W SIECI KONTROLI POCZTY

W lecie 2002 roku w berlińskim Muzeum Komunikacji czynna była wystawa, poświęcona metodom podsłuchiwania telefonów i kontroli korespondencji przez enerdowską Stasi.

„My, Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwa, musimy wiedzieć o wszystkim” – powiedział pod koniec lat osiemdziesiątych Erich Mielke, od 1957 do listopada 1989 roku szef tego urzędu, lepiej znanego jako Stasi.

Trzeba przyznać, że Stasi, powstała w 1950 roku w NRD, poważnie podchodziła do realizacji postulatu totalnego kontrolowania swoich obywateli, a państwo enerdowskie nie żałowało pieniędzy. Siedziba MBP w samej tylko berlińskiej centrali mieściła się w 48 budynkach, a w jej skład wchodziło kilkadziesiąt departamentów, odpowiedzialnych za „rozpracowywanie” wszystkich chyba dziedzin życia.

Najważniejsi jednak (jak to w komunizmie) byli ludzie. Jesienią 1989 r. liczba zatrudnionych oficjalnie w Stasi pracowników wynosiła ponad 91 tysięcy. NRD w swojej nadgorliwości wyprzedziła nawet związek Radziecki, bijąc wśród państw układu warszawskiego ponury rekord, jeśli chodzi o liczbę ubeków na jednego mieszkańca. W Czechach na tysiąc obywateli przypadało ich 1,1, w ZSRR 1,8, zaś we Wschodnich Niemczech aż 5,5.

Do tego dochodziła jeszcze „sól” enerdowskiego terroru – tajni współpracownicy, „główna broń w walce z wrogiem”, jak określali ich szefowie Stasi. W 1989roku było ich aż 175 000. Powodem tego bezprzykładnego rozrostu aparatu bezpieczeństwa miało być zagrożenie wynikające z bliskości Niemiec Zachodnich, a zwłaszcza Berlina Zachodniego, wyspy wolności w samym sercu komunizmu. Stasi rozciągnęła bezlitośnie gęstą sieć nad ludnością swojego kraju, a jednym z jej narzędzi była kontrola poczty i telefonów. Tajemnica poliszynela

Choć konstytucja NRD gwarantowała najróżniejsze wolności obywatelskie, w tym tajemnicę korespondencji, było powszechnie wiadomo, że Stasi czytuje listy i podsłuchuje rozmowy telefoniczne obywateli NRD. Ludzie uważali na to, co mówią („ale to nie na telefon”), posługiwali się rozmaitymi kodami, naiwnie wierząc, że spece z departamentu odpowiedzialnego za łamanie szyfrów nic z tego nie zrozumieją, albo po postu rezygnowali z pewnych form wymiany myśli. Jednak dopiero w 1989 roku upadł mur i zdobyto dostęp do tych niewielu akt, których bezpiece nie udało się zawczasu zniszczyć, stało się jasne, jak gigantyczne rozmiary osiągnął aparat szpiegowania ludności. Sama tzw. „Kartoteka M”, czyli spis osób, których pocztę kontrolowano, miała kilka kilometrów długości. Warto tu też wspomnieć o założonej w 1968 r. kartotece „Praska Wiosna”, w której ujęto WSZYSTKIE przesyłki pocztowe między NRD a Czechosłowacją od czerwca do września tego roku. W ten sposób Stasi chciała zebrać informacje o nastrojach i opiniach politycznych mieszkańców obu krajów.

Interesowano się każdym. Kontrolowano pocztę i podsłuchiwano telefony „na wyrywki”, w sposób zupełnie przypadkowy, ale były również grupy osób pod celową i doskonale zorganizowaną obserwacją. Dość powiedzieć, że Stasi stworzyła całą bazę zapachów interesujących ją osób – zdejmowanych z listów, pocztówek i paczek, a następnie konserwowanych w specjalnych słoikach. Stworzono też bazę oraz próbek pisma. Wszystko to służyło łatwiejszej identyfikacji m.in. ewentualnych anonimów, co było dzięki temu dziecinnie proste.

