JOE STRUMMER I INNI ROCKMENI

Rockmeni nie mają łatwego życia. Oprócz obowiązkowych alkoholowo – narkotykowo – seksualnych imprez, z których są rozliczani przez tzw. prasę brukową, poddawani bywają presji ideologicznej mediów chcących uważać się za poważniejsze. Stają się ofiarą na nowo przetworzonego mitu artysty – wybrańca, według którego każdy twórca ma być moralnie „dobry”, czyli lewicowy.

Generalnie rockmenów można podzielić na dwie kategorie. Pierwsi uważają, że życie jest piękne i śpiewają o różnych przyjemnych rzeczach: fajnie jest wypić piwo, pograć na gitarze, potańczyć, poderwać dziewczynę, a później robić z nią „to”. Fajnie jest też jeździć samochodem czy motocyklem (czołowi rockmeni pochodzą z krajów, gdzie są dobre i szerokie drogi), latać samolotem, pływać na łódce lub uprawiać sport. Jedynymi „ideowymi” ich przeciwnikami są ci, którzy np. nie lubią hałasu i wzywają policję, by uciszyć całonocną balangę. Dobrym przykładem takiego rockmeństwa jest australijski zespół AC/DC, który przez trzydzieści lat istnienia nie wykroczył poza tę tematykę.

Druga grupa to rockmeni z ambicjami intelektualnymi. Wśród nich również występują ostro zarysowane podziały. Jedni starają się naśladować dawnych poetów – romantyków. Teksty ich piosenek dotyczą problemów miłości i śmierci, życia pozagrobowego czy nawet teologii, sprowadzanej często do „Uuuuu! Niech żyje Szatan!” (tematyka ta była popularna w latach 80. i na początku 90., szczególnie w nurcie „metalowym”). Klasykami tego podejścia do muzyki były zespoły Black Sabbath i Iron Maiden, z których ten drugi stał na trochę wyższym poziomie intelektualnym (śpiewali np. teksty popularnego u nas filozofa katolickiego G. K. Chestertona).

Najbardziej jednak istotnym nurtem muzyki rockowej był nurt o ogromnych ambicjach intelektualnych i społecznych, czyli nurt polityczny, głoszący mocno lewicowe hasła. Najlepszym przykładem jest tu John Lennon, który najpierw śpiewał banalne piosenki o miłości, by przejść przez fazę „bunt młodzieżowego”, a zakończyć jako ortodoksyjnie komunistyczny bard (słynne „Imagine”). Śmiało można powiedzieć, że Lennon był tym, który pierwszy na serio potraktował mit „wrażliwego społecznie” artysty – wybrańca, który przekazywał swoim słuchaczom przesłanie walki z kapitalizmem, nierównością i rasizmem. Nic dziwnego, że stał się nowym idolem lewicowców rozczarowanych intelektualnym marazmem epoki Breżniewa.

Po Lennonie przyszły kolejne fale zaangażowanych politycznie rockmenów. Pod koniec lat 70. prawie zmonopolizowali oni rynek muzyczny, wypierając dominujących do tej pory „luzaków” z pierwszej grupy. Modna stała się wtedy działalność charytatywna i teksty opisujące cierpienie spowodowane przez kapitalizm i imperializm. Organizowano ogromne koncerty na rzecz głodujących w Afryce, z których dochód był przejadany przez kilka dni, a efekty propagandowe trwały przez wiele lat (do dzisiaj wspomina się np. koncert Live Aid z połowy lat osiemdziesiątych). Rockmeni popierali kolejnych komunistycznych zbrodniarzy z państw Trzeciego Świata, jako „rzucających wyzwanie kapitalizmowi”.

Nośność propagandową rocka wykorzystywały także władze PRL, które organizowały coroczny „wentyl bezpieczeństwa” dla młodzieży w postaci corocznego festiwalu w Jarocinie, a także Jugosławii, gdzie eksportowy zespół Laibach pół żartem pół serio śpiewał przemówienia Tity. Nie zapomniał o rockmenach również towarzysz Ceauşescu, ku którego czci grano na koncertach „Cenaclul Flăcara” (Ogniste Kółko).

Upadek komunizmu zdezorientował trochę wrażliwych rockmenów. Okazało się, że nikt już nie chce słuchać o dyktaturze proletariatu. Istniał jednak nadal kapitalizm, więc zawsze można było śpiewać o wyzysku. Tym niemniej w latach 90. buntownicy trochę się rozmyli i skoncentrowali się na zarabianiu pieniędzy. Niektórzy znaleźli też inne sposoby walki o ze złem – np. Bono z irlandzkiego zespołu U2 jeździł na szczyty przywódców świata jako reprezentant „biedniejszej części ludzkości” (Bono jest jednym z najbogatszych Irlandczyków), albo zespół Rage Against The Machine, który buntował się przeciw wielkim wytwórniom płytowym będąc jednocześnie czołowym produktem jednej z wielkich wytwórni płytowych.

Nowe natchnienie dała rockmenom fala wystąpień przeciwko globalizacji, które zaczęły się pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Obecnie fala ta wzrasta na tle spodziewanej wojny z Irakiem. Polityczni rockmeni wracają razem z nią wykrzykując swój bunt przeciwko Stanom Zjednoczonym, rasizmowi i nietolerancji.

Krytykowanie kapitalizmu nie oznaczało jednak dla rockmenów wyrzeczenia się jego zdobyczy. Ponieważ muzyka zaangażowana sprzedawała się dobrze, rockmeni wrażliwi społecznie również polubili jazdę dobrymi samochodami po dobrych drogach, dużo z nich kupiło sobie domy w ekskluzywnych dzielnicach, a niektórzy, o zgrozo, ożenili się i mieli dzieci. Prawdziwa tragedia następowała jednak dopiero wtedy, gdy rockmeni odchodzili od buntowniczej ortodoksji i zaczynali śpiewać o czymś innym. Pojawiały się wówczas komentarze rozczarowanych fanów i lewicowych ideologów, że zespół „sprzedał się” lub „poszedł w komercję”.

