11. OBRONA DRUGIEJ BARYKADY – LIST Z „WUJKA”

W nocy Z 12/13 internowano przewodniczącego NSZZ „S” w KWK „Wujek”. Po uprzednim otoczeniu osiedla koło kopalni. Górnikom, którzy chcieli temu przeszkodzić potłuczono pałkami kości, porozbijano głowy. Poturbowani i rozgoryczeni pobiegli na kopalnię. I tak szybko rozeszła się wieść o wojnie. Próbowano strajkować od razu, ale w kopalni było za mało ludzi, jak to w niedzielę. Dopiero w poniedziałek rano zaczęło się. Szum zaczął się w łaźniach: „Chopy, nie rozbirajta się, jest tako, a tako sprawa. Dzisiaj nie zjeżdżamy. Idymy pod szyb, tak jak stoicie”. Pod szybem jeszcze nikogo nie było, ale cały plac szybko się zapełnił. Było co raz ciaśniej. Wtedy to przyjechał jakiś inżynier z dyrekcji. Rozdarł gębę jak na pastuchów lub niewolników, za jakich ci na „górze” uważają górników. Nie wszyscy potrafili opanować oburzenia. Inżyniera już nie było, ale na odchodne powiedział, że poradzą sobie z nami inaczej. Wtedy nie wiedzieliśmy co to znaczy. Poniedziałek upłynął w atmosferze ogólnego zdenerwowania, niepewności i oczekiwania. Oczekiwania na nowe, na to co przyjdzie lub przyjedzie, na to co wypowiedziało nam wojnę. Noc była prawie nie przespana. Na pobliskim rondzie pokaz siły. Ach, Polacy, żebyście to widzieli, jaką mamy silną władzę. Wtorek Po nieprzespanej nocy wczesna pobudka. Nerwy nie dają spać. Zebranie (apel) górników między łaźniami. Postanowiono dalej kontynuować strajk, mimo, że docierają wiadomości o dwukrotnym rozbiciu kopalni „Staszic”. Przy płocie okalającym kopalnię, od strony parkingu i portierni górników odwiedzają rodziny. Kwiaty, posiłki, łzy, prośby. Prośby o powrót do domu. – Przebieraj się, pójdziesz do domu. – Wrócę mamo jak będzie po wszystkim. Nasze górą. Strajkujemy o słuszną sprawę. Czemu wypowiedzieli robotnikom wojnę? Za błędy swej polityki każą nam płacić. Noc znowu minęła spokojnie. Przez rondo przejeżdżają kolumny wozów pancernych naszpikowanych Zomowcami. W budynku Centralnego Ośrodka Informacji Górniczej w oświetlonych oknach widać ludzi. Światła migają, dają w ten sposób znaki. Teraz dopiero widać na szybach wymalowany napis: strajk okupacyjny. Oni są z nami. Zaczyna świtać. Lecą minuty, ludzie zaczynają się przyzwyczajać do tej nienaturalnej atmosfery, ale zmęczenie rośnie. Kolejne odwiedziny, rodziny przynoszą jedzenie. – Bierz dla kolegów, przecież nie wszyscy są odwiedzani.- To już środa, 16 grudnia, koło godziny 9 zebraliśmy się znowu, aby wysłuchać wiadomości o innych kopalniach. Wiadomości były dostarczane drogą kolejowego szlaku, od jednej stacji do drugiej stacji. Około godziny 10 przyszło trzech oficerów, chyba major, podpułkownik i pułkownik. Jeden z nich był synem starego górnika z tej kopalni. W imię tego próbował skłonić nas do porozumienia. Mówił, abyśmy rozeszli się do domów, a oni nie będą wyciągać żadnych konsekwencji. Był bardzo przejęty, jego ton nie był wcale rozkazem. Ludzie jednak nie zamierzali opuścić zakładu. Wtedy powiedzieli, jeżeli tak, to oni dają nam godzinę czasu, my mamy się namyślić, a potem do zakładu wkroczą siły porządkowe. Oficerowie poszli, my zostaliśmy, aby przegłosować sprawę pozostania lub zaprzestania strajku. Ale