Ze szczególną uwagą przyglądano się mniej lub bardziej jawnym przeciwnikom partii, ugrupowaniom kościelnym oraz nieprawomyślnym artystom. Pod stałą obserwacją były również osoby, mające częste kontakty z Zachodem, a także obywatele Niemiec Zachodnich dłużej przebywający w NRD, zwłaszcza dyplomaci i akredytowani tu dziennikarze. W pobliżu ambasady NRF w Berlinie Wschodnim znajdowało się aż osiem punktów obserwacyjnych Stasi, umieszczonych często w prywatnych mieszkaniach.

„Naszej poczcie można ufać!!!”

To hasło filmiku propagandowego, wyświetlanego w telewizyjnym magazynie dla małych dzieci „Hoppla” w 1988 r. Na filmie grupa przedszkolaków kręci się koło trabanta z emblematem poczty, a obok jest miły pan listonosz, który chętnie odpowie na wszystkie pytania maluchów, pozwoli zajrzeć do swojej przepastnej torby. Dzieci przeciskają się jedno przez drugie, żeby lepiej widzieć, a następnie wszyscy uśmiechają się do kamery i deklamują: „Naszej poczcie można ufać!”

Kontrola korespondencji wymagała od Stasi ogromnego nakładu sił, środków i pieniędzy, a także ścisłej współpracy z Ministerstwem Poczty i Łączności. W rozdzielniach listów wszystkich okręgów bezpieka miała własne pomieszczenia, w których agenci, przebrani za pracowników poczty (zarówno jedni, jak i drudzy nie mieli kieszeni w fartuchach, żeby nie móc nic schować) przeglądali wszystkie listy i wyławiali je do kontroli według kilku kryteriów. Kontrolowano więc listy o pewnych cechach zewnętrznych, jak np. fałszywe lub niepełne dane nadawcy, jak również anonimy. Kontrolowano też listy wysłane na adres określonych osób lub instytucji (państwowe i polityczne organizacje w RFN, zachodnioniemieckie media itp.). A także listy, napisane odnotowanymi już wcześniej charakterami pisma.

Wybraną korespondencję przesyłano następnie pocztą kurierską do służbowych budynków Stasi. Tu listy były otwierane, kopiowane i analizowane, a potem zaklejane, i albo wysyłane do odbiorcy, albo też zatrzymywane. W latach osiemdziesiątych Ministerstwo otwierało i czytało koło 90 000 listów dziennie. Służyły do tego specjalne maszyny, stosowane od połowy lat siedemdziesiątych, które w bardzo dużym stopniu odciążały pracę ręczną i praktycznie nie zostawiały śladów dokonanej na liście operacji.

Stasi nie zadowalała się jednak przechwytywaniem listów. Pod stałą obserwacją były także skrzynki pocztowe, w pobliżu których mieszkały lub pracowały „podejrzane” osoby. Jak tylko osoba taka wrzuciła coś do skrzynki, przebrany za listonosza pracownik MBP przeprowadzał tzw. „nadzwyczajne opróżnienie skrzynki”, a następnie zabierał listy do biura.

Od samego początku o współpracy Stasi z pocztą poinformowani byli kierownicy urzędów pocztowych. Szeregowi pracownicy także mieli jakie takie pojęcie o tym, co dzieje się w zamaskowanych pomieszczeniach, do których nie mieli wstępu. Byli też pod stałą kontrolą tajnych współpracowników. I tak np. wśród 135 osób zatrudnionych we wschodnioberlińskiej rozdzielni listów na Nordbahnhof było aż dziewięciu agentów służby bezpieczeństwa.

