TATRZAŃSKI PARK NARODOWY POZA PRAWEM

Rzeczywisty obraz Tatrzańskiego Parku Narodowego i TANAPu w ostatnich latach XX wieku jest bardzo daleki od szczytnych założeń, jakimi kierowano się przy powoływaniu ich do życia. Dyrekcjom parków udało się ograniczyć szereg zjawisk patologicznych, jakie od niepamiętnych czasów miały miejsce na obszarze Tatr. W Tatrach coraz rzadziej, choć nadal zbyt często, widuje się ślady działalności kłusowników, którzy bezlitośnie tępią głównie kozice i świstaki, ale także sarny i jelenie, a nawet pstrągi w Morskim Oku. Pogłowie zwierząt rośnie jedynie w oficjalnych sprawozdaniach. Powszechnie spotykane jeszcze w początkach lat osiemdziesiątych stada kozic, liczące dziesiątki osobników, zniknęły zupełnie z krajobrazu tatrzańskiego. Dziś niemal sensacją jest spotkanie pojedynczej kozicy, kilka sztuk to już olbrzymie stado... Równie rzadki jest widok jelenia czy sarny. Prawie nie widzi się (a przede wszystkim nie słyszy się) świstaków, nawet na obszarach niedostępnych dla turystów. Wyginęły niemal zupełnie rysie. Ich tropy na śniegu, które jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych można było spotkać nawet nad Morskim Okiem czy przy schronisku w Starej Roztoce, dziś widywane są, raczej sporadycznie, tylko w kilku miejscach. Z tatrzańskich lasów zniknęły całkowicie żbiki, nie widuje się niemal zupełnie zwierzyny płowej. Bardzo rzadko pojawiają się orły, czasem na śniegu można spotkać ślady wilczych stad, liczących co najwyżej kilka osobników... Świstacze sadło, mięso kozic, saren, również orle pióra, mają wymierną wartość i są dostępne w stałej, wolnej sprzedaży, także (oficjalnie) na targowiskach w Zakopanem, Nowym Targu, Szczawnicy, czy nawet w Krakowie.

Turystyczne, znakowane szlaki, których utworzenie miało służyć wygodzie i bezpieczeństwu turystów, nadal uważane są przez służby leśne jako jedyne drogi, po których mogą legalnie poruszać się zwykli turyści. Niemal na każdym kroku znajdują się tabliczki, informujące o zakazie poruszania się poza nimi. O poruszanie się po znakowanych szlakach dyrekcje parków narodowych powinny jedynie apelować, jeżeli nie chcą być posądzone o ograniczenie swobód, jakie przysługują obywatelom świata.

Na terenie TPN znajduje się szereg dróg, po których oficjalnie poruszają się turyści, a które NIE są znakowanymi szlakami. Są to: droga jezdna w Dolinie Kościeliskiej, łącząca Kiry ze schroniskiem na Hali Ornak (z wyjątkiem kilkusetmetrowego odcinka na Cudakowej Polanie), droga jezdna z Brzezin do Murowańca, niemal cała Droga Oswalda Balcera na odcinku od Jaszczurówki do okolic Wodogrzmotów (!!!) oraz zachodni odcinek ścieżki wokół Morskiego Oka od miejsca, w którym czerwono znakowany szlak kieruje się ku progowi Czarnego Stawu do ścieżki, łączącej taras przed tzw. Nowym Schroniskiem z brzegiem jeziora. Dyrekcja parku powinna się zdecydować, czy „na terenie TPN wolno poruszać się jedynie po znakowanych szlakach [...]”, czy również po innych drogach. A jeżeli po innych drogach, to albo po wszystkich, albo po ściśle określonych. I musi to być bezwarunkowo podane do wiadomości publicznej! Ze szczegółowym wykazem miejsc, w których turysta NIE MA PRAWA się znaleźć pod żadnym pozorem. Obowiązujących zasad prawnych i przepisów nie można interpretować na dowolnych zasadach! Być może zarząd Parku nie zdaje sobie sprawy, że on również podlega polskiemu prawu. Może warto mu o tym przypomnieć... W każdym razie obecny status prawny turysty na terenie TPN jest, eufemicznie mówiąc, niejasny. Dlatego też wymaga jak najszybszego uregulowania. Pozostaje mieć nadzieję, że uczynią to odpowiedzialni fachowcy z jednostek, stojących ponad dyrekcją TPN, i że te regulacje nie będą, jak dotychczasowe, naruszały innych aktów prawnych wyższej rangi.

