MAŁPY W KĄPIELI albo TROCHĘ PRZYZWOITOŚCI NA CODZIEŃ

Mała frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego wywołała histerię w sferach publicznych. Wygłoszono mnóstwo niedorzecznych, nawet obelżywych opinii pod adresem społeczeństwa, włącznie z najbardziej upowszechnioną wypowiedzią o niedojrzałości obywatelskiej Polaków.

Niedojrzali są politycy, co nie rozumieją, do czego doprowadzili. Rekordowe uczestnictwo miały wybory 4 czerwca 1989 roku, kiedy przeciętny Polak uwierzył, że jego głos ma jakąś polityczną wagę. Z wyborów na wybory wiara malała, politycy skutecznie ją dławili. Referendum unijne nie zaprzecza tej tezie, instrument to bowiem demokracji bezpośredniej, na domiar dotyczył decyzji o historycznym znaczeniu. Polacy pokazali wtedy, że los kraju obchodzi ich, o ile mają nań autentyczny wpływ. Po kolejnych próbach większość wyborców zwątpiła ostatecznie w możliwość wyłonienia politycznych pośredników, dbających o ich dobro, nie zaś o prywatny czy partyjny interes. Wybory do Parlamentu Europejskiego, nie oszukujmy się, zostały zbojkotowane. Większość okazała totalne desinteresment dla wyścigu do brukselskiej kasy.

Ktoś przytomnie zauważył, że cała klasa polityczna 13 maja 2004 roku dostała od społeczeństwa czerwoną kartkę. Termin „klasa” jest wprawdzie niefortunny, będę go jednak używał, gdyż wszedł do potocznego użytku, z dwojga zaś złego jest lepszy niż pojęcie „elita polityczna”, którym to zwrotem z lubością posługują się nasi parlamentarzyści.

Koteria, kamaryla, sitwa wreszcie – byle nie elita. Może gdzie indziej posłowie i senatorzy, ministrowie i wojewodowie, wysocy funkcjonariusze państwowi są autentyczną elitą. Wybiera się tam i mianuje najlepszych z najlepszych. U nas jakby działała na tym polu negatywna selekcja. Politykom tymczasem się zdaje, że skoro zostali wybrani lub mianowani, automatycznie stają się najlepszymi z najlepszych, wchodzą więc do elity. Błąd w rozumowaniu. Nie rządzi nami żadna elita. Przeciwnie, uzasadniona jest obawa, że demokracja wyradza nam się w ochlokrację, rządy hołoty.

„Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. „Nie magisterium, lecz chęć dęta zrobi z ciebie prezydenta”. „Nie praca ciężka, lecz afera zrobi z ciebie milionera”. Takie to są nasze elity.

Inne czasy, inna ideologia, mechanizm wciąż ten sam. Mechanizm deprecjonowania wiedzy, kultury, talentu. Ukartowany za Bieruta, rozbuchany za Gomułki, pogłębiony za Gierka, cyzelowany za Jaruzelskiego - dopełnił się za Wałęsy, ugruntował za Kwaśniewskiego. Od pokoleń ten mechanizm nadaje ton życiu publicznemu.

Żaden naród nie może normalnie funkcjonować bez elit. Intelektualnych, artystycznych, wreszcie politycznych. Kiedyś sprawa była prosta, do elity wchodziło się przez urodzenie, dziś na uczestnictwo w niej powinno się solidnie zapracować, wielkim umysłem i szlachetnym sercem, to tylko stanowi dziś przepustkę w najwyższe sfery.

Elita, rzecz jasna, nie poprawia samopoczucia, bo zmusza do równania w górę. Kompleksy leczy tylko gorszość. Bez elit nie ma postępu, ale wygodniej nad postęp przedłożyć dobre samopoczucie.

"Następuje powolne rozpuszczanie się wielkich ludzi w ludzkości i powolne wzrastanie siły klas tzw. niższych, przy czym następuje powolne również przemieszczanie się typu władcy, przy jednoczesnej jego transformacji, z jednej warstwy do drugiej." - pisał Witkacy w "Niemytych duszach".

Egalitaryzm w poprzedniej formacji ustrojowej nie był, wbrew szumnym deklaracjom, niczym innym nad prymitywne, nierzadko brutalne glajchszaltowanie narodu. Społeczeństwo ciążyło wprawdzie do naturalnej stratyfikacji, niemniej jego odbudowującą się z mozołem warstwową strukturę raz po raz burzył partyjno-państwowy walec. W nowej rzeczywistości przemiany filozofii rządzenia nie wyszły poza obszar gospodarki. Ani na jotę nie zmieniła się szeroko pojmowana polityka społeczna. Upośledzenie zawodów inteligenckich, konsekwentnie utrzymywane w poprzednim ustroju, nadal trwa. Ba, inteligencka mizeria wciąż się pogłębia. Tak dziś, jak i przedtem, nikt nie chce uznać, że zdrowie, oświata czy kultura są dobrami, które dają się oszacować również i w materialnym wymiarze. Doskonale to wiedzą od dawna zachodnie cywilizacje, nie tylko nie dyskryminują, lecz wręcz hołubią "producentów" owych cennych dóbr. U nas wieczne niedoinwestowanie sfery budżetowej doprowadziło do masowej korupcji w lecznictwie czy szkolnictwie, nad czym dziś nikt już nie potrafi zapanować.

Świat cywilizowany doganiać zaczęła, pod względem płacowym, jedyna u nas inteligencka warstwa, mianowicie urzędnicza. Trochę też lepiej ma się środowisko akademickie, które skomercjalizowało się na potęgę. Państwowe uczelnie są – pod względem liczebności zatrudnionych kadr – największymi w kraju fabrykami. To ostatnie bastiony PRL, których nikt nigdy nie poddał formalnej weryfikacji, a nawet publicznemu osądowi. Feudalne struktury, broniące się skutecznie przed jakąkolwiek reformą.

Wyjątki jeszcze bardziej uwypuklają kiepską kondycję przeważającej inteligenckiej "masy". Wieloetatowość wykładowców, koperty w szufladach i koniaki w szafach chirurgów, przymusowe korepetycje i prezenty nauczycieli – wszystko to nic w porównaniu z milionowymi aferami i przekrętami, które w naszym kraju zapewniają miejsce w finansowej „elicie”. Inteligent, nawet nieuczciwy, nigdy do niej nie wejdzie. Uczciwy – będzie klepał biedę, lekceważony przez wszystkich.

Jaka jest we współczesnym państwie inteligencja, takie są i jego intelektualne elity. Niestety, dziś jeśli w ogóle ktoś mówi u nas o elitach, to nie o intelektualnych czy artystycznych, lecz o politycznych i finansowych, niekiedy - o towarzyskich, co zazwyczaj na jedno wychodzi. „Elity” to bardzo wątpliwe, niejako sezonowe, podlegające ogromnej fluktuacji, która dla niejednego z ich chwilowych uczestników skończyła się już nie tylko raptownym spadkiem z listy rankingowej, lecz czysto kryminalną wpadką.

Niewątpliwie największy udział w kreowaniu elit mają obecnie mass media, na nie więc spada część winy za to, że elity mamy podobno takie, jakie objawiają się nam na pierwszych stronach gazet, panoszą się na ekranach i w eterze. Pogoń za "newsem", potrzeba aktualności wyradza się coraz częściej w naszych mass mediach w płytką doraźność, za sprawą której dorobiony cinkciarz czy ochrzczony aparatczyk przemawia na codzień do wielomilionowej widowni.

Przykład pierwszy z brzegu. Poseł kolejnej kadencji. W stanie wojennym przewodził bandyckiej napaści na Komitet Prymasowski, potem brał (pożyczał, mówi) setki tysięcy złotych od znanego kryminalisty, teraz jest zapraszany do stacji telewizyjnych i radiowych, publicznych i komercyjnych, gdzie najczęściej występuje w roli eksperta od spraw prawa i bezpieczeństwa. W normalnym państwie takich jak on, o ile jeszcze chodzą po wolności, pokazuje się... palcami na ulicy, nie w telewizji. Ludzie widzą go w telewizji, stawiają krzyżyki przy nazwisku. I już gość robi za elitę...

