SPONSOR CZY REKLAMODAWCA?

Alpinizm jest jednym z nielicznych sportów, których najważniejsze zawody są rozgrywane z dala od stadionów z trybunami, pełnymi rozentuzjazmowanych kibiców. Na przekór temu znajduje swoich entuzjastów – kursy wspinaczkowe mimo bardzo wysokich cen, od dziesiątków lat cieszą się niesłabnącym powodzeniem. Nie wszyscy ich uczestnicy wiedzą, że aby zdobywać najwyższe góry świata trzeba dysponować albo bardzo zasobnym portfelem, albo kilkoma hojnymi sponsorami. Innej drogi nie ma.

Polscy alpiniści odnoszą nie mniej spektakularne sukcesy, jak choćby Adam Małysz. Ich dokonania umykają jednak uwadze mediów, a często jedynymi świadkami sukcesu lub porażki bywa kilku najbliższych przyjaciół. Nierzadko nadludzkim zmaganiom z dotkliwym zimnem, zmęczeniem i strachem tylko towarzyszą zastygłe od milionów lat w majestatycznym bezruchu góry.

Jak to dawniej bywało

Historia turystyki wysokogórskiej nie ma nawet dwustu lat. W początkowym okresie turyście lub grupie turystów zawsze towarzyszyli zawodowi przewodnicy, często rekrutujący się z dawniejszych kłusowników. Zdobywano wówczas tylko takie góry i szczyty, na które wejście było możliwe bez asekuracji i bez użycia specjalistycznego sprzętu wspinaczkowego, który w tamtych czasach po prostu jeszcze nie istniał. Początki alpinizmu w znanej obecnie formie datują się na drugą połowę XIX wieku. Poznawcza forma wycieczek górskich ustąpiła wówczas pędowi do zdobywania – najpierw dziewiczych szczytów, z czasem – nowych, nie tkniętych ludzką stopą ścian. Gdy tych ostatnich zaczęło brakować, alpiniści znaleźli nowy cel – coraz trudniejsze drogi wspinaczkowe lub ich warianty. W najwyższych górach początkowo samo wejście na wierzchołek było uważane za sukces. Dziś nie wystarczy być na nim, nie używając po drodze tlenu w butlach, ułatwiającego oddychanie w rozrzedzonym powietrzu. Coraz popularniejsze robią się wejścia zimowe, nowymi drogami o znacznych trudnościach, z narzucanymi sobie sztucznymi ograniczeniami, choćby bez zakładania obozów pośrednich i składów z żywnością. Podczas jednego z takich wejść poniósł śmierć jeden z największych himalaistów wszechczasów, Jerzy Kukuczka.

W latach międzywojennych wychowani w Tatrach wspinacze organizowali nieliczne jeszcze w tamtych czasach wyprawy w inne pasma górskie, czasem wznoszące się na odległych kontynentach. Drogę do sukcesów w górach najwyższych przerwał na ponad 5 lat wybuch II wojny światowej. Po jej zakończeniu promoskiewskie rządy na długo odcięły Polskę od reszty świata. Dlatego na początek burzliwego rozwoju himalaizmu trzeba było poczekać aż do drugiej połowy lat 50. ubiegłego wieku. Największe sukcesy zaczęły się jednak dopiero w latach 70. I choć możliwość oglądania świata z miejsc nie dostępnych dla zwykłych śmiertelników płacono często cenę najwyższą, znajdowali się kolejni śmiałkowie, torujący drogę ku najwyższym szczytom i niezdobytym ścianom skalnym. Drogę ku przygodzie.