Na obszarze TPN jest droga, którą dziennie przejeżdża co najmniej kilka samochodów, a na którą zwykły, pieszy turysta ma wstęp absolutnie zakazany. Jest to kilkukilkometrowa droga gruntowa pomiędzy schroniskiem w Starej Roztoce a Drogą Balzera! Drogę tę można oficjalnie i całkowicie legalnie pokonać jedynie w charakterze pasażera jadącego nią samochodu. Osobliwy to sposób rozumowania, który pozwala uważać, że zagrożenia dla przyrody ze strony samochodów (zanieczyszczenie środowiska produktami ropopochodnymi, emisja do atmosfery wraz ze spalinami tlenku węgla, związków ołowiu i licznych, głównie trujących węglowodorów, łamanie przydrożnych gałęzi, możliwość zranienia lub uśmiercenia zwierząt, które staną na drodze rozpędzonego samochodu i wiele innych) jest nieporównywalnie mniejsze od tego, które powoduje spokojnie idący drogą turysta. A może chodzi o to, aby turyści nie widzieli, jak służby leśne nieraz popijają, czasem w towarzystwie kierownika schroniska w Starej Roztoce, na ganku leśniczówki, która stoi o kilkadziesiąt metrów od wspomnianej drogi. Sądząc po odgłosach, ich napojem z całą pewnością nie jest woda źródlana. Innym kuriozalnym zjawiskiem jest ogromny parking w samym sercu Tatr, na polanie Palenica Białczańska. Parking, na którym w sezonie potrafi dziennie znajdować się nawet kilka tysięcy samochodów i blisko setka autobusów. Powodowane przez nie ogromne zanieczyszczenie środowiska pozostaje niezauważone przez osoby, z urzędu powołane do chronienia przyrody Tatr. Cóż znaczy środowisko wobec kolosalnych zysków, przynoszonych i zarządowi parku i prywatnym dzierżawcom parkingu. Wszak jest to (prawdopodobnie) najdroższy parking w Polsce! Ciekawe, czy dochód z niego jest w całości wykazywany w zeznaniach podatkowych... Jeżeli tak, dlaczego jego zarząd odmawia wydawania oficjalnych faktur VAT na wpłacone pieniądze za parkowanie samochodów, twierdząc, że świstek papieru, nazywany biletem, powinien wystarczyć do rozliczeń. Szkoda, że innego zdania są zawodowi księgowi i rewidenci...

Jeszcze gorzej wygląda sytuacja na obszarze TANAPu. Gwałcone są dokładnie wszystkie normy międzynarodowe, jakie obowiązują na obszarach parków narodowych. Z niemal każdej dostępnej drogą jezdną tatrzańskiej doliny wywozi się dziennie po kilkadziesiąt metrów sześciennych drewna, zwykle pod postacią dłużyc. Na obszar wielu rezerwatów turysta nie ma prawa wejść, ale może, po uzgodnieniu “w cztery oczy” strony finansowej, wjechać jako pasażer wielkiej ciężarówki!!! Bez problemu można tak zwiedzić między innym Dolinę Szeroką w masywie Szerokiej Jaworzyńskiej, wszystkie niedostępne dla ogółu śmiertelników doliny w Tatrach Bielskich, Dolinę Suchą Orawicką. Dolinę Siwą, Dolinę Prybiską i wiele innych. Można bez problemu przejechać przez rezerwat Kocie Dziury... Tak Słowacy rozumieją przepisy o ochronie przyrody i zasady funkcjonowania parków narodowych.

