ŻYCIE CODZIENNE W PRL - DZIENNICZEK PETENTA

Po wielu miesiącach bezskutecznego oczekiwania na wypłacenie mi przez Radę Narodową groszowego (bo nie odpowiadającego realnej wartości) odszkodowania za zabraną mi na szosę drugą część gruntu, postanowiłam "ruszyć do ataku" i wyciągnąć z urzędu te niewielkie pieniądze, należne mi zgodnie z obowiązującym aktualnie prawem.

Zmagania swoje zapisuję, aby potomnym zostawić żywy ślad tego, jak działały urzędy, jak żyło się w "cudownym" socjalistycznym ustroju, budowanym podobno dla dobra ludzi. Rzecz działa się w Radzie Narodowej w Warszawie.

Nadmieniam, że wszystko to załatwiałam osobiście, pracując jednocześnie w swojej redakcji na pełnym etacie i to bynajmniej nie ulgowo, dlatego więcej czasu na wizyty w Radzie Narodowej nie byłam w stanie poświęcić. Swoje zapiski dedykuję tym, którzy twierdzili (a i dziś często mówią), że prawa są słuszne i sprawiedliwe, tylko obywatele są opieszali w korzystaniu z nich.

--------

23 XI 1979 - telefonuję do Rady Narodowej. Jest akurat remont, nie załatwiają żadnych spraw.

1 XII - pani B. (referentka sprawy) nie ma dziś w pracy.

6 XII - pani B. odpowiada mi przez telefon, że przejęła sprawy z ostatnich dwóch tygodni i nie jest jeszcze wciągnięta. Prosi o telefon w styczniu.

22 I 1980 - telefonuję. Pani B. nie ma w pokoju, nie wiadomo, dokąd wyszła i o której będzie.

15 II - pani B. informuje mnie, że czeka na promesę. Ponieważ do tej pory "nie można było załatwić" wypłaty, wygasła promesa i trzeba otrzymać nową. Poza tym pani B. czeka na przyjście pani K. z Zarządu Dróg i Mostów, która musi jej przynieść mapę terenu.

7 III - pani K. jeszcze nie przyniosła mapki.

18 III - pani B. informuje mnie, że mam 23 III przyjść po odbiór Decyzji.

23 III - przyszłam. Decyzji niestety nie ma. Dwie urzędniczki przez dwa dni liczyły wysokość odszkodowania dla mnie (wyniesie około jednej mojej, niewysokiej przecież, pensji za spory szmat ziemi na przedmieściu stolicy), ale orzeczenie Sądu nie zgadza się z danymi nadesłanymi przez Zarząd Dróg i Mostów. Niejasna jest też sprawa, czy suma wymieniona w ugodzie sądowej dotyczy samej ziemi, czy ziemi i roślin, które tam były. Ponownie obiecałam przynieść swoje dokumenty, z których to jasno wynika - za rośliny już mi, dzięki Bogu, zapłacili.

1 IV - dowiaduję się w Radzie, że nadal nie można załatwić mojej sprawy, ponieważ są NOWE niejasności, które musi wyjaśnić Zarząd Dróg i Mostów. Odpowiadam, że wszystkie niejasności (dotyczyły one drogi) wyjaśniłam osobiście z panią K. jesienią ubiegłego roku. Mimo to pani B. utrzymuje, że sprawy nie są wyjaśnione, a poza tym brak promesy.

Po powrocie do domu telefonuję do pani K. z Zarządu Dróg i Mostów. zaprzecza temu, co powiedziała pani B. Twierdzi, że osobiście zaniosła do Rady Narodowej promesę w dniu 15 III a wszelkie niejasności zostały wyjaśnione.

