AFGAŃSKIE BAGNO

Rok po ataku koalicji antyterrorystycznej na Afganistan media, przynajmniej w Polsce, straciły zainteresowanie dla tego kraju. Pojawiły się ciekawsze, bardziej aktualne tematy – spodziewana inwazja na Irak, ciągnąca się w nieskończoność intifada w Palestynie. Czasami na czwartej, piątej stronie jakiejś gazety możemy przeczytać o kolejnych stratach wśród amerykańskich żołnierzy lub o niespodziewanym ostrzelaniu posterunków wojskowych przez „niedobitki Al-Qaidy”. Nikt jednak nie zastanawia się, skąd się jeszcze owe niedobitki biorą.

Po ustanowieniu rządu Hamida Karzaia i po kapitulacji górskiej twierdzy o śmiesznie brzmiącej nazwie Tora Bora, media całego zachodniego świata odtrąbiły zwycięstwo demokracji i koniec wojny w Afganistanie. Było w tym dużo propagandy i to czasami dość tandetnej. Kobiety, które zrzucały czadory przed kamerami, a później, na boku, znowu je zakładały i inkasowały zapłatę od zachodnich reporterów lub premier Blair oklaskiwany przez „lud afgański”, który okazał się być brytyjską jednostką wojskową. Niemałą rolę odegrał w tym prezydent Karzai, niewątpliwie człowiek wielkiej kultury osobistej, który podbił serca zachodniej opinii publicznej.

Po raz kolejny zresztą okazało się, że tzw. opinia publiczna bardziej przejmuje się losem bojowników trzymanych w bazie Guantanamo niż ludnością cywilną, gdyż powszechnie zaakceptowano tezę, że wojna była w zasadzie bezkrwawa, a masowo ginęli jedynie bojownicy Al-Qaidy, co oczywiście mija się z prawdą.

Sytuacja w Afganistanie po roku od rozpoczęcia operacji nie jest tak stabilna, jakby się to wydawało na podstawie lektury prasy, szczególnie polskiej. Prawdziwy cel wojny – budowa rurociągu z Turkmenistanu do Pakistanu – został co prawda osiągnięty, ale wydarzenia zaczęły się rozwijać w raczej nieprzewidzianym kierunku. Celem tego artykułu jest podanie kilku faktów, które mogą być polskiemu czytelnikowi mało znane. Chciałbym jednak zastrzec, że poziom azjatyckich intryg politycznych jest dla przeciętnego Europejczyka, nawet ze wschodniej części kontynentu, zupełnie niepojęty. Podobnie nie jestem w stanie oddzielić prawdy od dezinformacji, nie jest więc wykluczone, że cały ten artykuł powiela jedynie kłamstwa puszczane w obieg przez kogoś innego. Zatem było tak: jeszcze przed nalotami zaczęto olbrzymią akcję kupowania przywódców afgańskich (podobno Amerykanie wydali na ten cel 70 milionów dolarów). Nie udało się kupić jedynie informacji umożliwiających schwytanie Bin Ladena i mułły Omara.

Potem była dość krwawa interwencja wojskowa i ustanowienie proamerykańskiego rządu. Hamid Karzai przez lata związany był z firmą Unocal, która buduje ropociąg z Turkmenistanu i w której działania angażowali się zarówno Bush – ojciec, jak i Bush – syn. Na prezydencie mogli więc Amerykanie polegać. Wszystko wskazywało na to, że operacja się powiodła i Afganistan wkracza na drogę do demokracji, a przynajmniej jako takiego spokoju i dobrobytu.

Tak się jednak nie stało. Amerykanom nie udało się bowiem wiele rzeczy:

1. Nie zadowolono wszystkich zainteresowanych przy konstruowaniu rządu. Pominięci w nowych władzach zamilkli co prawda na jakiś czas, ale potencjalnie mogą stać się zwolennikami jakiejś szerszej koalicji antyamerykańskiej.

2. Nie zdołano zablokować, a nawet znacząco zmniejszyć, handlu narkotykami. Przeciwnicy Stanów Zjednoczonych mają więc nadal źródło dochodów, co umożliwia im dalsze prowadzenie wojny.

3. Wojna przyniosła znaczący wzrost przestępczości w Afganistanie. Za czasów talibów na ulicach było bezpieczniej, co wszyscy pamiętają i chętnie podkreślają.