Alpinizm ze względu na elitarność, nigdy nie cieszył się, jak większość innych dyscyplin sportowych, zainteresowaniem władz politycznych. Alpiniści, jako chyba jedyni sportowcy w socjalistycznej Polsce musieli częściowo ze swojej kieszeni finansować prawo do reprezentowania kraju. Tylko dzięki niezwykłej determinacji działaczy Polskiego Związku Alpinizmu i samych zainteresowanych dochodziło rocznie do zaledwie kilkunastu wypraw. Najbardziej kosztowne było zdobywanie himalajskich szczytów, dlatego w góry te jeżdżono najrzadziej. Ze względów finansowych zdobywanie szczytów Karakorum, wśród których są i ośmiotysięczniki, również nie cieszyło się nadmierną popularnością. Mimo to właśnie w Karakorum, na szczycie Gasherbrum II w 1975 roku padł ówczesny polski rekord wysokości – 8035 m n.p.m. W jego pobiciu brał udział Krzysztof Zdzitowiecki mający za towarzyszy Leszka Cichego i znanego z późniejszej działalności politycznej Janusza Onyszkiewicza.

Podobnie, jak ogromna większość innych, także ta wyprawa była w znacznej części finansowana ze skarbu państwa – wspomina Zdzitowiecki. – Właściwie były to pieniądze z olbrzymich kredytów, które władze bez zastanowienia zaciągały w zachodnich bankach. Uczestnicy wyprawy musieli jednak partycypować w części kosztów. Z ówczesnych pensji było to niemożliwe. Dlatego zarabialiśmy „na kominach”.

Fabryczne kominy stały się w latach 70. symbolem ogromnych jak na socjalistyczne czasy zarobków. Nieliczni, którzy dzięki posiadanym uprawnieniom taternickim uzyskiwali prawo do pracy na wysokości, zarabiali sumy, o których zwykli śmiertelnicy mogli tylko marzyć. W ciągu tygodnia można było często zarobić więcej, niż przez rok na państwowej posadzie. Kominy malowano w szerokie, biało-czerwone pasy – był to wymóg, stawiany przez lotnictwo. Alpiniści chwytali się także innych nie mniej dochodowych, choć niezgodnych z ich kwalifikacjami prac: czyszczenie silosów zbożowych, zbiorników z azbestem, mycie okien w wieżowcach... Wszystkie nazywali umownie „kominami”.

W tamtych latach udział sponsorów w finansowaniu wypraw był niewielki – wspomina Zdzitowiecki. – Zwykle był to sponsoring rzeczowy. LOT lub przedsiębiorstwa żeglugowe fundowały nam darmowe bilety. Z zakładów w Legionowie otrzymaliśmy namioty. Na wyprawę w Góry Św. Eliasza na Alasce dostaliśmy od FSO „do testowania” kilka fiatów 125p. Dzięki temu my mieliśmy własne środki transportu, sponsor – darmowych kierowców testowych. Sponsoring rzeczowy przyjmował czasem groteskową postać. Pewien zakład produkujący zapałki obdarował jedną z wypraw wielkim zapasem swojego produktu, znacznie przekraczającym jej potrzeby.

Dziś

Himalajska wyprawa jest przedsięwzięciem bardzo kosztownym. Sam przelot pod Himalaje jednego alpinisty wraz z ważącym kilkaset kilogramów bagażem kosztuje kilka tysięcy dolarów. Każda wyprawa musi obowiązkowo wynająć co najmniej kilkunastu miejscowych tragarzy – jeden może nieść tylko trzydzieści kilka kg, a wyposażenie wyprawy waży kilka ton. Do tego dochodzą koszta sprzętu, ubezpieczeń, żywności i wiele innych. Jednak najpoważniejszym wydatkiem jest opłata za prawo do wejścia na szczyt. Najdroższy, Mt Everest „kosztuje” 70 000 dolarów, o ile na jego wierzchołek wejdzie tylko kilku uczestników wyprawy. Za każdego kolejnego trzeba dodatkowo płacić. Inne szczyty są tańsze, opłaty jednak nie są z reguły niższe od kilkunastu tysięcy dolarów. W praktyce budżet wyprawy himalajskiej wynosi od kilkudziesięciu tysięcy nawet do blisko ćwierć miliona dolarów. Tymczasem, jak informuje skarbnik Polskiego Związku Alpinizmu, Andrzej Sobolewski, polscy alpiniści otrzymali od skarbu państwa na cały 2001 r. zaledwie 684 000 zł. Tyle, ile potrzeba na jedną niezbyt dużą wyprawę na mniej popularny od Mt Everestu szczyt! Te pieniądze muszą jednak pokryć także inne wydatki PZA.