2 IV - telefonuję do pani B., ale jej nie zastaję.

9 IV - pani B. nie ma dziś w pracy.

21 IV - telefonuję o 10.00 rano. Pani B. "jeszcze nie przyszła", jakkolwiek "już po chorobie do pracy przychodzi".

24 IV - telefonuję o 9.00 rano, telefon wewnętrzny "nie łączy".

25 IV - pani B. proponuje, żebym przyszła osobiście w poniedziałek do godz. 12.00.

28 IV - przychodzę. Pani B. przystępuje do szukania teczki mojej sprawy. Po 40 minutach poszukiwań dowiaduję się, że teczka "gdzieś się zadziała" i w tej chwili nic na to nie można poradzić. Pani B. proponuje mi przyjście w innym terminie, kiedy teczka się odnajdzie. Wtedy wyciągam swoją teczkę, w której mam wszystkie pisma skierowane do mnie z urzędów oraz kopie lub kserokopie tego, co złożyłam w Radzie Narodowej. Pani B. proponuje, abym jej to zostawiła, ale odpowiadam, że taka głupia to ja nie jestem po wszystkich dotychczasowych doświadczeniach z Radą Narodową. W odpowiedzi słyszę: "ma pani rację". Pani B. wydaje się pełna dobrych chęci załatwienia sprawy i w końcu proponuje, że na podstawie moich dokumentów spisze protokół. Tak też czyni.

W trakcie tych czynności nawiązuję rozmowę z panią B. Dowiaduję się, że nie tylko ja miałam kłopoty w Wydziale Architektury w Radzie Dzielnicowej (z panią B. rozmawiamy w Radzie na innym szczeblu) z nieuprzejmym panem M. Przetrzymuje on wszelkie listy, jakie przychodzą do niego z naszej Rady, i w ogóle nic z nim nie można załatwić. Dowiaduję się też, że wiele akt w Radzie (nie tylko mojej) jest "zadzianych", ponieważ jest taka masa spraw zaległych, że kiedy następuje jakaś interwencja "z góry", kierownik zleca komuś rozwikłanie sprawy, lecz nie zawsze komuś z tego Działu. Ten, szukając akt, nierzadko przestawi teczki lub gdy mu coś wypadnie, nie szuka właściwego miejsca, lecz kładzie dokument byle gdzie, czasem na szafie (istotnie, piętrzy się tam stos). Stad później trudności ze znalezieniem czegoś.

Największą bolączką pań urzędniczek jest nieuprzejmość interesantów. Przychodzą i z punktu zaczynają wrzeszczeć, a one przecież nie są w stanie załatwiać wszystkiego od ręki.

Pytam, czy jej zdaniem nie jest to spowodowane tym, że interesanci są doprowadzeni do ostateczności. O załatwianiu od ręki nie można nawet marzyć, skoro moja sprawa nie może się załatwić już przez trzy lata. Rzecz jasna, nie pochwalam niegrzeczności, ale marzyłabym, aby mnie załatwić w dwa miesiące. Pani B. opowiada mi przykład klienta, dla którego na wyszukanie akt straciła dwa dni, a on jeszcze ją ordynarnie zwymyślał. Twierdzi, że szuka nowej pracy, bo już nie może tu wytrzymać.

Po spisaniu protokołu i podpisaniu go przez nas obie otrzymuję obietnicę załatwienia sprawy w maju. Mam czekać. W maju Decyzja będzie mi przysłana pocztą. W maju nic nie przychodzi.

10 VI - telefonuję do Rady i dowiaduję się, że pani kierownik ma wątpliwości. Zeznałam (przedtem), że otrzymałam pieniądze za rośliny na zajętym przez państwo terenie i właśnie ta sprawa wydaje się niejasna, trzeba ją więc sprawdzić. Pani kierownik chce mieć zaświadczenie, że za rośliny zostało wypłacone. Trzeba czekać.

18 VI - dowiaduję się, że sprawa jest dobrej drodze i będzie załatwiona "w tym miesiącu". Mam dzwonić 30 VI.

30 VI - nie mogłam zadzwonić. Telefonuję 4 VII. "Już wszystko jest w załatwianiu", słyszę, mam dzwonić 14 VII, bo 15 VII pani B. idzie na urlop. Decyzja jest już napisana na brudno, musi być tylko przepisana na maszynie, a "są trudności z maszynistką" - urlopy, zwolnienie lekarskie...