O zaufaniu trudno też mówić w samych szeregach Stasi. By przetestować oddanie i gorliwość tajnego współpracownika, wysyłano do niego czasami fałszywy list np. z Niemiec Zachodnich, a ponieważ meldowanie przełożonym o wszystkich formach kontaktu z Zachodem było obowiązkowe, Ministerstwo czekało, co zrobi adresat. Fałszywki wysyłano zresztą również opozycjonistom, by rzucać podejrzenia jednych na drugich np. o współpracę ze Stasi, skłócać środowiska opozycyjne, kompromitować działaczy.

„Mam nadzieje, że ten list jeszcze do Ciebie dojdzie...”

Niektóre listy i kartki pocztowe nie doszły jednak nigdy, inne o dzień za późno. Stasi, przechwyciwszy czyjąś pocztę z wyznaczoną datą spotkania (pamiętajmy, że w komunizmie posiadanie telefonu nie było tak powszechne, jak dziś) i mając podejrzenie, że mogłoby na nim dojść do „działalności antysocjalistycznej”, nie tylko zakładała lub uzupełniała teczkę, ale często przetrzymywała list i wysyłała go dopiero po umówionym w nim terminie.

Nie dochodziły przesyłki z pieniędzmi. Kontrola poczty pod tym kątem była dla MBP prawdziwą żyłą złota. Od stycznia 1984 do listopada 1989 roku Stasi wykradła z listów 32,8 milionów marek wschodnioniemieckich, choć było to sprzeczne z nawet enerdowskim prawem. Pieniądze płynęły następnie na państwowe konta. Interesowano się przede wszystkim przesyłkami urodzinowymi i okolicznościowymi, w których możny było podejrzewać obecność pieniędzy. Banknoty zabierano, a listy niszczono.

Zatrzymywane przez Stasi i w większości niszczone były również zachodnioniemieckie widokówki przedstawiające Mur. Choć Mur był doskonale widoczny, należało unikać utrwalania jego wizerunku w świadomości wschodnich Niemców, najlepiej by było, gdyby w ogóle o nim zapomnieli.

Do adresatów nigdy nie doszły listy ani kartki pocztowe od bliskich, którym udało się przedostać na Zachód latem i jesienią 1989 roku Po otwarciu granicy między Węgrami i Austrią tysiące ludzi zdecydowało się nie wracać do domu, tylko uciekali do RFN. Wiele osób poprosiło też o azyl w ambasadach zachodnioniemieckich wolnej już Pragi i Warszawy. Wszyscy po załatwieniu niezbędnych formalności pojechali prosto do RFN. Po dotarciu na miejsce oczywiście pisali do domu, chcąc dać znać, co się z nimi dzieje i prawdopodobnie w wielu przypadkach doradzić bliskim to samo. Stasi zatrzymała je wszystkie w obawie, że wszyscy uciekną. Leżą do dziś w workach po Stasi, często z powycinanymi znaczkami.

„Ciągle czekam na paczkę od ciebie...”

Kontrola paczek, nie tak przecież prosta jak listów, nie nastręczała jednak Stasi żadnych problemów. Tu również wkładano wiele wysiłku, żeby „się nie wydało”. Dość powiedzieć, że nawet tubki z pastą do zębów albo pastą kawiorową wyciskano, a potem ponownie napełniano za pomocą specjalnego urządzenia tak, że nie było widać śladów otwarcia.

Stasi interesowała się przede wszystkim niepożądanymi lub zakazanymi wydawnictwami. Jednak również odbiorcy zwykłych, najczęściej żywnościowych paczek z Zachodu stawali się podejrzani o podatność na wpływy „imperialistyczne” i byli bacznie obserwowani. Szukano pieniędzy i przedmiotów wartościowych, które konfiskowano. Szczególne zainteresowanie bezpieki budziło wszystko, co mogłoby ewentualnie pomóc w ucieczce z NRD – mapy terenów przygranicznych, pontony, sprzęt turystyczny itp.