do głosowania już nie doszło, gdyż górnicy stojący na barykadach zaalarmowali pozostałych o wkroczeniu na kopalnie oddziałów ZOMO. A więc nie trzeba głosować, wszyscy rozbiegli się na barykady. Jako broń służyły nam trzonki od kilofów, kawałki gumy od wężów wysokociśnieniowych, sporo było też prętów metalowych zrobionych na kształt pik. Naprzeciwko dyrekcji stały trzy czołgi, za murami kopalni było sporo ludzi. Dla rozpędzenia niewygodnych świadków użyto wozów pancernych z działkami wodnymi. W powietrzu czuć było gaz łzawiący, ludzie rozpierzchli się. Wtedy czołgi rozbiły barykadę naprzeciwko kotłowni (tam, gdzie teraz stoi krzyż). Za barykadę służyły wózki górnicze napełnione pyłem kamiennym, a więc ciężkie. Dlatego czołg rozbił mur, przewrócił drzewo i dopiero z boku popchnął wózki. Następnie ostrzelano górników gazem łzawiącym. A mieli czym strzelać! W bocznych uliczkach stały samochody ciężarowe załadowane po brzegi pojemnikami z gazem. Naprzeciwko bramy była wyrzutnia z sześcioma, chyba lufami. Pojedynczy Zomowcy mieli wyrzutnie jednolufowe. Oni to właśnie strzelali do górników na wprost. Nie jeden z obrońców kopalni padł nieprzytomny po trafieniu takim pociskiem. Przerażający widok sprawiała twarz ludzka z połamanym nosem i rozpryśniętą krwią. Po takim przygotowaniu nastąpił szturm. Przodem jechał czołg ziejący z dysz gazem łzawiącym, a za nim w odległości, osłonięci tarczami, uzbrojeni w długie pałki Zomowcy. Wiatr wiał w nasza stronę. Zomowcy mieli przewagę liczebną, byli wspierani czołgiem i gazami, szli więc do przodu, ale w tym momencie górnicy zaczęli odrzucać pojemniki na czołg, w stronę atakujących. Ktoś chwycił kamień, wkrótce był deszcz kamieni. Niebiescy wycofywali się powoli, ale ten fakt dodał wszystkim otuchy. Teraz każdy ciskał kamienie ile miał sił. Obok kotłowni, bardziej w głąb kopalni, w stronę rozdzielni elektrycznej leżała sterta cegieł. Górnicy łomami rozbijali poszczególne cegły na kawałki. Dojście do cegieł było otwartą przestrzenią i dlatego trzeba było uważać, aby nie dostać pojemnikiem z gazem. Kamienie sypały się dalej. Zomowcy mieli do przebycia korytarz o szerokości około 4 m., utworzony ze ścian kotłowni i wagi przemysłowej. Tutaj załamywał się każdy kolejny atak. Szli do przodu, dochodzili do połowy korytarza i cofali się. Byli bezsilni, nie potrafili przełamać tej linii obrony. Z czasem sami zaczęli rzucać kamieniami. Były też takie momenty, kiedy górnicy szli za ciosem, goniąc spanikowanego przeciwnika aż na ulicę. Ale dalsza pogoń groziła odcięciem od kopalni, więc szybko wracali. Wielkiej otuchy dodawał dwudziestoparoletni chłopak, który z kilkoma kamieniami wskoczył na wycofujący się czołg i z niego rzucał w Zomowców. Wtedy zaczęła się tragedia. W czasie wystrzeliwania ładunku gazów łzawiących zaczęto strzelać z pistoletu. Pod zagłuszającą osłoną działka padały kolejne strzały – bez ostrzeżenia. Trafiony został kolega. Był blady. Na jego kratówce była mała dziurka w okolicy serca, koło niej mała otoczka krwi Zabrano go na punkt sanitarny, nie wiedzieliśmy, że nie żyje. Zaczęli znowu dusić nas gazem. Wiatr był silny i wciąż wiał w naszą stronę. Rzucaliśmy pojemniki za siebie. Gazu było