Totalnej dewastacji przez ciężki sprzęt, służący do wywozu drewna, uległy dolne części wielu pięknych dotychczas tatrzańskich dolin. Nie można przejść znakowanym szlakiem turystycznym przez Dolinę Jaworową, gdyż na znacznym odcinku samochody i traktory zamieniły go w szeroką na około 5 m drogę, wypełnioną grząskim błotem. Polana pod Muraniem została zamieniona na magazyn drewna. Podobnie wygląda sytuacja w Dolinie Białki. O wiele gorzej – w Tatrach Bielskich!!! Stosunkowo najmniej zniszczeń powodują leśnicy w Tatrach Zachodnich. Głównie z tej przyczyny, że większością dolin wiodą dobre, asfaltowe drogi jezdne, na których nie widać śladów...

Na terenie TANAPu nadal istnieją czynne kamieniołomy. Największy z nich dewastuje zbocza Palenicy w Dolinie Borowej Wody. Mniejsze znajdują się w masywie Babek i w Dolinie Białki tuż przy Łysej Polanie... W wielu miejscach wypalane jest nadal wapno. Czynne wapienniki znajdują się między innymi w wylocie Doliny Siwej i u stóp południowych stoków masywu Babek...

Tak w Tatrach Bielskich, jak i Zachodnich, istnieją dziesiątki ambon myśliwskich!!! Niektóre z nich są oszklone i zamykane na patentowe zamki, inne – prymitywne, bez dodatkowego wyposażenia. Wszystkie – zlokalizowane NIE DALEJ, NIŻ W ODLEGŁOŚCI STU METRÓW OD CZYNNYCH PAŚNIKÓW!!!

Co najmniej kontrowersyjne jest udostępnienie przez TPN niektórych dróg dla zaprzęgów konnych. Konie praktycznie nie powodują degradacji środowiska. Nie wszystkim odpowiada jednak wdychanie przykrych zapachów końskiego potu, a tym bardziej odoru końskich odchodów, których pełno jest na drogach w Dolinie Chochołowskiej i Dolinie Kościeliskiej (między Kirami a Polaną Pisaną). Jeszcze bardziej zanieczyszczone jest otoczenie drogi między Palenicą Białaczańską a Włosienicą. Konne „tramwaje” wiozą w góry każdego dnia dziesiątki tysięcy turystów, z których znakomita większość nie potrafi uszanować prawa innych do spokoju i ciszy, a przede wszystkim prawa do nieskażonego cywilizacyjnym śmietnikiem krajobrazu. W przydrożnych rowach poniewierają się dziesiątki tysięcy opakowań po słodyczach i napojach. Opakowań najczęściej plastikowych, foliowanych polietylenem lub szklanych, a więc NIE ulegających biodegradacji! O ile mniejszy byłby ruch turystyczny, pozbawiony udogodnień w postaci konnych zaprzęgów, trudno powiedzieć. Z pewnością jednak w Tatrach nie znalazłoby się wiele przypadkowych osób. A właśnie takie osoby, zwykle nie rozumiejące istoty gór, powodują największe zniszczenia w tatrzańskiej przyrodzie. Szefowie TPN, w pogoni za pieniędzmi, tego nie zauważają, albo nie chcą zauważyć. Istnienie na obszarze TPN niektórych schronisk turystycznych stanowi zagrożenie dla środowiska! Niektóre z nich nadal użytkują oczyszczalnie ścieków, których funkcjonowanie pozostawia wiele do życzenia. Inne nie posiadają ich wcale, a ścieki kierują wprost do gruntu. Skażenie wody w potoku Sucha Woda Gąsienicowa bakteriami Coli w odległości około 1500 m poniżej schroniska Murowaniec w środku sezonu letniego w połowie lat osiemdziesiątych niemal stukrotnie przekraczało dopuszczalne normy! Nie wiadomo, jak jest obecnie. Brak jest również wiarygodnych danych o skażeniu bakteryjnym innych potoków tatrzańskich. Nic nie wiadomo o obecności metali ciężkich i izotopów promieniotwórczych w tatrzańskich, podobno krystalicznie czystych wodach... Od niepamiętnych czasów na obszarze TPN i TANAPu umieszczane są drewniane (!), a więc nietrwałe tabliczki, głównie informujące, dokąd wiedzie dany szlak turystyczny oraz co wolno, a czego nie wolno turyście. Tabliczek takich jest, lekko licząc, kilka do kilkunastu tysięcy. Zużyto na nie, bardzo ostrożnie szacując, co najmniej kilkaset, o ile nie kilka tysięcy metrów sześciennych drewna(!). Zrobiły to instytucje, z urzędu powołane do dbałości o przyrodę!!! Drewno na te „drogowskazy” i „informatory” pochodzi, być może, z lasów, znajdujących się poza jurysdykcją dyrekcji obu parków narodowych, a więc tym samym nie obciąża sumienia szefów obu instytucji. Czy nowe tabliczki, wykonane w miejsce tych, które uległy destrukcyjnemu działaniu warunków atmosferycznych, będą również drewniane? Ile hektarów lasu przestanie „dzięki temu” istnieć? Na pytania te prawdopodobnie nikt nie potrafi odpowiedzieć.