Mędrzec tymczasem przeżuwa w samotności nasz świat ze swą suchą bułką, bo nikt nie raczy otworzyć przed nim przestrzeni, w której mógłby obdarowywać nas wszystkich swoją mądrością.

Nie mówmy więc o politycznych elitach. Pozostańmy przy politycznej klasie. Przygotowując się do tego tekstu, przeprowadziłem mała sondę, pytając znajomych, za co wręczyliby politykom czerwoną kartkę. Pominąłem oczywistości takie, jak afery i inne przejawy łamania prawa, z korupcją, nepotyzmem i kumoterstwem włącznie. Pytałem o największe przywary polityków en block. Moi respondenci piętnowali pogardę dla norm prawnych i wartości moralnych, nieudolność i niekompetencję, brak godności, chciwość i cwaniactwo, pychę i pieniactwo, najczęściej jednak wytykali politykom nieokrzesanie i zakłamanie.

Sondaż nie jest na pewno reprezentatywny, każdy sam dobiera sobie znajomych, niemniej daje wiele do zastanowienia. Czyżby tu tkwiła główna przyczyna kiepskości naszej klasy politycznej? Ba, największa słabość naszej współczesnej obyczajowości. Plagi społeczne, chamstwo i kłamstwo, jako podstawowa przyczyna zła? Podejrzewałem to nie od dziś, wiele razy wypowiadałem się na ten temat publicznie. Trzeba znów wrócić do tematu.

Chamstwo pleni się bowiem jak choroba zakaźna. Nie zwalczysz go układnością, nie okrzeszesz opanowaniem, nie stonujesz wyrozumiałością. Do chamstwa nie dociera nic poza jeszcze większym chamstwem, superchamstwo kapituluje jedynie wobec przemocy. Odpowiadać jednak na chamstwo chamstwem, to umacniać je, upowszechniać. Nie reagować na nie w ogóle, to oddawać mu placu. Ot, dylemat!

Chamstwo triumfuje więc w życiu codziennym i w życiu politycznym. Ordynarność, grubiaństwo, nieokrzesanie - stały się normą powszedniości. Homo homini chamor est. Na widok publiczny wystawiane są kły, pazury i łokcie. Bez żenady. Nie tylko na ulicy, na jezdni, na przystanku czy w autobusie, również w sklepie, w urzędzie, w szkole. Ordynus to nie tylko przygodny przechodzień czy kierowca samochodu, po chamsku traktuje nas również ekspedientka, urzędniczka czy policjant.

Nie wszyscy, na szczęście, uznają chamstwo za obyczajową normę. Dlaczego więc panoszy się ono bez większych przeszkód? Może dlatego, że ci, którym chamstwo jest z gruntu (z natury? z wychowania?) obce, reagują na nie najczęściej czymś na kształt paraliżu. Zastygają w poczuciu bezsilności. Zachowują się jak ptak, którego zahipnotyzował wąż. Kiedy stupor mija, chama już zazwyczaj nie ma, postawił na swoim, załatwił, co chciał, oddalił się, by gdzie indziej i względem kogo innego uprawiać dalej chamski proceder.

Wobec chamstwa bywamy tak bezsilni, jak wobec dziur w jezdni czy brudu na chodnikach, jak wobec szpetoty otoczenia czy ludzkiej głupoty. Jeśli nawet spróbujemy jakiejś presji, to i tak przywoła nas do porządku większość. Powoła się na demokrację i każe mniejszości milczeć.

Alexis de Tocqueville przestrzegał w „O demokracji w Ameryce”: „Moralne panowanie większości opiera się po części na założeniu, że wielu ludzi zgromadzonych razem posiada więcej wykształcenia i rozumu niż jeden człowiek, że liczba prawodawców jest ważniejsza nich ich dobór. Tak wygląda idea równości zastosowana do rozumu ludzkiego. Teoria ta odbiera człowiekowi ostatni azyl, jakim jest godność umysłu.”

O dozorcy powiemy, że zachowuje się po chamsku. Gdy przyjdzie nam oceniać zachowanie ministra, zawahamy się, bąkniemy coś o jego arogancji. Minister nakłamał. Kiedy został na kłamstwie przyłapany, zamiast się pokajać, naubliżał. Myśli sobie człowiek: że też nie ma kary na takiego chama. I co z tego, że człowiek może nie chcieć takiego chamstwa, ba, w ogóle może nie chcieć takich ministrów. Co z tego?

Arogancja władzy. Miało już tego nie być, a jest, umacnia się, rozwija. Ćwiczyliśmy to dziesiątki lat. Przed sypiącymi się na nasze głowy obelgami, przed rzucanymi nam w twarze kłamstwami trudno się było obronić. Tkwiliśmy w poczuciu bezsilności wobec władzy, której wszystko wolno. Miało tego nie być, a jest. Kręci się błędne koło. Władzę sprawują dziś ludzie, którzy uczyli się jak jej używać w tamtej epoce. Władzy wszystko wolno.

Gdy człowiek uprzytamnia sobie, ile dziś jeszcze władza ma władzy, ogarnia go zwątpienie. W imię pluralizmu skutecznie oczyszczono teren dla monopolu, który spadł na nasz kraj jak egipska plaga. Monopol władzy wrócił, zanim dopełniła się ustrojowa transformacja, zanim powstał skuteczny system prawnych zabezpieczeń przed politycznymi monopolami, zanim monteskiuszowski trójpodział władzy stał się żelazną regułą, od której nie może być żadnych odstępstw. Monopol wrócił, gdy reformy były w toku, gdy prawo dopiero się stawało. Idealna sytuacja dla władzy, która chce monopol nie tylko utrzymać, lecz rozwinąć. Jedne reformy można powstrzymać, inne skierować na tory dla władzy wygodne, dziurawe prawo tak zaś wykorzystać, by władzy było znów wolno wszystko i jeszcze trochę więcej.

I potem władca powie, że naród mu nie dojrzał do demokracji. „Było w Ojczyźnie laurowo i ciemno” - czytaliśmy u Norwida, a dziś powinniśmy odpowiedzieć na to Wyspiańskim: „... i polazł orzeł w gówna”. I doprawić Asnykiem: „Daremne żale, póżny trud, bezsilne złorzeczenia.”

John Stuart Mill w studium „O wolności” pisał: „Dzisiaj jednostka gubi się w tłumie (...) masy - to znaczy zbiorowa miernota. Większą jeszcze nowością jest fakt, że masy nie przejmują teraz swoich opinii od dygnitarzy Kościoła lub państwa, od ludzi uchodzących za przywódców lub z książek. Myślą za nich podobni im ludzie...”

Na co więc komu elity, skoro cham na ulicy i na mównicy - mają się świetnie. Więdnie demokracja, umacnia się ochlokracja. Bezsilność sięga szczytu.

Bezsilność jest tym większa, im silniejszy jest sojusz chamstwa z kłamstwem. Znany polityk przyłapany na bliskich kontaktach z agentem obcego wywiadu, rozkłada bezradnie pulchne rączki, uśmiecha się przymilnie i przyznaje, że wielce nieroztropne było zaprzyjaźnić się i biesiadować ze... świnią. I już! Wystawiony drzwiami, wraca oknem. I wygłasza do narodu kazania w tonacji najwyższego autorytetu moralnego.

Dostojnik państwowy jedzie składać kwiaty do Katynia. Biesiada z gospodarzami tak go męczy, że próbuje wsiąść do bagażnika służbowej limuzyny. Potem mamy oficjalny komunikat, że coś tam z golenią było nie tak.

Pal diabli bagażnik, ale Katyń?