coraz więcej. Kolejny atak. Czołg, a za nim niebiescy. Czołg przejechał tunel, Zomowcy doszli do połowy. Znów grad kamieni. Atakujący wycofali się. U nas każdy był tak wzburzony, że nie patrzył na obolałe mięśnie, na zapuchnięte oczy. Cel był jeden – nie dać się. Nastała mała przerwa w dramacie. Niebiescy mieli naradę. Gdy stali gotowi do kolejnego ataku zaczęliśmy śpiewać hymn. Stali dalej, nie bardzo wiedzieli co robić. Dla nas były to krótkie chwile spokoju, oddechu świeżym powietrzem. Śpiewaliśmy dalej, później „Boże, coś Polskę”. Niebiescy zaczęli szturmować. Grad kamieni leciał z obu stron. Kilku górników stało z boku przy filarze. Pod jego osłoną zadawali najwięcej razów, więc tam sypało się najwięcej pojemników z gazem. Przy kolejnym ataku jeden z Zomowców schylając się po kamień, odsłonił się i dostał cegłą w twarz. Atakujący coraz bardziej czuli respekt i kolejne ataki załamywały się szybciej. Kilku górników weszło na dach kotłowni i stamtąd teraz leciały kamienie. Aby trochę odetchnąć i uchronić się od gazu kilku z nas schroniło się za barak, ale niebiescy obrzucili gazem i to miejsce. W kłębach dymu, po omacku górnicy wychodzili na boki. Pierwszy szedł taki młody w czapeczce pod hełmem. Obok szedł jego kolega Zając. Schylił się by podnieść hełm, który spadł na ziemię i wtedy zauważył, że Zając zachwiał się, gdyby go nie podtrzymano, przewróciłby się od razu. Wszyscy myśleli, że się potknął, ale on trzymał się za serce. Odniesiono go szybko do punktu opatrunkowego. Rana była śmiertelna. Jeden z górników z kilkoma kamieniami podbiegł do przodu. Cisnął kamienie, przebiegł korytarz i padł bezwładnie na bruk kilka kroków przed niebieskimi. Ci pochwycili go za nogi o pociągnęli w głąb swych szyków. Za ogrodzeniem Zomowiec okładał pałką trzynastoletniego chłopca, który po kilku razach padł na ziemię. Podniósł się wielki krzyk – Gestapowcy, puśćcie dzieciaka. Kilku nawet wybiegło z zakładu. Zomowiec zobaczywszy to odszedł od chłopca. Na pierwszej barykadzie walka toczyła się trochę inaczej, bo na samym początku zabrakło kamieni, więc walczono wręcz: ten pałką, ten trzonkiem, inny gumą. Tarcze przy takim mrozie, jaki wówczas panował pękały po kilku uderzeniach. Wiatr tu wiał w stronę atakujących, więc Zomowcy byli w maskach gazowych, co utrudniało im poruszanie. Do barykady droga prowadziła wąskim korytarzem, utworzonym z jednej strony ze starych wózków, a z drugiej z urządzeń kopalnianych. W pewnym momencie czołg wjechał jedną gąsienicą do kanału tak, że nie mógł wyjechać. Górnicy zrobili z niego barykadę. Przy jednym ataku wpadło w ręce obrońców dwóch oficerów i jeden Zomowiec. Odebrano im broń. Wieść się szybko rozniosła. Zaprzestano ataków. Walki wygasły zarówno na jednej jak i na drugiej barykadzie. Zomowcy zdecydowali się na rozmowy z górnikami. To był koniec walki. Liczono straty po obu stronach. Kopalniany punkt opatrunkowy wyglądał jak rzeźnia – na podłodze pełno krwi, na noszach i na ścianach też. Później dowiedzieliśmy się, że trzech górników, którzy w stanie ciężkim wiezieni byli karetką pogotowia wyrzucono z sanitarek, sanitariuszy pobito. Ileż krwi przelano.

"Niepodległość" - miesięcznik polityczny 1982-1983