RUMUNIA: WOJNA MICHAELA GUESTA

Michael Guest, amerykański ambasador w Rumunii, naruszył temat tabu: na spotkaniu z parlamentarzystami ostro skrytykował rumuński rząd i wytknął mu tolerowanie gigantycznej korupcji. Zdenerwowany premier Adrian Năstase zareagował ordynarnymi odzywkami (skąd my to znamy?), natomiast prezydent Ion Iliescu odkurzył starą tezę Ceauşescu o nieingerencji w wewnętrzne sprawy „małych i średnich państw”. W ten sposób korupcja połączyła skonfliktowane do niedawna frakcje prezydenta i premiera.

Rumunia od pewnego czasu była zdecydowaną sojuszniczką Stanów Zjednoczonych. Wysłała wojska do Afganistanu, a w czasie wojny w Iraku użyczyła swoich lotnisk Amerykanom. Współpraca opłacała się Rumunom zarówno gospodarczo (USA zainwestowały w rozwój infrastruktury), jak i politycznie (Rumunia była najważniejszym spośród zaproszonych do NATO krajów). Kłopoty pojawiły się, gdy amerykańskie firmy postanowiły zainwestować w Rumunii. Szybko okazało się, że korupcja przekracza tam mocno przecież wyśrubowaną średnią wschodnioeuropejską i nieprzypadkowo w rankingach Transparency International Rumunia plasuje się w okolicach Pakistanu. Rząd amerykański postanowił pomóc swoim rodakom i delikatnie naciskał na wprowadzenie jakichś rozwiązań prawnych, które choć trochę ograniczyłyby powszechne łapownictwo. Bez skutku.

Bomba wybuchła 15 kwietnia 2003 roku. Na konferencji antykorupcyjnej zorganizowanej w gmachu parlamentu (który mieści się w dawnej siedzibie Ceauşescu), Michael Guest, amerykański ambasador w Rumunii, powiedział: „Radzę wam z całego serca – nie poświęcajcie się studiom teoretycznym, lecz konkretnym rozwiązaniom i ideom, które miałyby natychmiastowy wpływ na życie narodu rumuńskiego. (…) Ambasada USA spróbuje wesprzeć Rumunów w tym działaniu (…) Z pewnością ktoś mi powie: ‘Panie ambasadorze, pan nie rozumie…’, ale ja rozumiem, bardzo dobrze, może nawet aż za dobrze to rozumiem. Doskonale rozumiem, dlaczego biznesmeni, którzy mają kontakty w świecie polityki – i to niezależnie od opcji politycznej – nie chcą nowych rozwiązań prawnych. (…) To jest wstyd dla tego kraju”.

Poproszony o komentarz premier Adrian Năstase stracił nerwy i wypowiedział się w sposób enigmatyczno - prostacki: „Wszyscy chodzimy z korupcją w ustach. Raz ją wkładamy, raz wyciągamy na zewnątrz, to znaczy, chciałem powiedzieć, na forum międzynarodowe. Istnieje w rumuńskiej polityce bogata tradycja czerpania przyjemności z masochizmu”. Premier od jakiegoś czasu wpadł w manierę robienia do wszystkiego aluzji seksualnych. Np. na temat kryzysu irackiego stwierdził: „Przygotowania do wojny są jak erekcja. Nie mogą trwać w nieskończoność”. Taki sposób wypowiedzi wzbudził złośliwe komentarze, jakoby premier miał problemy ze sobą – w końcu ma już ponad pięćdziesiąt lat. Niezależnie jednak od kondycji fizycznej Adriana Năstase, jego wypowiedź w sprawie korupcji odczytano jako próbę bagatelizowania sprawy i sprowadzania wszystkiego do absurdu.

Wypowiedź Michaela Guesta spotkała się z życzliwym przyjęciem rumuńskiej opinii publicznej oraz prasy, z której większość, wbrew temu, co twierdzi „Gazeta Wyborcza”, jest prawicowa, a przynajmniej antykomunistyczna.1/ Entuzjastycznie zareagowali również przedstawiciele nielicznej opozycji. Nagle korupcja stała się, podobnie jak w Polsce, tematem numer jeden. To zmusiło premiera do złagodzenia stanowiska (jeżeli jego wypowiedź wyrażała w ogóle jakieś stanowisko). Kilka dni później Năstase stwierdził: „Moje słowa nie odnosiły się do Michaela Guesta” – tak, jakby ktoś myślał, że to właśnie do niego się odnosiły. Premier powiedział również, że „zamiast powoli i systematycznie rozwiązywać problem, sami się obwiniamy i obrzucamy błotem, podczas gdy inni wygrywają kontrakty na odbudowę Iraku, inni otrzymują więcej pieniędzy od Europy, nie wiem, za czyją protekcją [sic!], a jeszcze inni szybciej wchodzą do UE”. Po tej wypowiedzi wszystko było jasne – premier będzie za wszelką cenę tuszował sprawę.