Oni obchodzą 3 Maja, 6 i 15 Sierpnia, 11 Listopada. Pielgrzymują na Jasną Górę i do Ojca Świętego. I nic im to, że ich partyjni towarzysze zamykali do więzień i wyrzucali z pracy za Katyń, za Cud nad Wisłą, za Wiarę. Ba, potrafili zabijać, jak chociażby księdza Jerzego.

Nie wyobrażam sobie takiego samozaparcia. W życiu nie złożyłbym kwiatów na grobie Dzierżyńskiego, nie zaniósł bukietu Jaruzelskiemu na imieniny. Zadziwiająca metamorfoza. Nawrócenie? Forma samobiczowania, samokrytyki?

Przypomina się dowcip o gaździe, który chciał wstąpić do jedynej słusznej partii. Sekretarz pyta:

- A wiecie, gazdo, co to partyjna samokrytyka?

- A co by nie wiedzieć, panocku sekretozu – odpowiada gazda. – To tak jakbyk na łbie stanuł i się obesroł!

Piętnaście już lat gęstnieje smród, a wszyscy się zachowują, jakby to był Soir de Paris. Bąknie ktoś, że śmierdzi, natychmiast krzyczą, że oszołom, na perfumach się nie zna...

Zakłamanie jest równie groźne dla naszego życia publicznego jak chamstwo. „ A jak Polak skłamie, to sobie w łeb strzela” - pisał Stanisław Przybyszewski w „Requiem aeternam”.

W sto lat później Polak, który nie tylko skłamał, ale na kłamstwie został przyłapany, ani myśli w łeb strzelać. W swój łeb, rzecz jasna, bo strzeliłby z ochotą w łeb demaskatora, gdyby wiedział, że i to ujdzie mu płazem.

Hrabia Ponimirski wołał z kart powieści Dołęgi-Mostowicza: „Z was się śmieję, z was! Z całego społeczeństwa, z wszystkich kochanych rodaków! (...) Milczeć! Sapristi! Z was się śmieję! Z was! Elita! Cha, cha, cha... Otóż, oświadczam wam, że wasz mąż stanu, wasz Cinncinatus, wasz wielki człowiek, wasz Nikodem Dyzma to zwykły oszust, co was za nos wodzi, to sprytny łajdak, fałszerz i jednocześnie kompletny kretyn! (...) To cham, bez cienia kindersztuby, bez najmniejszego okrzesania! Przyjrzyjcie się jego mużyckiej gębie i jego prostackim manierom! Skończony tuman, kompletne zero! Daję słowo honoru, że nie tylko w żadnym Oksfordzie nie był, lecz żadnego języka nie zna! Wulgarna figura spod ciemnej gwiazdy, o moralności rzezimieszka. Sapristi! Czy wy tego nie widzicie? Źle powiedziałem, że on was za nos wodzi! To wy sami wwindowaliście go na piedestał! Wy! Ludzie pozbawieni wszelkich rozumnych kryteriów! Z was się śmieję, głuptasy! Z was! Motłoch!”

Druga Rzeczpospolita Polska broniła się przed oszustami i złodziejami. Nie musiał ciążyć na nich wyrok sądowy, by nie podawano im ręki. Bojkot towarzyski bywał tak dotkliwą karą, że przywodził na myśl średniowieczne obcinanie rąk za kradzież i wyrywanie języków za kłamstwo. Nie ma w tym przesady, o ile zważy się, że utrata zdolności honorowych równoznaczna była ze śmiercią cywilną.

Władysław Boziewicz w „Polskim Kodeksie Honorowym” stanowił: „... osobami honorowymi lub z angielska: gentlemanami nazywamy (...) te osoby płci męskiej, które z powodu wykształcenia, inteligencji osobistej, stanowiska społecznego lub urodzenia wznoszą się ponad zwyczajny poziom uczciwego człowieka.”

„Kodeks” wykluczał ze zbiorowości ludzi honorowych „indywidua następujące”: „... osoby karane przez sąd państwowy za przestępstwo pochodzące z chciwości zysku lub inne, mogące danego osobnika poniżyć w opinii ogółu (...) denuncjant i zdrajca (...) notorycznie łamiący słowo honoru (...) zeznający fałsz (...) przywłaszczający sobie nieprawnie tytuły, godności i odznaczenia (...) obcujący ustawicznie z ludźmi notorycznie niehonorowymi...”

Przejrzyjmy pod tym kątem spis polityków, z wyboru i mianowania. Iluż z nich według Boziewicza nie zasługuje na uściśnięcie ręki?

Druga Rzeczpospolita broniła się przed ludźmi niehonorowymi, Trzecia im całkiem uległa. W Trzeciej Rzeczpospolitej Polskiej - kradzione tuczy, fałsz popłaca.

W PRL-u dla kłamstwa szukano różnych usprawiedliwień. Przenikliwą analizę tego zjawiska dał Czesław Miłosz w „Zniewolonym umyśle”, opowiadając o Ketmanie. Pisał on: „Aktorstwo dnia codziennego tym się różni od aktorstwa w teatrze, że wszyscy grają przed wszystkimi i wiedzą nawzajem o sobie, że grają. To, że ktoś gra nie jest mu poczytywane za ujmę i nie dowodzi bynajmniej jego nieprawowierności. Chodzi o to tylko, żeby grał dobrze...”

PRL oswoił nas z powszednim i powszechnym kłamstwem. Jedni kłamali, żeby dobrze żyć, inni, by w ogóle - przeżyć. Prawie wszyscy odgrywali - z wyboru lub z przymusu - jakieś role w PRL-owskim teatrze dnia codziennego. Spektakl się jednak skończył, kłamać już nie ma potrzeby.

Tymczasem powoli, niemal niepostrzeżenie, kurtyna znów poszła w górę, kłamstwo wróciło na scenę. Są wprawdzie jeszcze tacy, co gwiżdżą, większość jednak, jeśli nie klaszcze, to już składa ręce do oklasków. Kłamstwo, jeszcze wczoraj z trudem usprawiedliwiane, dziś w pełni triumfuje. Kłamstwo zbiera nie tylko oklaski, zbiera też profity. Kłamstwo wskazuje także drogę, bo przecież fałsz popłaca dziś, jak dawno nie popłacał.

Stomil w „Tangu” Sławomira Mrożka powiada: „Zdawało mi się, że to międzyludzkie rządzi nami i za to ludzkie mści się, zabijając nas. Ale widzę, że to tylko Edek.”

Kwestia ta w ostatniej telewizyjnej wersji „Tanga” zmieniona została przez autora lub reżysera na dobitniejsze: „Myślałem, że to moralność rządzi nami, a to tylko pan Edek!”

Otóż to, próżno z panem Edkiem rozmawiać o moralności, skoro ten nie ma żadnych zasad... Pardon, ma jedną, skrzętnie w kajeciku zapisaną. Brzmi ona: „Zależy jak leży”! Otóż to. Zależy jak leży!

Pamiętamy: było coś takiego, jak etyka marksistowska, a więc „etyka” oparta na „założeniach marksizmu-leninizmu, zmierzająca do realizacji założeń humanizmu socjalistycznego, która przesuwała realizację postulatów moralnych w sferę stosunków społecznych, prowadząc w konsekwencji do zupełnego relatywizmu”.

To wiele wyjaśnia, włącznie z zachowaniem tych, którym w gębę napluć, to powiedzą, że deszcz pada.

Cesare Lombroso w pracy pt. „Człowiek-zbrodniarz” stwierdza na podstawie własnych badań, że kłamstwo jest immanentnym składnikiem przestępstwa, im większy zaś zwyrodnialec, tym bardziej zatwardziały. Większość przestępstw, powiada Lombroso, płynie z obojętności przestępcy dla wszelkich zasad i zobowiązań moralnych, co nazywa „głupotą moralną”, za sprawą której „niektórzy obłąkańcy niezdolni są odczuwać uczuć niezbędnych do utworzenia uczciwego człowieka”. Właśnie owa głupota moralna sprzyja tak logice w kłamstwie, jak i logice w zbrodni, powodując, że są one często trudne do zdemaskowania, do wykrycia, chociaż popełnione zostały przez prymitywnych w istocie ludzi.