W zachodniej części polskiej części Tatr, w rejonie Doliny Chochołowskiej, pozyskiwane jest na dość szeroką skalę drewno. Wyrębem zajmują się mieszkańcy tak zwanych „uprawnionych wsi”. Ciężki sprzęt, służący do wywozu dłużyc, zdewastował niemal doszczętnie dolną część Doliny Jarząbczej i wiodący nią tzw. szlak papieski. Zdewastowana przez samochody, traktory i furmanki jest również dolna część Doliny Starorobociańskiej. Wywóz drewna odbywa się bardzo często po zapadnięciu zmroku, kiedy całkowicie zamiera ruch turystyczny na drodze pomiędzy Siwą Polaną a Polaną Chochołowską. Wszak przy pewnych procederach świadkowie raczej przeszkadzają... W TPN wycinane są drzewa między innymi w dolnej części Doliny Chochołowskiej, w Dolinie Miętusiej (na obszarze zamkniętym dla ruchu turystycznego), w Dolinie Suchej Wody Gąsienicowej, w grupie Gęsiej Szyi i w wielu innych miejscach. Jednocześnie NIE są usuwane z terenu TPN uschnięte drzewa, których tysiące znajdują się na obszarach, dotkniętych inwazją kornika drukarza. Według wielu naukowców jedynie usunięcie tych drzew może ograniczyć zasięg plagi korników. Dyrekcja TPN twierdzi jednak, że pozostawienie sprawy własnemu biegowi jest jedynym rozwiązaniem, najkorzystniejszym dla przyrody Tatr. Równocześnie zezwala na wycinanie zdrowych drzew! Swoją drogą, interesujące byłoby w tej sprawie stanowisko międzynarodowych organizacji, działających także pod egidą ONZ, a powołanych do dbałości o ogólnoświatowe dobro, jakim jest przyroda.

Terenowa działalność pracowników TPN pozbawiona jest jakiegokolwiek nadzoru. Społeczną kontrolę skutecznie uniemożliwiają powszechne na terenie TPN zakazy wstępu. Praktycznie blisko 90% obszaru, znajdującego się pod zarządem TPN, jest nimi objęte. Nie jest więc możliwe dostatecznie wczesne dostrzeżenie ewentualnych niedociągnięć czy wręcz nadużyć w działaniu niektórych terenowych pracowników parku. Posterunki, ustawione przy wszystkich wejściach do parku, których zadaniem jest (teoretycznie) sprzedaż biletów wstępu, w praktyce mogą w dowolnej chwili ostrzec, choćby przy pomocy radiotelefonów czy telefonów komórkowych, innych pracowników parku o „niespodziewanej” kontroli ze strony uprawnionych organów władzy. Dzięki temu kontrolowani mają dostatecznie dużo czasu, aby bardzo dokładnie przygotować się na przybycie inspektorów. I usunąć nieprawidłowości. Brak nadzoru wcześniej czy później zaowocuje negatywnymi rezultatami. Ostatecznie znakomita większość ludzi nie popełnia wykroczeń czy wręcz przestępstw JEDYNIE z obawy przed karą, a nie z nakazu wewnętrznego. Czyżby pracownicy TPN byli wyjątkami od tej reguły? W każdym razie mają zagwarantowaną całkowitą nietykalność i bezkarność. Swoisty, dożywotni immunitet...