Tu potrzebna była nie tylko ścisła współpraca z pocztą, ale również i z urzędami celnymi. Celnicy dysponowali na przykład listami zakazanej literatury i porównywali z nimi każde słowo drukowane wjeżdżające do NRD lub ją opuszczające. Wielu celników było jednocześnie pracownikami MBP. Wszystkie paczki z zawartością podejrzaną politycznie lub zakazaną, natychmiast trafiały z cła do Stasi, gdzie były dokładnie kontrolowane. Ponieważ kontrolowano wszystkie paczki z i do Niemiec Zachodnich i Berlina, i większą część po kontroli rentgenowskiej otwierano, w okolicach popularnych świąt pojawiały się problemy z personelem. Do dodatkowego otwierania i zamykania przesyłek angażowano zwykłych pracowników poczty, przy czym warto zauważyć, że była to praca przymusowa. Każdy pracownik - chciał nie chciał - musiał otwierać troskliwie zapakowane paczki i przekazywać zawartość celnikom. Rozcinano próżniowe opakowania kawy i przesiewano ziarno przez sito (w kawie często nadawcy umieszczali banknoty), rozklejano rolki tapet, wyciskano tubki. Po kontroli pracownicy poczty musieli ponownie spakować i zamknąć paczkę, zdając sobie sprawę, że część rzeczy na pewno nie będzie już nadawała się do użytku.

„Lepiej nie mówmy o tym przez telefon”

O telefon w komunizmie nie było łatwo. Chyba wszyscy pamiętamy wieloletnie oczekiwanie na powstanie „nowej centrali”, cyrki z uzyskaniem numeru, a potem uważanie na każde słowo. W NRD nie było pod tym względem inaczej. Na terenie Niemiec Wschodnich tylko co siódme gospodarstwo domowe miało podłączenie telefoniczne, w Berlinie Wschodnim – co czwarte. Jednak gdy tylko Stasi zapragnęła kogoś podsłuchiwać, mógł dostać telefon praktycznie natychmiast.

Podsłuchiwano mieszkania prywatne, zakłady pracy, przedstawicielstwa dyplomatyczne innych krajów, instytucje państwowe, hotele, a także tajnych współpracowników, jeśli tylko pojawiła się najmniejsza wątpliwość co do ich lojalności, albo po prostu na wszelki wypadek.

Niektórzy ludzie doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że są stale podsłuchiwani i różnie próbowali sobie z tym radzić. Używali sobie tylko i rozmówcy znanych szyfrów i kodów, albo w ogóle nie podejmowali rozmów na niektóre tematy. Opozycyjny poeta i bard, Stephan Krawczyk, który otrzymał zakaz wykonywania zawodu, a następnie został aresztowany i w końcu wydalony do Niemiec Zachodnich, stale wtrącał w swoje rozmowy kilka słów bezpośrednio do bezpieki: „Stasi, jesteś tam ciągle? Musisz wiedzieć, że o ważnych sprawach i tak rozmawiam tylko sam ze sobą, i to pod kołdrą”.

Centrale podsłuchowe znajdowały się na całym terenie NRD, w Berlinie Wschodnim było ich aż dwadzieścia pięć. Tylko tu w 1989 roku możliwe było podsłuchiwanie jednocześnie 20 tysięcy rozmów. Rozmowy nagrywano na magnetofon, a następnie streszczano w formie pisemnych raportów lub też spisywano w dosłownym brzmieniu i przekazywano właściwym departamentom, w zależności od treści.

Stasi nie zadowalała się jednak podsłuchiwaniem rozmów tylko na własnym terenie. Szeroka sieć „pcheł” spowijała Berlin Zachodni i Zachodnie Niemcy. W samym Bonn na stałym enerdowskim podsłuchu było 30 000 do 40 000 numerów.

Szkoda, że nie można wybrać się na taką wystawę w Warszawie. Rodzima SB z pewnością też kontrolowała obywateli.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010