Reakcje zdemaskowanych kłamców są różne. „Fight or flight” - mawiają psychologowie anglosascy, określając w ten sposób typową dla każdego zwierzęcia reakcję na zagrożenie: walcz lub uciekaj! Dzieci uciekają w płacz. Jak i kobiety. Politycy najczęściej wpadają w gniew lub manifestują święte oburzenie. Zamiast bronić się, atakują. I czynią to tym zacieklej, im bardziej boją się utraty korzyści, jaką posiedli, zadając gwałt prawdzie.

Czy kłamstwo, bezczelne i bezkarne, rzeczywiście zapanuje nad nami bez reszty? Czy politycy faktycznie uważają, że kłamać wolno, bo kłamstwo popłaca? Ba, jest – na przykład – stałym elementem gry wyborczej? Jak ich przekonać, że to droga do nikąd, skoro dekalog mają za nic, skoro wzruszają ramionami, gdy mówi im się o moralności?

A przecież prawda w życiu publicznym i prywatnym jest niezbędna dla normalnego funkcjonowania każdego człowieka i całej zbiorowości. Niezbędna z powodów jak najbardziej praktycznych. Bez możliwości wzajemnego komunikowania się nie istnieją przecież żadne cywilizowane relacje między ludźmi. Komunikowanie się nie jest możliwe bez minimum wzajemnego zaufania, minimum wiary w prawdziwość komunikatu. Bez owego zaufania, minimalnego nawet, istnieć nie może żadne społeczeństwo, funkcjonować nie może żadne państwo.

Wyobraźmy sobie, że łże nam nie tylko każdy już polityk, ale kłamie każdy urzędnik, policjant, kelner i dozorca, nauczyciel i szewc, kierowca i sprzedawczyni, ba, nawet każdy przechodzień, spytany o drogę lub godzinę?

Chamstwo i kłamstwo, rzecz jasna, to nie tylko domena polityków. To plagi, które mają u nas przywolenie społeczne. Tym większe jednak, im więcej z góry idzie przykładów.

Jak na górze, tak w dole? Jak w dole, tak na górze? Sprzężenie zwrotne?

Klasa polityczna jest emanacją społeczeństwa - tak twierdzą politycy, powołując się na demokratyczną instytucję wyborów. Jeżeli więc politycy dostają czerwoną kartkę, to najpierw powinno ją dostać całe społeczeństwo. Idąc dalej tym tokiem rozumowania, powiedzmy tak: jeśli jesteśmy społeczeństwem do cna znikczemniałym, trudno się czemukolwiek dziwić. Próchno nie zaświeci inaczej jak trupim blaskiem. Otrzymaliśmy więc, jako społeczeństwo, już nawet nie to, na co zasłużyliśmy, lecz to, czego w istocie chcieliśmy.

Zapytajmy polityków, jakie jest ich zdaniem społeczeństwo, którego są emanacją? Wątpię, czy potrafią odpowiedzieć. A jeśli już, to powołają się od razu nie na własne odczucia, lecz na sondaże. Niechaj i tak będzie.

Co drugi Polak przyznaje w sondażach, że tęskni za PRL-em. Jeśli to prawda, warto zadać sobie pytanie, kto ową tęsknotę odczuwa, gdyż o tym sondaże, niestety, mówią za mało.

A więc kto? Stwierdzenie, że ci, co mają kłopoty z pamięcią - z racji nazbyt młodego lub nadmiernie podeszłego wieku - byłoby zbyt daleko idącym uproszczeniem. Spróbujmy zatem odpowiedzieć nie wprost...

"... życie w komunizmie jest piekłem, ale nie dla wszystkich. Jest piekłem dla ludzi dobrej woli. Dla uczciwych. Dla rozsądnych. Dla chcących pracować z pożytkiem dla siebie i dla innych. Dla przedsiębiorczych. Dla tych, którzy chcą coś zrobić lepiej, wydajniej, ładniej. Dla tych, którzy chcą rozwijać, wzbogacać, pomnażać. Dla wrażliwych. Dla prostolinijnych i skromnych. Natomiast dobrze prosperują w komunizmie głupcy nie dostrzegający własnej marności i śmieszności. Doskonale powodzi się służalcom, oportunistom i konformistom; wiedzie się im tym lepiej, że z czystym sumieniem mogą nie robić nic, albowiem i tak nie sądzą, że należy coś robić za serwilizm - czują się zwolnieni z wszelkiej odpowiedzialności co wzmaga ich znakomite samopoczucie.

Brak poczucia odpowiedzialności jest, najogólniej biorąc, warunkiem powodzenia w komunizmie: im bardziej ktoś jest nieodpowiedzialny i umie nieodpowiedzialnością manipulować, tym większą zrobi karierę. Wspaniale powodzi się tchórzom i leniom, którzy nie robiąc niczego, nie narażają się na błędy, a nie popełniając błędów otrzymują nagrody za inercję. Ale prawdziwym rajem jest komunizm dla oszustów, naciągaczy, niebieskich ptaków i hochsztaplerów: o ile mniej się muszą wysilać niż w kapitalizmie, aby zdobywać łupy...".

Cytat ten zaczerpnąłem z "Cywilizacji komunizmu" Leopolda Tyrmanda. Lektura wielce pouczająca i nader aktualna. Wbrew pozorom, niezły przewodnik po naszej zagmatwanej współczesności. Z przytoczenia, jak zresztą i całej książki, wynika, że tęsknić za PRL-em mogą (wręcz powinni):

• ludzie złej woli, nieuczciwi, nierozsądni, nie chcący pracować z pożytkiem dla siebie i dla innych;

• ludzie nieprzedsiębiorczy; chcący produkować gorzej, mniej wydajnie, brzydko; nie chcący rozwijać, wzbogacać, pomnażać;

ludzie niewrażliwi i nieskromni,

• a także – lenie, tchórze, głupcy, służalcy, oportuniści, konformiści, niedopowiedzialni, oszuści, naciągacze, niebieskie ptaki, hochsztaplerzy.

Jeśli jest tak, sprawa zaczyna się wyjaśniać, zwłaszcza że Tyrmand uczy nas, że komuch to wcale nie przynależność, lecz po prostu mentalność.

Swoją drogą, kryterium przynależności legło zresztą u podstaw największego chyba błędu elit (tak, elit, to były prawdziwe elity) opozycyjno-solidarnościowych, które liczbę potencjalnych przeciwników przemian ustrojowych oceniały na 2-2,5 proc. społeczeństwa. Odsetek taki stanowiła warstwa rządząca, zwaną nomenklaturą, na jaką składał się aparat partyjny, biurokracja państwowa i gospodarcza wyższego szczebla, kadra oficerska wojska, aparat przemocy i wymiaru PRL-owskiej sprawiedliwości. Wychodząc z założenia, że nomenklatura - co pięćdziesiąty mieszkaniec kraju - może stawiać opór, bo ona tylko straci na załamaniu się systemu socjalistycznego, solidarnościowo ekipy rządowe dołożyły wielu starań, by ją zneutralizować, pozwalały jej więc, a czasem wręcz pomagały, nie tylko miękko wylądować, ale w licznych przypadkach urządzić się jeszcze lepiej niż za PRL-u.

Straszny błąd w założeniu. Skutki jego odczuwamy po dziś dzień. Równie groźne konsekwencje przyniosło szacowanie liczby zwolenników nowego ustroju na 10 milionów Polaków, tyle bowiem – jak pamiętamy – zapisało się do pierwszej „Solidarności“.