– My, jako związek sportowy, nie mamy sponsorów – mówi Sobolewski. – Starają się o nich na własną rękę poszczególne kluby wysokogórskie.

Nie wiadomo, jak duże kwoty są uzyskiwane od sponsorów; umowy sponsorskie są zwykle objęte tajemnicą handlową. Sobolewski ocenia, że jeden sponsor może dać kilka, czasem kilkanaście tysięcy złotych.

– Mało dają, za to dużo chcą! – komentuje.

Oczekiwania sponsorów sprowadzają się do jednego, magicznego słowa: „Reklama”. Osoby, zajmujące się w firmach sponsorowaniem najczęściej mają mgliste pojęcie o specyfice alpinizmu, a tym bardziej himalaizmu. Wiedzą za to bardzo dobrze, że wyprawie nie towarzyszy tłum kibiców, nie ma także bezpośrednich transmisji telewizyjnych. Sam projekt wejścia na ośmiotysięczny szczyt nie jest dla nich najczęściej argumentem, aby dofinansować wyprawę. Musi być rekord, najlepiej poparty znanym nazwiskiem. To oznacza, że nawet najbardziej zdolny, choć nikomu nie znany alpinista może pojechać w Himalaje tylko jako członek ekipy, w składzie której znajdzie się ktoś ze ścisłej krajowej czołówki, lub ktoś, o kim głośno w środkach masowego przekazu. Sobolewski zgadza się, że gdyby do Polski powrócił z emigracji ktoś ze sporym dorobkiem wysokogórskim, nawet z wejściami szczytowymi na kilka ośmiotysięczników (szczytów o wysokości ponad 8000 m n.p.m.), praktycznie nie miałby szans na zorganizowanie himalajskiej wyprawy – żaden sponsor nie dałby mu ani grosza.

Na Zachodzie alpinizm jest bowiem zdecydowanie popularniejszy, niż w Polsce. Niemal każdy, kto posiada odpowiednio zasobne konto bankowe i w miarę dobry stan zdrowia, może pokusić się o zdobycie ośmiotysięcznika. Jest to zjawisko na tyle popularne, że ewentualny sukces zostanie przez media niezauważony. Na popularność można liczyć dopiero, gdy śladem Reinholda Messnera zdobędzie się tzw. Koronę Himalajską, czyli wszystkie 14 ośmiotysięczników (wbrew nazwie korony, nie wszystkie wznoszą się w Himalajach!) lub gdy będzie się blisko tego sukcesu.

Zdobywanie funduszy na himalajskie wyprawy nie jest tylko polskim problemem. Jednak w bogatszych krajach przeciętne zarobki są co najmniej kilkakrotnie wyższe, niż w Polsce. Inny jest też stosunek do alpinizmu potencjalnych sponsorów. Dla wielu z nich sam fakt umożliwienia komuś życiowego celu jest o wiele ważniejszy i bardziej satysfakcjonujący, niż możliwość zareklamowania swojej firmy przez umieszczenie jej logo choćby... na tylnej części spodenek znanego sportowca.

Zdobywcy himalajskich szczytów w innych krajach często zarabiają na swoje kosztowne hobby, spisując wspomnienia i wrażenia z poprzednich wypraw. Wybitny brytyjski alpinista, Joe Simpson opisał swoje dramatyczne przygody w książce – bestsellerze „Touching the Void” (która ukazała się w polskim przekładzie pod tytułem „Dotknięcie pustki”). Zarobione na niej pieniądze pozwoliły mu na rezygnację z pracy zawodowej i zajęcie się wyłącznie alpinizmem. Gdyby opublikował ją w Polsce, mógłby za środki ze sprzedaży praw autorskich co najwyżej wyjechać na kilka tygodni w Alpy, i to pod warunkiem korzystania z noclegów głównie w schroniskach turystycznych o niskim standardzie.