Dość powszechne jest sprzedawanie przez leśników miejsc noclegowych w budynkach, należących do TPN. Nie wiadomo, czy uzyskane z tego procederu pieniądze zasilają kasę parku, czy prywatne konta leśników. W każdym razie NIE są wydawane pokwitowania na wnoszone opłaty. A przyjęty na nocleg gość musi opuścić kwaterę przed godziną 7 rano! Pracownikami TPN, czyli tymi, którzy otrzymują wynagrodzenie za chronienie przyrody, są w kilku przypadkach ludzie, którzy zabijali w Tatrach zwierzęta. Jednym z nich jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych był leśnik-zabójca tatrzańskiego niedźwiedzia (!). Podobno jest nadal. Tacy ludzie czuwają w TPN nad przestrzeganiem przez turystów przepisów o ochronie przyrody. Ludzie, których morale pozostawia bardzo wiele do życzenia. Dyrekcja parku prawdopodobnie nie chce (lub z sobie wiadomych powodów nie może) z nich zrezygnować. Podobno brak chętnych do pracy. W dobie powszechnego bezrobocia brzmi to, zaiste, niepoważnie.

Jednym z pierwszych posunięć dyrektora Byrcyna po objęciu przez niego stanowiska, było wprowadzenie biletów wstępu na obszar TPN. Z założenia słuszny krok budzi wiele kontrowersji. Po pierwsze nie ma żadnej gwarancji, że jeden bilet nie jest sprzedawany wielokrotnie! Po drugie, zasady sprzedaży biletów naruszają jeden z najważniejszych aktów prawnych w Polsce. Z opłat za wstęp zwolnieni są bowiem mieszkańcy gmin podtatrzańskich, a więc członkowie jednej z grup etnicznych. Jest to złamanie zasady równości wobec prawa wszystkich obywateli RP. Narodowość, kolor skóry, wyznanie czy przynależność do określonej grupy etnicznej nie może, w myśl Konstytucji RP, być powodem dyskryminacji i prześladowań, nie może również być źródłem dodatkowych przywilejów. Zarządzenie dyrekcji TPN o zasadach pobierania opłat za wstęp do parku dyskryminuje wszystkie grupy etniczne, z wyjątkiem Podhalan. Jest to, najoględniej mówiąc, przejaw kumoterstwa w najgorszej, bo oficjalnej postaci.

Na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego działa równocześnie i równolegle kilka instytucji, często o sprzecznych interesach. Gospodarzem terenu jest zarząd TPN. Właścicielem tatrzańskich schronisk turystycznych jest nadal PTTK. Kolejami linowymi zarządza dyrekcja PKL. Pozyskiwaniem i wywozem drewna zajmuje się wspomniana wcześniej „wspólnota uprawnionych wsi”, co w tłumaczeniu na zrozumiały język oznacza kilka prywatnych firm, pozostających „w dobrych układach” z dyrekcją TPN. Ratownictwo górskie jest w gestii dwóch niezależnych instytucji: Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego i Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Parkingami zarządzają prywatni podnajemcy. Konny „transport” turystów znajduje się również w prywatnych rękach. Taternickimi obozowiskami zarządza Polski Związek Alpinizmu. Sytuacja taka jest z wielu względów patologiczna. Bowiem niemal każda ze wspomnianych wyżej instytucji nastawiona jest na zysk i nic poza tym. Tak więc każda z nich będzie dążyła do tego, aby wszystkimi sposobami ominąć obowiązujące przepisy. Dyrekcja TPN w tym powszechnym dążeniu do zysków ma pozornie najczystsze (co wcale nie oznacza, że czyste) ręce. To dzierżawcy parkingów, wozacy, turyści i taternicy (a także przysłowiowi fryzjerzy i cykliści) są według niej winni wszystkim nieszczęściom. Czy nie prostszym i korzystniejszym z wielu względów rozwiązaniem byłoby, aby wszystkim, co znajduje się na jednym terenie, zarządzała JEDNA instytucja? Czy lepiej, aby pozostał dotychczasowy porządek (czytaj: bałagan)? Wszak w mętnej wodzie łatwiej złapać swoją (szczerozłotą) rybkę...