A tu nagle co drugi Polak tęskni za PRL-em. W 1988 roku Jan Winiecki w wydanej w Londynie książce pt. "Gorbaczev's Way Out" pisał o Polakach, którym było dobrze w PRL-u. Nikt go wówczas nie chciał słuchać, co przypomniał w wiele lat później w kontrowersyjnym artykule pt. "Przyjaciele ludu - wrogowie rozumu", opublikowanym na łamach „Gazety Wyborczej”. W książce swej wskazał na istnienie w PRL-u warstwy, którą nazwał "ekonomicznymi towarzyszami podróży".

"Byli to ludzie - objaśniał Winiecki poźniej w gazecie - zupełnie nie związani z systemem, którym jednak jego cechy szczególne zapewniały warunki bytowania, jakich nigdy nie osiągnęliby w warunkach normalnej gospodarki. W atmosferze wiecznych niedoborów wszystkiego ekspedientki w sklepach mięsnych, wiecznie pijani hydraulicy - robiący fuchy w godzinach pracy z użyciem kradzionych materiałów i państwowych narzędzi - magazynierzy kradnący materiały budowlane, kelnerzy sprzedający prywatną wódkę w państwowych restauracjach i wielu, wielu innych osiągali dochody, których nie zapewniłaby im nawet najuczciwsza praca w warunkach zrównoważonego rynku, a więc dostępności wszelkich dóbr i usług. Nie ulega wątpliwości, że również prywatni rzemieślnicy bez większego wysiłku sprzedający swoje często gęsto tandetne wyroby, których jedyną zaletą było to, że w ogóle były, mieli się lepiej niż obecnie, w warunkach konkurencji zmuszającej do przyzwoitej jakości."

Listę tych, którzy stracili na upadku PRL-u, można, niestety, rozszerzać jeszcze dalej. Nie tylko o kolejne warstwy społeczne, ale nawet i... klasy. Oto Jan Szczepański w rozmowie ze Stefanem Bratkowskim, pod znamiennym tytułem: "Co popsuł w nas komunizm", stwierdza: "Powszechnie np. uważa się wieś polską za byłą enklawę kapitalizmu wewnątrz gospodarki socjalistycznej, podczas gdy chłopi zostali stopniowo wessani w system, zdjęła z nich ona sprawy zbytu i w dużej mierze - zaopatrzenia."

Do tego wątku trzeba będzie jeszcze powrócić.

John Stuart Mill twierdził, że człowiek jest z natury dobry, nie należy mu tylko przeszkadzać w urzeczywistnianiu dobra, Thomas Hobbes zaś upierał się, że człowiek jest z natury zły, robić więc trzeba wszystko, by uniemożliwić mu czynienie zła. Niezależnie od tego, który punkt widzenia przyjmiemy za słuszny, nie możemy z ostatniego piętnastolecia nie wyciągnąć nauki, że warunki, w jakich przyszło żyć rodzimemu homososowi (od homo sovieticus Zinowiewa) nie uległy na tyle znaczącym zmianom, by również i jego samego zmienić.

I nieważne, czy było za mało zachęt, czy też za mało zapór, tak czy inaczej, było za mało i zupa się rozlała.

Zatem, o ile nasi politycy twierdzą, że jako klasa są pochodną społeczeństwa, mają o tyle rację, że homososem podszyty jest wciąż cały parlament, wszystkie urzędy. Homososie są potężne media. Na soceralu stoi całe państwo. O to szczególnie post(?)komuniści nam się postarali.

Czy więc tylko dlatego mamy tak kiepską klasę polityczną?

Są tacy, co dopatrują się przyczyn jej kiepskości w odleglejszej historii. Odwołują się do zaborów, do hitlerowskiej okupacji, które oduczyły Polaków – na przykład – szacunku dla państwa. Inni nawiązują (na wzór komunistycznych władców, którzy z lubością wyzywali Polaków od warchołów) do poszlacheckiego garbu.

Zabory? O tyle, o ile do dziś widać różnice w mentalności mieszkańców dawnego zaboru pruskiego, Galicji czy Kongresówki. Nie da się ukryć – widać. Okupacja hitlerowska – też zgoda, ale również za „komuny“ państwo traktowane było jako wroga formacja, którą należy zwalczać na różne sposoby. Najczęściej była to metoda, jaką w stanie wojennym zaprezentował pewien pisarz opozycyjny. Chełpił się mianowicie, że niszczy komunistów, biorąc od nich stypendium twórcze, za które nic im nie napisze.

Garb szlachecki? Daj Boże, bardzo by nam dzisiaj pomógł. Rzeczpospolita szlachecka była, jak na ówczesną epokę, bardzo nowoczesną demokracją, w której uczestniczył znacznie większy odsetek ogółu Polaków, niż dzisiaj bierze udział w wyborach. Republika szlachecka osadzona była na mocnym fundamencie moralnych zasad. Zdradę, kłamstwo, złodziejstwo, łajdactwo nazywano po imieniu i piętnowano. Szlachcic na zagrodzie faktycznie był równy wojewodzie, podczas gdy nasza konstytucyjna równość wobec prawa wciąż bywa martwym artykułem. Instytucje prawne, zastosowane przez polską szlachtę, bywały wręcz znakomite. Jeden przykład: nikt nie może być więziony bez wyroku sądowego (neminem captivabimus nisi iure victim). Wprowadzenia takiego zapisu do prawa my, współcześni Polscy, doczekaliśmy się dopiero u schyłku dwudziestego wieku. Liberum veto? Jego pierwszy użytkownik, poseł Siciński, wraca jak czkawka we wszelkich dyskusjach o polskich przywarach. Tymczasem aż by się prosiło, by non possumus współczesnego Sicińskiego czy Rejtana zatrzymało w parlamencie bubel czy przekręt legislacyjny, jakich nasza klasa polityczna naprodukowała tyle, że można by nimi obdzielić dziesięć republik bananowych.

A może nasi politycy dźwigają na plecach inny garb - plebejski? Wielu im przecież słoma z butów wystaje. Nie myślę tutaj, Boże broń, tylko o ludowcach. Myślę o politykach „w ogóle“.

Zastanówmy się i nad tym.

Chłop polski od dawna kieruje się na codzień zasadą własnej korzyści. Piękne legendy chłopstwa polskiego należy już między bajki włożyć. We współczesnym wieśniaku niewiele Drzymały, Ślimaka czy Bartosza Głowackiego, więcej Jakuba Szeli. Rozdziobią nas kruki, wrony... Nie ma większego tyrana, niż zrobić z chłopa pana.

Opór przed kolektywizacją w czasach stalinowskich czy zakładanie wiejskiej „Solidarności“ to incydenty, które w istocie niewiele miały wspólnego z interesem publicznym. Chłop – jak powiada Szczepański – został wessany przez system komunistyczny, był najwierniejszym „ekonomicznym towarzyszem podróży“ komunizmu, zwłaszcza już za Gierka. Żywność w komunizmie była sprawą polityczną, toteż chłopa smarowano miodem. Rata wiejskiego kredytu warta była świnię, gdy płynęła gotówka, nie kosztowała jednak więcej niż kura, gdy przyszło kredyt spłacać. Tak wtedy, jak i teraz (pomijam unije fundusze) dotowano chłopa. Czymże innym jest KRUS? Ba, chłopi w swej masie – jako jedyni – skrzystali z „dobrodziejstw“ komunizmu. Powiedz im, żeby oddali lub zapłacili za ziemię, którą dostali w ramach bandyckiej reformy rolnej – postawią kosy na sztorc.

