistów, gdy amerykańskie firmy próbowały inwestować w kraju nad Dunajem. Poziom korupcji, jaki tam zastali, był zaskoczeniem nawet dla nich, przyzwyczajonych przecież do robienia interesów w państwach typu Pakistan czy Kolumbia. Być może dlatego zdecydowali się poprzeć opozycję, również skorumpowaną, ale od kilku lat odsuniętą od władzy, więc na pierwszy rzut oka bardziej wiarygodną.

Opozycję tworzyły trzy ugrupowania, a właściwie dwa plus jedno. Te dwa to Partia Demokratyczna (PD), na której czele stoi burmistrz Bukaresztu Traian Băsescu oraz Partia Narodowo-Liberalna (PNL), której liderem jest były premier z początku lat 1990-tych Theodor Stolojan. Obaj to doświadczeni politycy, którzy niejednokrotnie zmieniali poglądy i sojusze polityczne. W 2003 roku długo prowadzili negocjacje o warunkach współpracy i połączeniu swych ugrupowań w jedną platformę polityczną. Ostatecznie we wrześniu 2003 podpisali porozumienie o utworzeniu Sojuszu „Sprawiedliwości i Prawdy” (Alianţa „Dreptate şi Adevăr”), o chwytliwym skrócie DA, czyli po rumuńsku „tak”. Nieoficjalnie mówiło się, że ambasador Guest zrobił wiele dla powstania tej koalicji, spotykał się często z liderami i nakłaniał ich do „walki z korupcją”.

Trzecim ugrupowaniem opozycyjnym była Partia Wielkiej Rumunii (PRM) Corneliu Vadima Tudora. Ten również był zgranym politykiem, czynnie działał od drugiej połowy lat 1970-tych, kiedy jako poeta chwalił Nicolae Ceauşescu, a jako agent donosił na Securitate o nastrojach w środowiskach twórczych. W partii Tudora odczuwano pewne „zmęczenie materiału” i brak nowych koncepcji działania. W drugiej turze wyborów prezydenckich Tudor nieoczekiwanie poparł Băsescu.

W wyborach wzięła udział jeszcze partia mniejszości węgierskiej (UDMR), złożona głównie z byłych komunistycznych aparatczyków tej narodowości. Pomimo starannie budowanego image’u „demokratyczności” zawierała ona sojusze głównie z postkomunistami i powoli stawała się coraz mniej komukolwiek potrzebna.

W maju 2004 USA zmieniły ambasadora w Bukareszcie – zamiast Michaela Guesta pojawił się Jack Dyer Crouch, neokonserwatysta silnie związany z Białym Domem. „Dziwnym trafem” od tego momentu akcje DA zaczęły szybko iść w górę. W czerwcu 2004 odbyły się wybory lokalne, gdzie partie koalicyjne (które wówczas startowały jeszcze osobno) wypadły dużo lepiej niż przewidywano, a w Bukareszcie Băsescu rozniósł wręcz w pył Geoanę. 4 października pozbyto się mało charyzmatycznego Stolojana, który początkowo był kandydatem na prezydenta, a jego miejsce zajął Traian Băsescu. Oficjalnie Stolojan zrezygnował „z powodów zdrowotnych”, ale burmistrz Bukaresztu skomentował sprawę krótko: „Dzięki, Stolo!”.

Amerykanie cały czas starali się jednak nie tracić wpływów również w obozie PSD. Związki premiera Năstase i prezydenta Iliescu z Rosją były bardziej „delikatne” i raczej nie były eksponowane. Zarówno głowa państwa, jak i szef rządu demonstracyjnie pokazywali poparcie dla polityki Stanów Zjednoczonych. Jednak w konkretnych kwestiach premier był bardziej giętki – na kilka dni przed wyborami po raz kolejny umorzył dług paliwowej spółki Rafo, założonej przez podejrzanego biznesmena z Republiki Mołdawii, który reprezentował kapitał rosyjski.

Lato i jesień 2004 przebiegły w atmosferze ostrej walki politycznej. Główną bronią w tej kampanii były oczywiście, jak wszędzie w postkomunizmie, „kwity”. Prokuraturze generalnej nagle „przypomniało się”, że Băsescu, kiedy był ministrem transportu, firmował podejrzaną transakcję sprzedaży statków z rumuńskiej floty. Afera ta, która otrzymała nazwę „Flota”, na kilka miesięcy zawładnęła państwową telewizją (kontrolowaną przez PSD), a sam Băsescu musiał stawiać się na przesłuchania. Na szkodę burmistrza Bukaresztu działała również Akcja Ludowa (AP) – partia niedobitków po byłym prezydencie Emilu Constantinescu. Działacze AP przed wyborami lokalnymi w czerwcu 2004 opublikowali dokumenty, z których wynikało, że w przeszłości Băsescu był współpracownikiem Securitate.