Polscy himalaiści z minionej epoki „powszechnego dobrobytu” wynieśli na szczęście umiejętność zdobywania funduszy nawet w najtrudniejszych warunkach. Anna Czerwińska, której sukcesy prawdopodobnie już niedługo przyćmią sławę Wandy Rutkiewicz, prowadzi własną dochodową firmę, dzięki której może zdobywać kolejne szczyty. Ryszard Pawłowski, towarzysz Kukuczki podczas jego ostatniej wspinaczki i świadek jego śmierci, zarabia jako przewodnik himalajski sprzedający swoją wiedzę i umiejętności bogatym turystom. Inni wrodzonym wdziękiem, układami i sobie tylko wiadomymi sposobami zdobywają sponsorów, a raczej reklamodawców, finansowo przyczyniających się do ich sukcesów.

O absurdalności oczekiwań niektórych firm świadczy anegdota opowiadająca historię pewnego alpinisty, któremu zaproponowano reklamę psiej karmy na wierzchołku ośmiotysięcznika. Biedak długo nie mógł pogodzić się z myślą, że będzie musiał sam zjeść reklamowaną konserwę. Za nic nie przyszło mu do głowy, że sponsor miał na myśli zaprowadzenie lub zaniesienie na szczyt dużego psa!

Absurdy związane ze sponsoringiem dotknęły nie tylko światek alpinistów. Kibice sportowi często są szokowani bezsensownymi, wieloczłonowymi nazwami klubów sportowych, stanowiącymi albo zbitek nazw kilku sponsorów bądź właścicieli klubu, albo znaków towarowych ich produktów. Bardzo często taki nowotwór nazewniczy ma niewiele wspólnego z zasadami gramatyki języka polskiego. Mimo to nikogo, poza kilku najbardziej zagorzałymi purystami językowymi nie razi choćby tak obca poprawnej polszczyźnie nazwa „Legia Królewskie”. O wiele lepiej brzmi „Legia Królewska”, choć z pewnością nikogo i niczego nie reklamuje!

Powierzchnia reklamowa na ubraniach znanych sportowców jest bardzo cenna. Na stroju Adama Małysza zostało niewiele wolnego miejsca. Zwykle kamery telewizyjne pokazują skoczka w locie od dołu. Może właśnie dlatego reklam na plecach tego zawodnika jest znacznie mniej. Nawet tak znakomity skoczek z pewnością miałby problemy ze skakaniem plecami do przodu.

Eksponowanie logo mniej hojnych sponsorów na częściach garderoby w pobliżu miejsc, które budzą zwykle pejoratywne skojarzenia ma jednak swoją dobrą stronę. Powszechne aczkolwiek wulgarne wyrażenie dezaprobaty być może już niedługo przyjmie bardziej elegancką postać: „Pocałuj mnie w... logo sponsora”.

Wcale nie jest zabawny powód odmowy sponsoringu koncertu charytatywnego, jaki kilka lat temu przedstawicielka jednego z wielkich koncernów podała ówczesnemu dyrektorowi Fundacji Promocji Artystycznej działającej przy TVP:

– Nie sponsorujemy koncertów, bo na nich nic się nie dzieje. Co innego mecze. Kibice wzniecają burdy. Nawet gdy nie ma transmisji, telewizja pokazuje w dziennikach, jak małolaty się biją. A w tle nasza reklama! Wie pan, ile na tym oszczędzamy?

Sponsoring, jak podaje „Słownik współczesnego języka polskiego” to „finansowanie jakiejś działalności, np. kulturalnej, sportowej, charytatywnej przez osobę lub organizację.” W definicji tej nie ma ani słowa o obowiązku rewanżowania się sponsorującemu przez sponsorowanego! Czy więc nie należy „przywrócić słowu jego znaczenie” i przestać zlecanie usług reklamowych (obciążanych podatkiem VAT) nazywać eufemicznie sponsorowaniem (nie podlegającym opodatkowaniu)?

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010