Wiejski żywioł jest jak woda, wciska się w każdą szczelinę. Po wojnie chłopi całymi wsiami przenosili się do miast, zajmując domy, opuszczone przez Polaków, Żydów czy Niemców. „Wielkie budowy socjalizmu“ zapełniały miasta i miasteczka niezliczonymi rzeszami chłopskiej młodzieży. Budowano dla niej hotele robotnicze i osiedla mieszkaniowe. Proces przesączania się wieśniaków do miast trwa nadal. Wystarczy, że jeden się gdzieś „załapie“, natychmiast ciągnie za sobą pociotków. Niewielu dziś mieszczuchów nie ma rodziny na wsi, chociaż miejska większość niechętnie przyznaje się do chłopskich korzeni. Im kto krócej poza wsią, tym skwapliwiej podkreśla, że on z miasta. Ma chłop w mieście poczucie awansu, a w istocie cierpi na ciężką chorobę - oderwanie od korzeni, już nie tam, jeszcze nie tu, zawieszenie między różną obyczajowością, różną kulturą, rozchwianie moralne.

Czapkowanie silniejszym, pogarda dla słabszych, pazerność, arogancja, wręcz buta. I ten porażający bezwstyd, gdy przyjdzie się targować o posady, uchwalać parlamentarne apanaże czy zamawiać służbowe auta. Tak postępują ludzie, którym słoma z butów wystaje.

Oni nadają ton polityce. Oni wywołują proces równania w dół. Oni sprawiają, że kto wejdzie między wrony, zaczyna wnet krakać jak one.

Może jest właśnie tak?

I niech nikt nie opowiada, że demokracja pozwala nawet Dyzmom robić polityczną karierę. Skoro już – to u nas prawie samym Dyzmom. Jeśli na politycznych salonach trafi się jeszcze jakiś hrabia Ponimirski, to pewnie tylko dlatego, że mu piątej klepki brakło.

„Zapomniał wół, ile kosztuje pięć buł“ – takim dwuwierszem częstowaliśmy w moim domu wystąpienia Lecha Wałęsy, gdy coraz bardziej odrywał się od rzeczywistości, aż w końcu zaczął lewitować. Niestety, nie on jeden nas rozczarował. Znam osobiście wielu byłych i obecnych posłów i senatorów, ministrów, prezydentów i starostów, radnych, ba, nawet wicepremiera. Niektórych zaliczałem do grona bliskich znajomych, prawie przyjaciół. Potem wykreślałem ich numery telefoniczne z notesu, jeden po drugim. Pranie mózgów po objęciu mandatu czy urzędu? W większości nabierali dygnitarskich manier, sadzili się, puszyli, przestawali mówić i zachowywać się po ludzku. Istne małpy w kąpieli, mizdrzące się do lustra i wymachujące brzytwą.

Cóż potrafią sprawić te ławy, te stołki, te biura, te limuzyny, te diety. Wczoraj normalny człowiek, dziś klasa polityczna? Jakieś przekleństwo? Genius loci Wiejskiej czy Krakowskiego Przedmieścia, a i wielu innych stołecznych i prowincjonalnych przybytków władzy?

A może jest po prostu inaczej? Może jest tak – w ogóle?

Polska rzeczywistość staje się coraz bardziej ponura. Cham się panoszy. Tłuszcza nas zalewa. Upadły autorytety, rozsypał się etos. Dziczejemy i nikczemniejemy z dnia na dzień. Wilcze prawa zapanowały w polityce i w gospodarce, życiem codziennym rządzi czysta biologia.

Kolejny biznesmen z listy najbogatszych trafia do więzienia. Oficer policji hersztem bandycko-złodziejskiej szajki. Matka topi w szambie nowo narodzone dziecko. Ksiądz pierze brudne pieniądze. Syn zabija tasakiem ojca, który pożałował mu na pół litra. Nauczyciel gwałci uczennicę. Nauczycielka zabija ucznia. Student zabija asystenta. Dyrektor pod pozorem prywatyzacji kradnie załodze przedsiębiorstwo. Poseł handluje poufnymi informacjami. Bankowiec za łapówkę udziela złego kredytu. Komisarz ze stanu wojennego obejmuje komisaryczny zarząd nad państwową firmą. Materiały pedofilskie odnaleziono w seminarium duchownym. Pijany senator chowa się za imunitet przed prokuratorem. Wizytator robi błędy ortograficzne. Celnik organizuje przemyt. Komuniści wygrywają wybory.

Dawno już przeminęła radość z odzyskanego śmietnika, zastąpiło ją zwątpienie. Zwątpienie i bezsilność. Może to jednak naturalna kolej rzeczy, znamię naszych czasów?

Tadeusz Konwicki pisze: "Ja na przykład cierpię z powodu mojej wyższości. Moja wyższość zmusza mnie do prowadzenia się w kategoriach ascezy, powściągliwości, dystansu, honoru, godności własnej, fair play oraz w ryzach wielu innych, przykrych ograniczeń. A moi koledzy, przeznaczeni do stanu niższości, mogą sobie na wszystko pozwalać (...) Ich niższość zniża przed nimi góry i zwęża rzeki oraz spłyca przepaście."

W taki oto sposób, po swojemu, rozwija on tezę Gombrowicza, że motorem postępu, napędem dziejów nie jest wcale walka klas, nie jest nawet zmaganie się dobra ze złem lub światła z ciemnością, lecz po prostu ustawiczne ścieranie się wyższości z niższością. Wyznaje Gombrowicz w "Dziennikach":

"Kryzys intelektualny, jaki przeżywamy, nie tyle może należy przypisać zwątpieniu w siłę rozumu, ile temu, że jego zasięg jest tak nieznaczny. Z przerażeniem ujrzeliśmy, że otacza nas milionowy bezmiar umysłów ciemnych, które porywają nam prawdy nasze, aby je paczyć, pomniejszać, przerabiać na narzędzie swoich namiętności; i odkryliśmy, że ilość ludzi jest bardziej decydująca, niż jakość prawd."

Gombrowicz, gdyby żył, nie dziwiłby się temu, co stało się w Polsce. Ot, rzekłby z ironicznym uśmiechem, że nic się nie stało, że znów niższość wzięła górę nad wyższością.

Niższość ma nad wyższością przewagę, jest po prostu nieporównanie skuteczniejsza, jako że nie ma żadnych skrupułów i zahamowań, które mogłyby osłabić jej dążenie do wytyczonego celu, podczas gdy wyższości odbiera skuteczność jej samoograniczanie się, częstokroć silniejsze niż największy nawet opór najtwardszej materii. Wyższość więc najczęściej przegrywa w konkurencji z niższością, gdyż więcej w niej bywa zaniechania niż działania, co ma - rzecz jasna - prostą konsekwencję: wyższość pozostaje w wiecznym zagrożeniu, bo niższość jest wobec niej jak zły pieniądz z kopernikańskiego prawa.

Pojawia się paradoks: jakże mówić o postępie, skoro niższość, przecież skuteczniejsza, wcześniej czy później powinna zepsuć motor i wyczerpać napęd, odniósłszy ostateczne zwycięstwo nad wyższością? Katastrofiści głoszą nie od dziś, że cały świat ku temu zmierza, do czego mu zresztą bliżej już niż dalej. Były nie tylko momenty dziejowe, lecz całe epoki, kiedy wszystko wskazywało na nieodwołalny triumf niższości. Również i dzisiaj - w skali globalnej - nie wydaje się być ona bynajmniej pokonana, tu i ówdzie bywa wprawdzie w odwrocie, gdzie indziej jednak dławi wyższość bez przeszkód. Wyższość jednak trwa i okazuje wciąż - na różne sposoby, w różnych momentach i miejscach - swą wyższość nad niższością.

Ostatnie półwiecze naszego kraju to najprawdziwszy poligon zmagań wyższości z niższością. Druzgocące (brutalne, krwawe, nikczemne) zwycięstwo niższości przeobraziło się po latach (pokojowo, ewolucyjnie, miłosiernie) w jej sromotną klęskę. Tak chcieliby to widzieć rodzimi triumfaliści, jakby nie wiedzieli, że wyższość nie jest raz na zawsze dana, że może się stoczyć ku niższości, bo i sama wyższość narażona jest na mnóstwo pokus, z których najniebezpieczniejsza jest dla niej pycha.