Guest jednak nie dał za wygraną i spotkał się w cztery oczy zarówno z premierem, jak i z prezydentem. Z początku Iliescu wydawał się być bardziej skory do współpracy i bagatelizował wypowiedź Năstase, a także jego samego: “Nie bierzcie na serio tego stylu. To taka maniera, żeby sobie pożartować”. Po spotkaniu z ambasadorem prezydent przyznał jednak, że korupcja jest problemem i postanowił zająć się tą sprawą.

Oczywiście Iliescu nie zdobył się na nic poza pustymi deklaracjami. Gdy okazało się, że nie satysfakcjonuje to Guesta, Iliescu stwierdził w wywiadzie dla niemieckiej gazety „Tages Zeitung”: „Żaden ambasador żadnego kraju nie będzie nam dawał lekcji o walce z korupcją. Powiem więcej, ambasador powinien wykazywać się skromnością, a jego status nie daje mu możliwości wypowiadania się w sprawach kraju, w którym jest akredytowany. On jest reprezentantem szefa jednego rządu u szefa drugiego rządu i nie powinien się mieszać w sprawy wewnętrzne.” Prezydent podkreślił również, że sprawa korupcji leży mu na sercu, czego dowodem miały być jego przemowy wygłoszone w parlamencie przed deklaracją Michaela Guesta. W ten sposób Iliescu podniósł starą tezę lansowaną przez Ceauşescu o nieingerencji mocarstw w sprawy wewnętrzne „małych i średnich państw”.

Ambasadora poparł jednak dyskretnie minister spraw zagranicznych Mircea Geoană, którego uważa się za głównego autora proamerykańskiej polityki Rumunii i o którym mówi się, że być może w przyszłości zostanie premierem. Geoană starał się łagodzić wypowiedzi Iliescu i Năstase wygłaszając okrągłe zdania, z których mało co wynikało. Ogólnie zrobił jednak dużo lepsze wrażenie niż prezydent i premier. Dlatego też bezpieczniacki tygodnik „România Mare” (podobny do polskiego „Nie”, tyle że bardziej opiniotwórczy, za to o mniejszym wpływie zakulisowym) zasugerował, że Geoană został zwerbowany przez CIA w czasie stypendium w Ameryce, które załatwił mu ojciec – generał. „România Mare” zaczęła również nazywać Mircea Geoană „drugim ambasadorem USA w Rumunii”.

Jak więc widać, sprawa korupcji połączyła wszystkie środowiska postkomunistyczne, które wcześniej były coraz bardziej skonfliktowane. Agenci z „România Mare” od dawna byli w opozycji, zaś o tarciach między prezydentem i premierem mówiło się coraz głośniej. Iliescu starał się robić wrażenie odpowiedzialnego polityka opcji prozachodniej i całkiem dobrze mu to szło. Jednak w obliczu zagrożenia postkomuniści zaczęli się konsolidować.

Wszystko to stwarza niedobry klimat wokół problemu korupcji oraz stawia pod znakiem zapytania dalsze prozachodnie aspiracje Rumunii, które coraz bardziej się jej opłacają. Rumuńskie firmy zostały zaproszone do odbudowy Iraku, Unia Europejska wspiera wiele projektów w Rumunii itd. Niestety, Iliescu i jego ekipa wielokrotnie udowadniali, że wyżej cenią własną pozycję niż dobro kraju. Być może prezydent znowu odwróci się od Zachodu (jak to było w pierwszej połowie lat 90.) i zrobi wszystko, żeby tylko utrzymać się przy władzy. Miejmy nadzieję, że nie.

Przypisy:

1/ Sojusznicy „Wyborczej”, prokomunistyczny dziennik „Adevărul” („Prawda”), który nazwany jest przez GW i inne polskie media „główną gazetą w Rumunii”, według najnowszych badań rynku plasuje się dopiero na piątej pozycji wśród najchętniej czytanych dzienników. Przed „Adevărul” plasują się: brukowiec „Libertatea”, prawicowy „Evenimentul Zilei” i dwie gazety sportowe. Co więcej, niewiele mniej czytelników niż „Adevărul” ma kolejny prawicowy dziennik „România Liberă”. Dygresja: zastanówmy się nad wyrażeniem „główna gazeta w kraju”. Polski czytelnik jest już tak przyzwyczajony do hegemonii „Wyborczej”, że traktuje ten stan za całkowicie normalny i domyśla się, że w innych krajach jest tak samo. Czy ten stan jest naturalny? Czy w Polsce istnieje wolność słowa, czy „główna gazeta w kraju”?

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010