W POSZUKIWANIU FRAJERA

Nie od dziś wiadomo, że polski rynek wydawniczy pogrąża się w totalnym kryzysie. Z jednej strony niszczą go ogromne koszty i podatki, nie spotykane w innych cywilizowanych krajach, z drugiej – potencjalni czytelnicy coraz rzadziej sięgają po książkę czy gazetę. Jeżeli już sięgną, to taką „z najniższej półki”, o znikomej wartości. Niestety, ogromna część odpowiedzialności za zniszczenie rynku wydawniczego spada na wydawców.

Po przemianach w 1989 roku wydawnictwo mógł założyć każdy, kto miał na to ochotę i trochę oszczędności. Powstawały więc wydawnictwa – koszmarki, których kadrę kierowniczą stanowili dawni działacze partyjni, ex- rzemieślnicy, a nawet zwykli kryminaliści, upatrujący w wydawaniu książek lub gazet możliwość wyprania brudnych pieniędzy. Wiele z tych anty-wydawnictw na szczęście tak szybko upadła jak szybko powstała. Pozostał jednak niesmak, a nawet – smrodek, który cały czas snuje się po rynku wydawniczym. Wielu wydawców nadal ma bardzo mało wspólnego z profesjonalizmem. Na tyle mało, że szanujący swoje dobre imię autorzy za żadne pieniądze nie chcą z nimi współpracować. Inni starają się zarabiać na życie cwaniackimi technikami, dobrymi być może na bazarach, ale nie - na tak bardzo kojarzącym się z kulturą rynku.

Oto przykłady:

1. Pewien bardzo znany wydawca zaproponował znanemu autorowi wydanie jego książki – albumu. Ale tylko wtedy, gdy ten po pierwsze – napisze tekst, po drugie – znajdzie fotografa i zapłaci mu z własnej kieszeni za wykonanie kilkuset zdjęć, po trzecie – z własnej kieszeni zapłaci za prawa autorskie, jeżeli w książce wykorzysta jakiekolwiek materiały, objęte prawami osób trzecich. Prosty rachunek wskazywał, że koszt poniesiony przez autora wyniósłby około 50.000 złotych. Wydawca zaproponował mu „aż” 10% wartości sprzedaży książki tytułem honorarium. Przy wysokim nakładzie 10.000 egzemplarzy autor otrzymałby od wydawcy około 40.000 złotych minus podatek. Straciłby na tym ponad 10.000 złotych, co jest zdaniem wydawcy niską ceną za sławę, jakiej i tak mu nie potrzeba. Jedyną pozytywną stroną propozycji była możliwość... zawarcia umowy PRZED przystąpieniem do pracy nad dziełem.

2. Inny, nie mniej znany wydawca zaproponował temu samemu autorowi wydanie tej książki na podobnych warunkach, tyle, że podpisanie umowy uzależnił od przedstawienia gotowego materiału!!! 100% ryzyka finansowego spadłoby na autora, który NIE otrzymywał żadnej gwarancji, że jego praca w ogóle ujrzy w tym wydawnictwie światło dzienne. Oczywiście do wydania książki i w tym wypadku nie doszło.

3. Inny autor w ciągu dwóch lat złożył propozycje wydania swoich książek ponad 100 wydawcom. Ilu z nich odpowiedziało pozytywnie a ilu negatywnie? Każda odpowiedź jest zła, ponieważ autor nie otrzymał ANI JEDNEJ odpowiedzi!!! Wydawcy nawet nie pokusili się, żeby poprosić go o próbki tekstów, czy też o nadesłanie jego dzieł do oceny. W końcu zdesperowany pisarz założył – wzorem innych piszących nieszczęśników – „wydawnictwo jednego autora” i sam z dużym powodzeniem wydaje swoje książki.

4. Polskie gazety, w przeciwieństwie do gazet w cywilizowanej części świata, bardzo niechętnie współpracują z freelancerami. Nawet gdy mogą dostać od współpracownika tekst lub materiał, który dałby redakcji sławę i pieniądze – wybiorą miałkie teksty etatowych pracowników lub – co gorsza – „gotowce” przygotowywane przez kilka agencji prasowych, których powiązania polityczne lub biznesowe są nie do końca jasne. Trudno się dziwić, że czytelnik wybiera nie gazetę, w której ma „najświeższe wiadomości z pierwszej ręki” ale taką, w której obok soft porno jest najwięcej ogłoszeń drobnych. Przynajmniej te, w odróżnieniu od tematyki pozostałych publikacji, nie powtarzają się w innych gazetach.

5. Wolność prasy jest w Polsce iluzją. Różnorodne związki koteryjne, uzależnienia polityczne i biznesowe powodują, że są tematy tabu, o których nikt nie ośmieli się napisać słowa prawdy. Do powszechnych praktyk należy, że zamiast tekstu opisującego jakąś poważną aferę, ukazuje się reklama opisanej instytucji, lub firmy powiązanej z krytykowanymi osobami. W żadnej gazecie nie ukażę się prawda o działalności pana Jerzego O., jej napisanie mogłoby spowodować odejście czytelników, przyzwyczajonych do karmienia kłamstwami.

Czy można się więc dziwić, że ludzie stronią od słowa pisanego? Czy sięgnie po książkę czytelnik, który wie, iż za całkiem spore pieniądze podsuwa się mu dzieło nie najlepszego autora ale autora, który „ma układy” w wydawnictwie, albo który zna właściwe osoby? Czy w ogóle można jeszcze czemukolwiek się dziwić w Polsce?

(W przykładach z oczywistych powodów nie podajemy ani nazwisk bohaterów, ani nazw wydawców i tytułów gazet. Nie są to, niestety, odosobnione przypadki.)

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010