Czy niższość pochodzi od Chama, a wyższość od Jafeta? To by było zbyt proste, bo jakże często po stronie ciemności opowiadali się bene nati, a male nati składali życie na ołtarzu światłości. "Liber chamorum" odnosi się wprawdzie do stanu niższego, nie do stanu niższości jednak, który od stanu wyższości oddzielają całkiem odmienne kryteria, bynajmniej nie świadectwo urodzenia. Metryka, jak i cenzus o niczym nie przesądzają, ba, zaciemniają podziały. „Prostota“ nie ma nic wspólnego z „prostactwem“. Prostota jest cnotą, prostactwo odrażającą wadą.

Niższość tego nie uznaje. Uznaje, co najwyżej, metrykę i cenzus, a i też tylko wtedy, gdy jej to wygodne, zwłaszcza już wówczas, gdy domaga się dla siebie taryfy ulgowej, bo niższość ma tę parszywą cechę, że wiecznie skamle, że jest upośledzona.

Jak więc wyróżnić granicę między wyższością a niższościa? Cóż na to sam Gombrowicz?

"Powiedziałem, że idea równości jest sprzeczna z całą strukturą gatunku ludzkiego. Co jest najwspanialsze w ludzkości, co wyznacza jej genialność w stosunku do innych gatunków, to właśnie, iż człowiek nie jest równy człowiekowi - gdy mrówka jest równa mrówce (...) wrażenie optyczne jest niewątpliwe: wszyscy jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu i mamy te same narządy... Ale w jednostajność tego obrazu wdziera się duch, ta specyficzna właściwość naszego gatunku, i ona sprawia, że gatunek nasz staje się w łonie swoim tak zróżnicowany, tak przepaścisty i zawrotny, że między człowiekiem a człowiekiem powstają różnice stokroć większe niż w całym świecie zwierzęcym. Pomiędzy Paskalem lub Napoleonem, a chłopkiem ze wsi większa jest przepaść, niż między koniem a glistą. Ba, mniej się różni chłop od konia niż od Valerego lub św. Anzelma. Analfabeta i profesor tylko na pozór są takimi samymi ludźmi. Dyrektor jest czymś innym niż robotnik. Czyż panu samemu nie jest dobrze wiadomo - tak intuicyjnie, na marginesie teorii - że nasze mity o równości, solidarności, braterstwie są niezgodne z naszą prawdziwą sytuacją?"

Przesadził Gombrowicz? Rzecz jasna, jak zwykle!

Przesadził Gombrowicz?

Po długich badaniach psychologowie ustalili, że ledwie jedna piąta dorosłych osobników krajowej populacji zdolna jest do abstrakcyjnego myślenia.

Jeśli to prawda, strach pomyśleć! A jeśli rzeczywiście, wszystko staje się jasne: godność, honor, powinność, przyjaźń, sumienie, piękno, dobro, ład moralny, cały dekalog - to czysta abstrakcja; kij, marchewka, szmal, schabowy, pół litra, auto, wideło, zupa, czy wreszcie, za przeproszeniem, dupa - to konkrety.

Tam, gdzie nie ma abstrakcyjnego myślenia, nie mogą występować potrzeby i uczucia wyższego rzędu. Pozostaje tylko i wyłącznie biologia, zaprawiona behawiorem. Uczenie zachodzi więc głównie przez naśladownictwo. Naśladownictwo to, oczywiście, jest ślepe. Nie może być inne, skoro myślenie o tym, co wolno, a czego nie, co wypada, a co nie, co się nosi, co czyta i ogląda - myślenie zatem o wszystkim, co wykracza poza czystą biologię, skażone jest w zarodku niemożnością dokonywania prawdziwych wyborów. Prawdziwy wybór jest bowiem możliwy tylko i wyłącznie tam, gdzie istnieje autentyczny system wartości, który powstaje z kolei na obszarze abstrakcji, a tu koło się zamyka. Dotyczy to, rzecz jasna, również wyborów parlamentarnych.

I tak, da capo al fine. I jest, jak jest.

Może więc nasza klasa polityczna jest emanacją niższości, która coraz bardziej bierze górę nad wyższością? Nadejdzie, rzecz jasna, moment przesilenia, gdy wyższość otrząśnie się, zbierze siły i przywróci zachwianą równowagę. Tylko kiedy?

I oto, proszę, do czego doprowadziły nas rozważania na temat degrengolady klasy politycznej. Nic, tylko puścić walec i zacząć – jak chcą niektórzy - budowę IV Rzeczpospolitej. Kto ją jednak zbuduje? Młodzi? Może, ale nie ci, co robią kariery w partyjnych „młodzieżówkach“. Są często jeszcze bardziej cyniczni niż partyjni seniorzy. Normalni dziewczęta i chłopcy zaprzątnięci są dziś ciężką codzienną walką o miejsce na ziemi, o wiedzę, o pracę, o mieszkanie, o przyszłość, która na razie jawi im się w czarnych barwach. Nie w głowie im więc teraz rewolucje i obalanie III Rzeczpospolitej.

A w ogóle jeśli zamiast IV Rzeczpospolitej powstanie kolejny folwark zwierzęcy, gdzie rządzić będą świnie w krawatach i małpy w kąpieli?

Nie ma więc ratunku?

Może ewolucja zamiast rewolucji? Pozytywistyczna praca od podstaw?

Przywrócić blask prawdzie. Tak, tak, nie, nie – jak głosi Pismo święte... Nie odpowiada? Niech będzie więc zero, jeden, zero, jeden – jak głosi informatyka.

Nie pozwolić się terroryzować chamowi, nie wpuszczać go na salony, lecz odesłać tam, gdzie jego miejsce, na gumno, czy jak mu tam?

Wiem, nie jestem taki naiwny, nie da się tego zrobić od zaraz. Od czegoś trzeba jednak zacząć. Proponuję program minimum...

„Kiedy nie wiesz, jak się zachować, zachowuj się przyzwoicie” - powiadał Stanisław Słonimski, lekarz warszawski, ojciec Antoniego. Antoni zaś, poeta i prozaik, krytyk i felietonista, napisał kiedyś: „Ten jest z ojczyzny mojej. Jest człowiekiem.”

Antoni Słonimski zmarł ponad ćwierć wieku temu. Wraz z nim odeszła piękna epoka, w której każdy niemal pragnął zachowywać się przyzwoicie, przekonany, że sedno człowieczeństwa zasadza się właśnie na przyzwoitości. Słonimscy wiedzieli, co znaczy „zachowywać się przyzwoicie”. Kiedyś termin „przyzwoitość” miewał konotację tak spójną i klarowną, że bywał w zasadzie bezdyskusyjny.

„Ludzie nie zachowujący przyzwoitości w mowie, w odzieży, w obejściu się są najczęściej podli i głupi” - stwierdzał autorytatywnie Henryk Rzewuski w „Mieszaninach obyczajowych” . I nie musiał wspierać tej opinii obszerną egzegezą.

W ogóle „przyzwoitość” była mocno zadomowiona w narodowej tradycji i ojczystym języku. Tym mocniej, że jest ona - jako słowo - rdzennie i wyłącznie polska, na co zwraca uwagę w swoich etymologicznych wywodach Aleksander Brueckner. Do wieku XVI. występowała zresztą w dawniejszej postaci - „przywoitość”, znaczyła zaś precyzyjnie: „to, co się przywija” czyli „to, co przynależy”.

Wrosła też „przyzwoitość” na dobre w naszą frazeologię. Powiadamy, że przywoitość nakazuje nam, żeby zrobić to, zakazuje nam zaś czynienia owego. Dla przyzwoitości robimy coś, dla niej też nie czynimy czegoś innego. Zżymamy się, że to lub tamto przechodzi lub przekracza wszelkie granice przyzwoitości. Rzadko spotykamy przyzwoitych ludzi, za to zazwyczaj bywamy w towarzystwie przyzwoitym. Podobno też trafiają się przyzwoite dziewczyny, nieczęsto jednak, jak i przyzwoite zarobki. Przyzwoity zysk można mieć z dobrego interesu, lecz interes przyzwoity najczęściej przynosi straty. Ktoś, kto dorobi się przyzwoitego majątku, może przyzwoicie mieszkać, jego zaś goście - zwykle przyzwoici - nie będą dla przyzwoitości pytać, czy wzbogacił się, nie naruszając zasad przyzwoitości.