4. Nie udało się zakorzenić rządu Karzaia w społeczeństwie. Jest on powszechnie postrzegany jako marionetka Stanów Zjednoczonych, a poparcie dla niego poza stolicą jest właściwie tylko nominalne.

5. Zaniedbano kwestie propagandowe. Wrogowie USA wygrywają wojnę medialną, przedstawiając atak na Afganistan, a szczególnie na Irak, jako wojnę przeciwko islamowi. Z drugiej strony, zwłaszcza w Europie Zachodniej, traktuje się kolejne posunięcia Amerykanów jako dyktowane wyłącznie interesami „naftowej kliki Bushów”.

6. Nie udało się schwytać ani mułly Omara, ani Osamy bin Ladena, a to był jeden z głównych celów wojny, przynajmniej w deklaracjach.

Powyższe zaniedbania muszą ściągnąć na głowy Amerykanów poważne kłopoty. Obecnie możemy zaobserwować, jak początkowo udana kampania wojenno – dyplomatyczna powoli zamienia się w typowe „afgańskie bagno”, w którym utonęli już kiedyś Sowieci.

W ciągu ostatnich kilku tygodni doszło do ataków na bazy amerykańskie w skali niespotykanej od oficjalnego zakończenia wojny (kapitulacja Tora Bora). Walki mają miejsce szczególnie na południu kraju, gdzie mieszkają Pasztuni, którzy zostali praktycznie pominięci przy konstrukcji rządu, a wcześniej masowo popierali talibów. Trochę inna sytuacja panuje na zachodzie – tutaj ścierają się wojska tadżyckiego przywódcy Ismaila Khana, gubernatora Heratu, oraz Amanullah Khana, lidera lokalnych Pasztunów. Niedawno aktywizował się również Gulbuddin Hekmatiar, który od roku przebywał na emigracji w Iranie. Pragnie on stworzyć jak najszerszą koalicję antyamerykańską, złożoną zarówno z fundamentalistów (choć sam odżegnuje się od związków z talibami bądź Al-Qaidą), jak i niezadowolonych przywódców plemiennych. Hekmatiar zapowiada marsz na Kabul od strony zachodniej. Oficjalnie Amerykanie przyznają się, że nie panują nad 20%-30% terytorium, faktycznie może to być dużo więcej.

Ataki na bazy amerykańskie stają się również coraz skuteczniejsze. Jednemu z pakistańskich fotoreporterów udało się podobno zrobić zdjęcie martwego żołnierza amerykańskiego. Byłby to pierwszy taki przypadek na tej wojnie, nie można mieć jednak pewności, że zdjęcie nie zostało sfałszowane – prawdopodobnie tak było. Propagandowe skutki rozpowszechnienia tej fotografii mogą być ogromne.

Napastnicy dysponują również coraz lepszym sprzętem i są coraz zuchwalsi. Czas działa na niekorzyść Amerykanów – zapowiadane ożywienie gospodarcze widać praktycznie tylko w Kabulu i wokół baz wojskowych. Zniechęcenie obcą obecnością wśród Afgańczyków prawdopodobnie będzie narastać.

Dalsze rządy amerykańskie w Afganistanie stoją więc pod znakiem zapytania. 2 grudnia 2002 odbyła się konferencja w Bonn z udziałem Hamida Karzaia, niektórych przywódców plemiennych oraz reprezentantów UE i ONZ. Karzai wygłosił przemówienie, w którym zaapelował do społeczności międzynarodowej o zwiększenie pomocy finansowej. Miałaby ona zostać przeznaczona na stworzenie silnego wojska i policji, czyli praktycznie na militarne rozprawienie się z przeciwnikami. Otrzymanie przez Afganistan większych funduszy wydaje się jednak wątpliwe w sytuacji, gdy otwierany jest drugi front w Iraku, a wojna jest coraz mniej popularna w społeczeństwach Zachodu.

Podsumowując: Amerykanie popełnili w czasie interwencji dużo poważnych błędów, za które teraz przychodzi im zapłacić. W najbliższym czasie będą też musieli stawić czoło ukrywanemu dotąd problemowi – strat wśród własnych żołnierzy. Być może od rozwiązania tej kwestii zależeć będzie, czy cała operacja zakończy się sukcesem, czy też Stany Zjednoczone na długo ugrzęzną w afgańskim bagnie.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010