W poprzednim akapicie wspomniano o górskim ratownictwie. Wymaga ono szczegółowego omówienia. Choć obie instytucje w Polskich Tatrach (GOPR i TOPR) są całkowicie niezależne (w tym także od dyrekcji TPN), jednak terenem ich działalności jest głównie obszar TPN. Zasady, jakimi kieruje się ratownictwo górskie, są w dużej części nie do przyjęcia z punktu widzenia przeciętnego podatnika. Nawet takiego, którego sercu bliskie są góry. Bowiem ogromne koszta akcji ratunkowych pokrywane są w znacznej części z budżetu Państwa, a więc, pośrednio, z kieszeni podatnika (bez pytania go o zgodę!!!). Szlachetny cel, jakim jest ratowanie życia, nie może przysłonić rzeczywistego obrazu górskiego ratownictwa. TOPR w oficjalnych statystykach wykazuje, że przeprowadza rocznie około 300 wielodniowych akcji ratowniczych. Jednak z zapisów w tak zwanej księdze wypraw wynika, że faktycznie akcji wielodniowych jest zaledwie kilkadziesiąt, a więc około dziesięciokrotnie mniej. Trudno bez wnikliwej analizy powiedzieć, czy jest to przypadkowa omyłka, czy celowe wprowadzanie w błąd opinii publicznej (i osób, decydujących o przydziałach funduszów na działalność TOPR). Każda akcja ratownicza, przeprowadzona z użyciem helikoptera, pochłania ogromne środki finansowe. W bardzo dużym przybliżeniu na koszt takiej akcji składają się następujące elementy:

· Realny koszt eksploatacji śmigłowca. Jedna godzina lotu kosztuje mniej więcej 1500 zł. Trudno powiedzieć, ile godzin rocznie śmigłowiec, współpracujący z TOPR, znajduje się w powietrzu. Załóżmy, że czas lotu w trakcie przeciętnej akcji ratowniczej nie przekracza jednej godziny.

· W akcji bierze udział od kilku do kilkunastu ratowników. Załóżmy, że średnio jest ich tylko pięciu. Pięć dniówek i pięć diet to razem około 1500 zł.

· Koszta paliwa do samochodów, amortyzacja sprzętu ratowniczego, koszta ubrań ochronnych dla ratowników i wiele innych kosztów związanych, trudnych do wyliczenia, niech w sumie będzie 1000 zł na jedną akcję (prawdopodobnie są znacznie wyższe).

Z powyższego, z konieczności bardzo przybliżonego i niepełnego zestawienia wynika, że jedna jednodniowa akcja ratownicza kosztuje średnio około 4000 zł. Pomnóżmy tę kwotę przez ilość przeprowadzanych rocznie akcji ratunkowych. TOPR podaje, że jest ich około 300. Znając realia Tatr śmiało można powiedzieć, że jest to ilość zawyżona o około 50%. Tak więc rocznie na akcje ratownicze wydaje się aż (a może tylko) 600000 zł. Trudno, bez dostępu do dokumentów finansowych TOPR stwierdzić, czy jest to kwota zawyżona (prawdopodobnie nie), czy raczej zaniżona. Bez względu jednak na poprawność wyliczenia jest oczywiste, że lwia jej część porywana jest z naszych podatków (resztę refundują sponsorzy). Z moralnego punktu widzenia wydaje się co najmniej niewłaściwe, aby za nieodpowiedzialne zachowanie garstki turystów płaciło całe społeczeństwo. A przecież znakomita większość wypadków w górach spowodowana jest nieodpowiedzialnością i lekkomyślnością. Czy więc nie byłoby wskazane, aby za akcje ratownicze płacił bądź sam ratowany, badź jego najbliższa rodzina? Lub też komercyjna firma ubezpieczeniowa? Tak jest w wielu krajach europejskich. Na przykład we Francji żandarmeria, w ręku której jest ratownictwo górskie, zanim przystąpi do akcji, pyta o stan konta ratowanego lub o numer jego polisy ubezpieczeniowej. Bez tych danych ofiara wypadku praktycznie ma znikome szanse na ratunek. W nielicznych przypadkach za akcje ratownicze płaci społeczeństwo. Nie jest dopuszczalne, aby za nieodpowiedzialność jednych płacili inni. Czas najwyższy, aby jak najszybciej zmienić tę, niezdrową, sytuację, która jest tylko i wyłącznie spuścizną po czasach rządów komunistycznych. Wówczas na porządku dziennym było, że za jednych płacą inni. Dziś (miejmy nadzieję) JUŻ NIE!!!