Powszednia frazeologia pełna jest więc „przyzwoitości”, a powszednie życie?

Zakres i znaczenie słowa „przyzwoitość” zmieniały się w ciągu wieków, bardziej zresztą niż prawidła czy granice samej przyzwoitości, mające charakter uniwersalniejszy, niż nam się dziś zdaje.

W potocznym odczuciu słowo to trąci myszką. Młodzi ludzie, skądinąd bardzo przyzwoici, doszukują się w nim nie tylko anachroniczności, lecz nawet ironicznego zabarwienia, wbrew zresztą słownikowym definicjom.

Dlaczego tak się dzieje? Czy tylko dlatego, że w naszej rzeczywistości przyzwoitość stała się nie tylko zupełnym anachronizmem, ale wręcz abstrakcją, odciętą od codziennego życia powszechnym niezrozumieniem, nie znajdującą więc w nim z pozoru żadnego zastosowania?

Śladów erozji, niemal degradacji, samego terminu doszukać się można nie tylko w życiu, ale i, niestety, w niektórych leksykonach. Na przykład w „Słowniku wyrazów bliskoznacznych” (pod red. St. Skorupki, wyd. 1971), gdzie znaleźć można takie oto gniazdo: „Przyzwoitość - skromność - obyczajność - dobre obyczaje - moralność publiczna - pruderia.”

Otóż to, ten ciąg wyrazów wyjaśnia wiele, prowadząc wprost od przyzwoitości do przyzwoitki, a więc do żartobliwego określenia starszej osoby przydawanej do towarzystwa osobie młodej dla przyzwoitości. Skażenie, jakiemu ulega dziś przyzwoitość pod wpływem przyzwoitki, przypomina inną leksykalną katastrofę, za sprawą której cnota, a więc zespół dodatnich cech charakteru bądź pozytywnych zasad moralnych, kojarzy się najczęściej współczesnym z wiadomą błoną. Fakt jednak faktem, że staroświecką przyzwoitkę zrodził czysty konwenans, poprzez który - jako specyficzną formę - ujawniała niektóre swe treści przyzwoitość. Faktem też, że forma, o ile pozostaje pusta, stacza się od razu w fałsz, obłudę, pruderię.

„Przyzwoitość nakazywała odwzajemnić serdeczne uściski czułej połowicy i coś powiedzieć na powitanie” - drwił Michał Bałucki w „Panu burmistrzu z Pipidówki”. Zapolska demaskowała „Moralność pani Dulskiej”, Nałkowska zaś tropiła cienką „Granicę” , za którą objawiła się nikczemność Ziembiewicza... Znamy, znamy, przerabialiśmy to wszyscy w szkole. Ideolodzy, układający w PRL programy szkolne, nie szczędzili wysiłków, by zohydzić nam szlachecki etos czy mieszczańską moralność i oczyścić pole dla własnego wynalazku, nazwanego moralnością socjalistyczną. Wielu więc z nas wyniosło ze szkolnej ławy głębokie przekonanie, że nieprzyzwoicie jest ujmować się za przyzwoitością, chyba że chce się uchodzić za śmiesznego dziwaka, człowieka nienowoczesnego, zacofanego, hołdującego bzdurnym konwenansom i konwencjom. Realia życia potwierdzały tę opinię w całej rozciągłości.

Solidność kupiecka, rzemieślnicza dokładność, urzędnicza sumienność, kolejarska punktualność, artystyczna szczerość i cała masa podobnych cnót i przymiotów trafiła na śmietnik historii, skąd nikt nie zdołał ich jak dotąd wydobyć.

Przyzwoitość na lata całe, na całe pokolenia, zepchnięta została na wąski margines, który dzielić musiała na domiar złego ze swą karykaturą - poczciwością. Poczciwina - mawiano z pobłażaniem lub lekceważeniem o człowieku dobrodusznym. Poczciwina - przygłupawy przeciętniak, łatwy do wykorzystania, do oszukania. Safanduła, frajer, jeleń.

„Przyzwoity” uchował się chociaż w słownikach. Współcześnie występuje w dwóch znaczeniach. Pierwsze - dobrze prowadzący się, nie budzący zastrzeżeń, solidny, porządny, moralny; czyniący zadość wymaganiom towarzyskim, normom zwyczajowym. Drugie - taki, jak należy; odpowiedni, właściwy, dostateczny, dostatni, godziwy. Zakresy obu znaczeń w sporej mierze pokrywają się, bo i z wspólnego wyrastają przecież pnia. Owa staropolska „przywoitość” pozwala chyba tę masę określeń sprowadzić do najzwyklejszej w świecie „poprawności”.

Poprawność? Tylko tyle czy aż tyle? Aż tyle, bo kryteria owej poprawności były i są nadal dość surowe, mimo że upływ czasu i przemiany obyczaju nieco je złagodziły.

Przyzwoitość plasuje się wysoko, szczyt jednak zarezerwowany jest dla szlachetności. „Szlachetny” - a więc postępujący w sposób wspaniałomyślny, sprawiedliwy, bezinteresowny, a także wypływający z takich pobudek, świadczący o takich cechach. To w pierwszym znaczeniu, gdyż w drugim - również odznaczający się harmonią, subtelną prostotą, umiarem; wywołujący wrażenie godności, spokoju, piękna. Szlachetny, a więc – elitarny, chciałoby się rzec.

O ile przyzwoitość dałoby się przyrównać do solidnego, rzetelnego rzemiosła, o tyle szlachetność byłaby artyzmem, rozwijającym do wykwintu rzemieślniczą doskonałość...

Program minimum, który odmieniłby naszą rzeczywistość. Gdybyśmy wszyscy spróbowali zachowywać się przyzwoicie w codziennym życiu, wówczas – kto wie – wymusilibyśmy przyzwoite zachowanie na klasie politycznej. Może w ten sposób zmusilibyśmy niższość do odwrotu?

Naiwne? Nie do końca. Widzę światełko w tunelu, zapaliło się wraz z przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej.

Od razu wyjaśniam, nie jestem euroentuzjastą, co najwyżej eurorealistą. Niewielkie widzę dziś pożytki z naszej akcesji. Jedynym beneficjentem tej operacji, wątpliwym zresztą, jest chłop, reszta długo jeszcze będzie dokładać do interesu, bo i wzrost cen, i unijna składka. Centralne planowanie, omnipotencja biurokracji, federacyjne zapędy – też napawają mnie niepokojem, już to przecież ćwiczyliśmy z opłakanym skutkiem.

Gdzie więc owo światełko? W zachodniej obyczajowości, dla której przyzwoitość jest normą. Trzeba zachowywać się przyzwoicie, inaczej wypada się na margines. Jeśli więc sami nie zechcemy, oni nas zmuszą do przyzwoitości. Kłania się, oczywiście, Hobbes.

Co będzie, jeśli się nie uda? Gorzej, co będzie, jeśli nasza niższość (wespół z niższościami z dawnego „obozu”) rozbije lub rozmyje Unię Europejską od wewnątrz? O, to już zmartwienie Unii.

Że co? Że takie stanowisko jest nieprzyzwoite?

Pożartować nie można, czy ciągle musi być jak u Kasprowicza: „A czarna wrona na Bożej męki usiadłszy ramiona, bez końca kracze i kracze, i dziobem zmarłe rozsypuje próchno”?

Źródło:

Kultura polityczna Polaków, praca zbiorowa, Łomża 2004

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010