„Prawicowcy” wykonali tylko jeden większy kontratak, ale za to skuteczny. Opublikowali mianowicie stenogramy z tajnych narad PSD, na których omawiano strategię propagandową. Dzięki tym materiałom, zdobytym w niewyjaśniony sposób (a więc w grę wchodziła tzw. technika operacyjna), wszyscy mogli się dowiedzieć, co sądzą o państwie, społeczeństwie i demokracji prominentni działacze „socjaldemokratyczni”, w tym premier i kandydat na prezydenta Adrian Năstase.

Oprócz tego związany z DA tygodnik „Revista 22” w przeddzień wyborów opublikował donosy, które swego czasu pisał Tudor do „Dunaju Myśli” (Ceauşescu). Ze swej strony Tudor opisał bogate związki rodzinne znanego socjologa Vladimira Tismăneanu z NKWD. Tismăneanu, często piszący do „Revisty 22”, wydał niedawno wywiad-rzekę z ustępującym prezydentem Ionem Iliescu. Wywiad utrzymany był w tak czołobitnym tonie, że zaskoczył nawet znawców dotychczasowej twórczości tego socjologa.

Stany Zjednoczone, główny rozgrywający na rumuńskiej scenie politycznej, nie poparły jednoznacznie DA, lecz stwierdziły, ustami asystentki Colina Powella, iż „niezależnie od tego, kto wygra wybory w Ameryce i w Rumunii, nasze partnerstwo strategiczne będzie kontynuowane”. Po lekkim afroncie, jakim było wyciągnięcie „sprawy 80 tysięcy euro”, Geoană, jak się zdaje, znów zaczął się cieszyć względami Waszyngtonu. Równocześnie wzrosła, mimo przegranych wyborów, jego pozycja w partii. Wszyscy komentatorzy widzieli w nim potencjalnego premiera, w przypadku gdyby Năstase został prezydentem, a PSD wygrałaby wybory parlamentarne.

Niedługo przed wyborami zaczęły się rozchodzić plotki o możliwych fałszerstwach. W sondażach lekko wygrywała rządząca PSD. Już w dzień wyborów stało się jasne, że doszło do sfałszowania wyników. Obserwatorzy wskazywali na „turystykę wyborczą”, czyli autobusy, które woziły zwolenników postkomunistów od komisji do komisji. W poniedziałek powyborczy okazało się, że zmniejsza się liczba głosów nieważnych, natomiast dziwnie rośnie poparcie dla PSD. Fałszerstwom sprzyjała wyjątkowo niejasna i zawiła procedura rejestracji obywateli i głosów.

1 grudnia gazety opublikowały niezbite dowody fałszerstwa: listy z różnych obwodów, na których figurowały te same osoby. Tego samego dnia większość partii oprotestowała wyniki wyborów (Năstase ok. 41%, Băsescu ok. 34%), ale sam lider DA szybko zmiękł i stwierdził: „Powtórzenie u nas wariantu ukraińskiego nie jest możliwe”.

W piątek 3 grudnia Sąd Konstytucyjny uznał głosowanie za poprawne i ogłosił rozpoczęcie kampanii przed drugą turą wyborów prezydenckich, którą ustalono na 12 grudnia. PSD rozpoczęło zaś rozmowy z UDMR w sprawie koalicji.

Obecnie Amerykanie są w komfortowej sytuacji. Prezydentem prawdopodobnie zostanie popierany przez nich Băsescu, zaś wtedy premierem może zostać Geoană, który z pewnością wykorzysta porażkę Năstase, by zwiększyć swą pozycję. Tandem Băsescu-Geoană byłby wręcz idealny z punktu widzenia Amerykanów, gdyż obaj nie tylko są gorącymi zwolennikami Stanów Zjednoczonych, lecz również istnieją łatwe do wykorzystania „kwity” na obu. Prokuratura może bowiem znowu zacząć się interesować „flotą” (to, że śledztwo nie będzie kontynuowane po wyborach, jest prawie pewne), a obrońcy praw człowieka 80 tysiącami euro.

Z punktu widzenia Rosjan korzystniejszy byłby wariant Năstase – Geoană lub Băsescu – Năstase, gdyż łatwy do manipulowania Năstase mógłby później, w zależności od wariantu, albo wyeliminować premiera Geoanę albo, jako premier, rozbić jego frakcję i w ogóle zakończyć karierę tego polityka.

Z punktu widzenia społeczeństwa rumuńskiego nie ma większego znaczenia, kto zostanie prezydentem i premierem, ale mimo wszystko lepiej, aby wygrał Băsescu, gdyż po pierwsze jest on niezłym zarządcą (co udowodnił w Bukareszcie), a poza tym będzie musiał rzucić jakiś ochłap narodowi, by zapewnić sobie wiarygodność w oczach UE, która już kręci nosem na „niedociągnięcia” w sposobie przeprowadzenia wyborów.

Podobnie Geoană jako premier byłby lepszy dla społeczeństwa, gdyż wzmocnienie jego pozycji mogłoby doprowadzić do rozłamu w PSD i w efekcie osłabienia siły postkomunistów. Czekamy więc na 12 grudnia.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010