Bolesław Siedlecki

ANKIETA
członków, działaczy i sympatyków Solidarności Walczącej

1. Imie i nazwisko: Bolesław Siedlecki
Pseudonim: Bogdan, Konrad Szelf
Datę i miejsce urodzenia: 02.02.1963 r., Czeladz, woj. katowickie
Imiona rodziców i rodowe nazwisko matki: Józef, Natalia Pierzchala
Zawód (zawody): monter maszyn i urządzeń okretowych, specjalista ds. marketingu i reklamy.
Numer statusu pokrzywdzonego lub data i numer wniosku złożonego do IPN: PP 120/06 do nr S51/06/Zk z dnia 20.11.2006 r. wydany przez: Teresa Kurczabinska, Prokurator Oddz. Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach.

2. Adres do korespondencji: Adres e-mail:

b.siedlecki@gazeta. pl

3. Czy działałeś w opozycji przed sierpniem 1980 r.? NIE

4. Czy należałeś do PZPR, ZSL, SD, ZMS, MO, SB? NIE
5. Czy należałeś do legalnej Solidarności (1980-81)? TAK

Rodzaj działalności/funkcje: szeregowy członek od wrzesnia 1980 r., Stocznia WISLA w Gdańsku. Byłem uczniem trzeciej klasy Zasadniczej Szkoly Zawodowej Gdańskiej Stoczni Remontowej. Przez trzy dni w tygodniu odbywałem praktyki w Stoczni „Wisla” a przez kolejne trzy dni nauke w szkole. Prowadziłem agitacje wśród uczniow na rzecz przystepowania do tworzącego się Związku. Prawie codziennie po zajeciach szkolnych przychodziłem pod siedzibe gdańskiego MKZ i stojac na zewnatrz obserwowałem przez szyby i przysłuchiwałem się obradom działaczy oraz prawnikow tworzących poszczegolne punkty statutu NSZZ Solidarność (na moich oczach powstawaly fakty dziejowe! Dziwiłem się, ze tak niewiele osob przychodzilo, żeby to sledzic). Dokumentowałem fotograficznie napisy na murach z okresu sierpniowych strajkow oraz zbierałem utwory poezji strajkowej i patriotycznej, która wieczorami przepisywałem odręcznie przez kalke olowkowa i rozsyłałem po calym kraju: do rodziny, znajomych, redakcji gazet i czasopism. Dołączałem do tych przesylek prase niepodleglosciowa i zwiazkowa oraz zdjecia. (Przygotowałem także przesyłki do Polakow w ZSRR ogłaszających się w polskich czasopismach, lecz ostatecznie nie wysłałem ich w obawie przed inwigilacja poczty w Sowietach; żeby nie narażac Rodakow na represje). Wykonywałem własnoręcznie plakaty – wg wlasnych wzorow oraz kopie innych autorow - i rozlepiałem je w szkole a także w pociągach oraz roznych punktach miasta (często na elewacji gmachu KW PZPR). Jeden z plakatow przedstawial kontur Polski zabudowany rusztowaniem a pod nim był napis: „Uwaga REMONT. Obcym wstep WZBRONIONY!”; inny miał tresc: „ODNOWA czy… od nowa?”. Po wprowadzeniu stanu wojennego zbierałem wśród stoczniowcow „Wisly” datki pieniężne na pomoc rodzinom internowanych, które przekazałem - wespół z dwoma działaczami Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność – księdzu Henrykowi Jankowskiemu w kancelarii parafii sw. Brygidy w Gdańsku. (Zaskoczyl mnie przepych, ktory tam zobaczyłem: obrazy, drogie starogdanskie meble, dywany. A my byliśmy tacy skromni z groszami przyniesionymi także od tych, którzy nie chcieli nic dac, ale którym „wjeżdżaliśmy na ambicje” i potem sami dopraszali się o przyjecie datku).