15 VII - telefonuję. Niestety, Decyzja nie została przepisana. Pani B. odłożyła swój urlop o tydzień z powodu niezałatwionych spraw. Obiecuje sprawy dopilnować i poleca mi telefonować w piątek 18 VII.

18 VII - Decyzji nadal nie ma kto przepisać. Proponuję, że usiądę przy ich maszynie i sama przepiszę, ponieważ biegle piszę na maszynie. Ale to jest podobno niemożliwe. Pani B. obiecuje osobiście dopilnować tego jutro, tj. w sobotę. Prosi, abym zadzwoniła we czwartek, tj. 24 VII, do jej koleżanki, pani Ś., która umówi się ze mną, kiedy będę mogła Decyzję odebrać. Pytam, jak dalej potoczy się sprawa, tj. kiedy otrzymam pieniądze. Dowiaduję się, że Decyzja o wywłaszczeniu będzie doręczona mnie i Zarządowi Dróg i Mostów. Dwa tygodnie będzie się uprawomocniać. Potem Zarząd Dróg i Mostów obowiązany jest wypłacić mi odszkodowanie w ciągu dwóch miesięcy.

25 VII - telefonuję do pani Ś. Nic nie wie o sprawie, jest zdziwiona, ze zwracam się do niej. Poleca zadzwonić po 15 VIII, gdy pani B. wróci z urlopu. Przez chwilę odjęło mi mowę. Odzyskałam ją jednak i mówię: Bardzo dziwnie funkcjonuje ta instytucja, w której panie pracują. Pani B. zapewniała mnie, że przekazała pani sprawę. Użalała mi się też swego czasu na nieuprzejmość interesantów. Ja jestem przez cały czas bardzo uprzejma i przez trzy lata nie mogę załatwić swojej sprawy. Jakie mam stąd wyciągnąć wnioski?

Proszę, aby pani Ś. sprawdziła na maszynach, co dzieje się z Decyzją. Podobno jest to niemożliwe, bo maszynistka na urlopie. Pani Ś. przeprasza mnie za opóźnienie. Prosi, bym zadzwoniła we środę 2 VIII, ponieważ pani B. ma telefonować z urlopu, więc ona ją spyta, co z moją sprawą.

3 VIII 1980 - cztery telefony wcześnie rano, których nikt nie podejmuje. O 10.00 pani Ś. nie ma w pokoju. O 12.00 znowu nikt nie podejmuje słuchawki. Po kilku dniach przychodzę osobiście do Rady pytać o Decyzję. Przyjmuje mnie jakaś inna urzędniczka i dziwi się, o co mi chodzi, ponieważ teczki sprawy, o której mówię, w ogóle nie mają. Zjawia się pani B. Rzeczywiście teczki nie ma. Proponuje mi, abym przyszła za kilka dni. Odmawiam wyjścia z Urzędu. Siadam przy stojącym w rogu stoliczku, wyjmuję swój maszynopis (nad którym właśnie pracuję) i oświadczam, że nie wyjdę, dopóki teczka się nie znajdzie. Konsternacja, ale ja jestem uparta. Urzędniczki zostawiają mnie samą i wychodzą, podobno w celu poszukiwań. Około godz. 14.00 zwraca na mnie uwagę pani kierowniczka, która zajrzała do pokoju, i pyta, co tu robię. Odpowiadam, że czekam, aż znajdzie się teczka mojej sprawy. Znowu pozostawiają mnie samą. O 16.00 urzędnicy wychodzą, a ja siedzę. Około 17.00 podchodzi do mnie pani B. i mówi, że teczka się znalazła.

Załatwianie zacznie się od nowa.
-----
Niestety, przestałam dalej notować. Opadłam z sił.

Do druku podała Teresa Bochwic

Archiwum ABCNET 2002-2010