KPINY Z TEMIDY

Chociaż polskie prawo zawiera liczne przepisy antykorupcyjne, w rzeczywistości nie tylko nie służy zwalczaniu tego nader szkodliwego procederu, ale wręcz przeciwnie – samo zawiera sporo luk. Pół biedy, gdyby były to wyłącznie „furtki”, pozwalające sprytnym prawnikom na wyprowadzanie Temidy w pole. W polskim prawie karnym istnieją jednak szerokie wrota, dzięki którym organy powołane do ścigania i karania przestępstw mogą niemal każdej sprawie „ukręcić łeb” w zarodku i niemal każdego zbrodniarza uznać za człowieka nie zasługującego na karę. Wrota przyjazne każdemu chętnemu do korumpowania lub bycia korumpowanym. Jest nimi przepis, mówiący o znikomej szkodliwości społecznej czynu.

Nie wiadomo, kto i na czyj rozkaz umieścił w kodeksie karnym ten niezwykle kuriozalny przepis. Jego geneza sięga odległych czasów wczesnego komunizmu, kiedy sądy miały obowiązek stosować wybiórczo przepisy prawa karnego. Spora grupa społeczna, występująca pod szyldami Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej miała niemal ustawowo zagwarantowaną bezkarność. Przynależność do monopartii w rozumieniu ówczesnych władz stanowiła dowód na absolutną, krystaliczną czystość charakteru. Członek tej organizacji nie mógł przynosić jej wstydu, a więc w żadnym wypadku nie mógł być przestępcą. Partia zawsze deklarowała praworządność swoich protegowanych i podopiecznych. Aby jednak nie popaść w samozachwyt i podkreślić miłość do prawa, urządzała od czasu do czasu publiczne spektakle oczyszczania swoich szeregów z niegodnych jednostek pod hasłem walki z błędami i wypaczeniami.

Wyrzucenie z partii było w tamtych latach najsurowszą karą. Tylko nielicznym, szeregowym eks-członkom wytaczano procesy karne. Ich czyny były zbyt odrażające, aby opinię publiczną mogło zaspokoić „karą” w postaci odebrania czerwonej książeczki. Z drugiej strony, karanie towarzyszy, którym przy przyjmowaniu do PZPR obiecywano bezkarność, byłoby wobec nich przejawem nielojalności. Wymyślono więc przepis, na podstawie którego prawie każdą zbrodnię każdy prokurator i każdy sędzia – zwłaszcza działający pod dyktando lokalnego sekretarza partii, mógł z czystym sumieniem zakwalifikować jako czyn o „znikomej szkodliwości społecznej” i sprawcę pozostawić całkowicie bezkarnym. Nikomu nie przeszkadzało, że takie sformułowanie świadczy li tylko o braku profesjonalizmu lub o znikomym poziomie intelektu twórców prawa karnego. Czy można nazwać profesjonalistą kogoś, kto w jednym paragrafie nazywa jakiś czyn „zabronionym” albo „karalnym”, a już w następnym stwierdza, że ten czyn z punktu widzenia społeczeństwa może być nieszkodliwy lub prawie nieszkodliwy?

Lata radosnej twórczości komunistycznych prawodawców odeszły w pomrokę dziejów, kuriozalny przepis jednak pozostał. I o dziwo, nagle zaczął być bardzo powszechnie stosowany. Prokuratorzy i sądy ze znanych tylko sobie powodów raz po raz uznają, ze wielomilionowe malwersacje, przejawy niegospodarności, działania na szkodę własnej spółki, a nawet bandyckie wyczyny cechują się „znikomą szkodliwością społeczną”. I nadzwyczaj często albo w ogóle nie wszczynają żadnego śledztwa, albo sprawy w pośpiechu umarzają. Nasuwają się tu proste, choć nadzwyczaj retoryczne pytania:

– Co i w jakiej ilości motywuje prokuratorów i sędziów do uznawania licznych czynów przestępnych za takie, które nie szkodzą społeczeństwu?

- Komu w takim razie szkodzą, skoro ustawodawca uznał je za zabronione i podlegające karze?

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010