Dla postronnego obserwatora wydawać się może co najmniej dziwne, że Tatrzański Park Narodowy jest w znacznym stopniu państwem w państwie. Po uważniejszym przyjrzeniu się temu zjawisku można dojść do zaskakującego wniosku: TPN jest ochraniany przez niemal wszystkie władze! Stwierdzenie to jest sprzeczne z informacjami o heroicznych walkach, jakie toczone są przez jego dyrekcję z zakusami licznych instytucji, także rządowych, na tatrzańską przyrodę. Sprzeczne tylko z pozoru, gdyż faktycznie to nie TPN, a jedynie jego władze są chronione, może nie tyle przez kompetentne urzędy, co przez pojedynczych urzędników. Dyrekcja parku jest bowiem JEDYNYM organem, który może, ale nie musi, udzielić im zezwolenia, choćby na urządzanie polowań w ścisłych rezerwatach!!! W czasach PRL polowali w Tatrach (głównie, choć nie tylko, w ścisłych rezerwatach) dygnitarze rządowi, szefowie zaprzyjaźnionych państw, mniej i bardziej ważni urzędnicy, ich krewni i znajomi, przyjaciele znajomych, nawet powiatowi i wiejscy sekretarze partii... Po upadku komunizmu NADAL prowadzone są rzezie zwierzyny, nazywane odstrzałami selekcyjnymi. Ich skalę ze zrozumiałych względów trudno ocenić. Z moralnego punktu widzenia jest to zjawisko naganne, wręcz niedopuszczalne. Nie wiadomo bowiem, czy proceder ten ma na celu JEDYNIE eliminowanie osobników słabych, chorych i zdegenerowanych. Nie wiadomo, kto faktycznie bierze w nim udział. Nie wiadomo również, kto i w jakiej formie czerpie z niego korzyści. Być może gratyfikacją za udział w polowaniu (nazywanym eufemicznie odstrzałem selekcyjnym) jest gwarancja zachowania na długie lata niektórych stanowisk we władzach TPN. Jest to jednak tylko niczym nie poparty domysł. Myśliwskie lobby jest jednak wszechmocne. Prawdopodobnie również w Tatrach. Na zakończenie jeszcze jedno kuriozum TPN. Od ponad stu lat taternicy rywalizują ze sobą w zdobywaniu, początkowo nowych szczytów, później, gdy wszystkie wierzchołki zostały osiągnięte, nowych ścian, a w końcu nowych dróg o coraz większych trudnościach. Rywalizacja ta przyczyniła się między innymi do dokładnego poznania i opisania Tatr, co w efekcie przyniosło znacznie podniesienie bezpieczeństwa tatrzańskich turystów. Dzięki rozwojowi taternictwa możliwe było zaistnienie na arenie międzynarodowej takich sław, jak Rutkiewicz, Czerwińska, Kukuczka, Wielicki... I w końcu, najistotniejsze dla TPN, o czym Pan Byrcyn chyba nie pamięta, lub za wszelką cenę chce nie pamiętać: pierwszymi, którzy odważyli się przeciwstawić niszczeniu przyrody Tatr, byli właśnie taternicy. To oni ukazali, jak bezmyślnie dewastowane są tatrzańskie łąki, to oni opisali krwawe rzezie tatrzańskiej zwierzyny, dokonywane NAWET przez tatrzańskich przewodników! Kłusował również bohater i patron ratownictwa tatrzańskiego, Klimek Bachleda. To taternicy, jak się później okazało, na swoje utrapienie, przez blisko pół wieku optowali za utworzeniem na terenie Tatr rezerwatów i stref chronionych! To taternicy wystąpili z inicjatywą utworzenia w Tatrach parków narodowych. Później stwierdzono, że nie kto inny, jak właśnie taternicy stoją na przeszkodzie w realizacji zamierzeń parków narodowych. Za cichą aprobatą ze strony władz komunistycznych zarząd TPN przystąpił do stopniowego eliminowania taterników z coraz większego obszaru. Wprowadzono uprawnienia, zezwolenia, „karty taternika” i inne „ważne” dokumenty, które pozwalały ich nielicznym posiadaczom na podziwianie prawdziwego piękna gór. Stworzone w ten sposób przywileje naruszyły podstawową zasadę równości wszystkich obywateli w demokratycznym państwie!!! Przywileje, należy dodać, nienależne. Bo czym zasłużył się człowiek, którego stać było na opłacenie drogich kursów wspinaczkowych, by móc chodzić po górach? Tylko tym, że posiadał więcej pieniędzy? To żadna zasługa. Jeżeli uważamy inaczej, stawiajmy pomniki szefom mafii, bo przecież oni mają najwięcej tak rozumianych „zasług” na swoich szwajcarskich kontach!