Joe Strummer

W numerze z 18-19 stycznia 2003 „Gazety Wyborczej” ukazał się artykuł Wojciecha Orlińskiego o Joe Strummerze – niedawno zmarłym założycielu „legendarnego” zespołu The Clash. Niektórych mogłoby zdziwić, że w oficjalnej gazecie, popierającej kapitalizm (Witold Gadomski), pojawia się tekst o buntowniku, który „nie uznawał żadnych autorytetów”. Okazuje się jednak, że i Strummer może się przydać w obecnej linii propagandowej „Wyborczej”.

Orliński opisuje Joe Strummera jako rockmena schwytanego między deklarowany komunizm, a życiowy kapitalizm. Pisze, że The Clash chciał „mieć najodważniejsze teksty, najlepszą muzykę i najradykalniejszy sceniczny image”. Ponadto „pierwszy wielki przebój The Clash, piosenka ‘White Riot’ to wyraz marzenia o zamieszkach ulicznych, w wyniku których władzę utracą ci, którzy ‘byli dość bogaci, by ją sobie kupić’. W kolejnych utworach The Clash umacniali swój obraz jako bezwzględnych wrogów kapitalizmu i heroldów nadchodzącej rewolucji”. Według Orlińskiego Strummer potwierdził swe czyste intencje i niezależność, gdy „w 1978 roku pokazał się na koncercie ‘Rock Against Racism’ w koszulce z emblematami niemieckiej terrorystycznej grupy Baader – Meinhoff oraz włoskich Czerwonych Brygad”. Orliński co prawda pisze, że wówczas Strummer „trochę się zagalopował”, ale czyż nie świadczyło to o jego wrażliwości społecznej?

Apogeum twórczości The Clash jest, według Orlińskiego, płyta „Sandinista” z 1980 roku. Jak widać już po tytule, jest to płyta przepełniona troską o los świata. Znajdziemy tam np. takie teksty: „Władza superpotęg musi się skończyć, zanim jednokierunkowi ludzie nas wszystkich zabiją” (tłumaczenie W. Orlińskiego). Oprócz słusznych tekstów zespół Strummera „zmusił wytwórnię płytową do obniżenia ceny płyty” podpisując kontrakt, w którym przekazali część swoich dochodów na rzecz wytwórni, by krążek był tańszy dla klienta.

Niestety później, biadoli Orliński, Strummer spuścił z tonu. „Z ortodoksyjnie marksistowskiego punktu widzenia ten tekst [‘Rock the Casbah’] to krok wstecz – The Clash kiedyś śpiewali o buncie przeciwko burżujom, a teraz już tylko o rewolucji polegającej na zbiorowym tańczeniu ‘rocka z Casbah’. Tym samym buntownicze przesłanie ulega zredukowaniu z ‘buntuj się przeciwko władzy bogaczy’ do ‘wyluzuj i staraj się przekazać swój luz innym’”.

Potem było jeszcze gorzej. Zespół się rozpadł, a młodzież straciła zainteresowanie Strummerem. „Dla młodzieży z lat 80. opis życia typowego punkowca z lat 70. brzmiał jak szczyt marzeń: mieszkać za darmo na squacie, spędzić młodość na słodkim nieróbstwie, żyjąc z zasiłków i dorywczych prac. W latach 80. nie było to już możliwe, choć wielu młodych ludzi marzyło wtedy o takiej właśnie wyluzowanej, nieśpiesznej, squatowo – awangardowej młodości. Kombatanckie opowieści dawnych punkowców budziły tylko rozdrażnienie nowej generacji młodych ludzi, którzy swój bunt przeciw erze thatcheryzmu wyrażali zupełnie inaczej – elektronicznym graniem syntezatorów.”

Powstaje pytanie: po co Orliński pisze wspomnienie, oczywiście w charakterystycznej nowomowie, o kimś tak mało istotnym jak Strummer? Pytanie takie zadaje sam autor: „Czy po śmierci Strummera i w 20 lat po rozpadzie The Clash punk rock ma jeszcze rację bytu?” i natychmiast na nie odpowiada: „Odpowiedź na to pytanie jest dość oczywista, zwłaszcza jeśli zada się je na łamach gazety, w której przed chwilą przetoczyła się ciekawa dyskusja zainspirowana jak najbardziej współczesną punkrockową piosenką zespołu Cool Kids Of Death”.

Czyli wszystko staje się jasne – „przesłanie” Strummera jest ciągle aktualne, a jego „tradycję” kontynuować ma nowy, wspaniały zespół Cool Kids Of Death (Masłowska jest tylko w domyśle). Kończąc artykuł Orliński pisze: „Wykształcony i oczytany młody czlowiek, który udaje, że nic nie wie i nic nie czytał, żeby za pomocą gitary wykrzyczeć jak najprostszym językiem to, co myśli o społeczeństwie – im bardziej oficjalne kanały komunikacji zapychają się hipokryzją, tym bardziej potrzebujemy kogoś takiego”. Zdanie to, ze względu na łamy, na których się pojawia, jest wręcz monumentalnie absurdalne. Co to są „oficjalne kanały komunikacji”? Kto je „zapycha hipokryzją”? I czy zespół wylansowany przez „Gazetę Wyborczą” będzie je odtykał? Czy naprawdę potrzebujemy kolejnych rockmenów?

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010