Po obaleniu ustroju „demokratycznego” i ustanowieniu prawdziwie demokratycznych zasad funkcjonowania Polski, sytuacja w Tatrach nie zmieniła się. Nadal obowiązują uprawnienia, zezwolenia, pozwolenia, przepustki, karty taternika... Szkoda, że nie wprowadzono „karty turysty”, „karty narciarza” „karty fotografa” czy „karty wycieczkowicza”, które pozwalałyby ich właścicielom na, ściśle określone w odpowiednich aktach prawnych, zachowanie na obszarze Tatr. Na przykład jedynie posiadacz „karty turysty” mógłby chodzić po znakowanych szlakach turystycznych, a posiadacz karty wycieczkowicza nie miałby prawa opuszczenia asfaltowych dróg jezdnych, ale za to mógłby wędrować nimi samodzielnie. Reszta pospólstwa, bez wymienionych dokumentów mogłaby wejść do TPN jedynie z sowicie opłaconym przewodnikiem w proporcji, na przykład, jeden przewodnik na trzy osoby. Rodziny czteroosobowe musiałyby wynajmować dwóch przewodników! Sciece fiction? Otóż nie. Na razie obowiązek poruszania się wyłącznie z przewodnikiem, którego dniówka osiąga równowartość dwutygodniowego (!) honorarium lekarza z dwudziestoletnim stażem, dotyczy niektórych, dawniej ogólnie dostępnych szlaków w słowackiej części Tatr. Tylko patrzeć, kiedy dyrektorzy TPN wpadną na podobny pomysł!!!! Po tej krótkiej dygresji wróćmy jednak do rywalizacji w taternictwie. Otóż „coś takiego” dziś jest praktycznie niemożliwe, o ile dotyczy ludzi o legalistycznych przekonaniach. Pierwsze przejścia nowych dróg możliwe są bowiem głównie (choć nie tylko) na obszarach, na których wspinanie się jest zakazane! Zakaz ten jest nagminnie łamany przez tych, którzy za nic mają jakiekolwiek normy prawa pisanego. Nie kto inny, jak właśnie ci ludzie tworzą dziś historię taternictwa. I to ich biografie znajdą się na kartach encyklopedii i leksykonów tatrzańskich, a nie ludzi, szanujących prawo. Jeżeli o to chodzi w polskiej demokracji, to piszący te słowa, z przekonania legalista, ośmiela się złożyć swoją rezygnację z udziału w jej współtworzeniu.

Powyższy tekst nie jest personalnym atakiem ani na dyrektorów obu parków narodowych, ani na podległych im (niektórych) pracowników. Zasługi, jakie ci ludzie mają dla ochrony przyrody, przysłonięte są jednak przez wskazane wyżej negatywne zjawiska. Trudno jest postronnemu obserwatorowi ocenić, czy są one wynikiem hipokryzji, złej woli, braku kompetencji, czy może zwykłej nieudolności. Czas jednak najwyższy, aby oceną tą zajęły się odpowiednie, kompetentne władze przez bezstronnych urzędników i inspektorów, nie dających się ani zastraszyć, ani skorumpować.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010