Ew. opis i daty: rankiem 14 grudnia 1982 r. przyjechałem do Stoczni „Wisla” przygotowany do rozpoczęcia strajku okupacyjnego: miałem bialo-czerwona opaske na rękaw, chleb, konserwy, noz traperski i latarke z zapasem baterii. Widzialem przybywajacego do naszej stoczni (w czarnej „woldze”) komisarza wojskowego w stopniu podpulkownika wojsk ladowych, który skierowal swoje kroki do budynku dyrekcji a potem zwołał zebranie calej załogi i powiadomil nas o rygorach stanu wojennego oraz przejeciu przez niego władzy w stoczni. Zaraz potem zgłosiłem się do sekretarza zakładowej komisji Solidarności i ujawniłem się jako uczestnik Ruchu Młodej Polski, deklarując moja gotowość do pomocy w zorganizowaniu strajku. Ani tego dnia ani nastepnego działacze KZ-tu nie podjeli zadnej akcji. Codziennie rano autobusy zakładowe zabieraly stoczniowcow „Wisly” z roznych dzielnic Gdanska oraz z Sopotu i wiozły (jak stado baranow!) do… pracy. Dla mnie było to upokazajace i nie do zniesienia! Jadac do „pracy” mijaliśmy zakłady, które strajkowaly, np. „Elektromontaz” z brama udekorowana barwami narodowymi, na której był przymocowany okrągły znak drogowy „zakaz ruchu” z wymalowana czarna sylwetka czołgu. Mijaliśmy takze Rafinerie Gdanska otoczona przez czołgi. Po nieprzespanej nocy z 15/16 grudnia, spedzonej na planowaniu desperackiego sposobu wywolania strajku, 16 grudnia rano wystąpiłem wobec stoczniowcow (w hali wydzialu kadłubowego) z bialo-czerwona flaga zatknieta na trzymetrowej stalowej rurze i stojac na lozu do budowy kadłubów wielkim jak scena - wygłosiłem plomienne przemowienie z wezwaniem do strajku. Ochranial mnie jeden kolega stojac tuz za mna, który w trakcie przemowy przejal ode mnie flage, żebym mogl gestykulowac. Przemowienie było skuteczne i na moje zapytanie, kto będzie strajkowal?, - zobaczyłem „las” rak w gorze! Zaintonowałem hymn Polski, który wszyscy razem odśpiewaliśmy a potem także sparafrazowana Rote („nie będzie Moskal plul nam w twarz…”) i Boze cos Polske (wersja „Ojczyzne, wolność – racz nam wrócić Panie”). Nastepnie podziękowałem wszystkim za odwage i solidarnosc, i przystąpiłem do omawiania spraw organizacyjnych. Wyznaczyłem i rozesłałem emisariuszy z informacjami na inne wydzialy a sam poszedłem na rozmowy z kierownictwem związkowym, które od początku stanu wojennego było bierne. Działacze uznali moje przywództwo i… skwapliwie(!) uczynili reprezentantem załogi Stoczni „Wisla” do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej. Załatwili mi „lewe” skierowanie lekarskie do przychodni medycznej graniczącej przez plot ze Stocznia Gdańska. Udalem się w podroz, lecz gdy dotarłem na miejsce, stocznia była już spacyfikowana przez sily ZOMO a strajkujący usunieci. Wszedłem na najwyższy korytarz przychodni i przez okno patrzyłem na teren stoczni. Widziałem zomowskie „budy” i milicjantow szwedajacych się po stoczni. W tej sytuacji powróciłem do mojej zalogi i przekazałem im smutna wiadomość. Podjęliśmy decyzje, ze w zaistniałych okolicznosciach kontynuowanie strajku okupacyjnego w malej stoczni /ok.650 pracownikow/ położonej w widlach Wisly i oddalonej prawie10 km od miasta - nie ma uzasadnienia. Postanowiliśmy, ze będziemy organizowac się w zaufanych grupach, i bojkotowac prace (i tak czyniliśmy przez wiele tygodni).
Tego dnia po „pracy” wielu stoczniowcow pojechalo autobusami do śródmieścia Gdanska, żeby wziąć udzial w planowanych wczesniej obchodach rocznicy wydarzen Grudnia`70 pod Pomnikiem Poległych Stoczniowcow. Wśród nich byłem także ja. Gdy dojechaliśmy ok. 16-tej: na przystankach i okolicznych skwerach staly juz /na gorkach ubitego śniegu/ grupki ludzi w nerwowym oczekiwaniu… Razem z dwoma kolegami podążyłem w kierunku Pomnika. Szliśmy wśród dziesiątek innych ludzi i mijaliśmy wielu… „gapiow”. Gdy doszliśmy w przewężenie przestrzeni miedzy budynkami „zieleniaka” (gdański „drapacz chmur”) i „Akwenu”, droge zagrodzily nam oddzialy ZOMO: samochody i mur kilku rzędów zakutych w helmy łbów z przezroczystymi przyłbicami i tarczami, z karabinami, z dlugimi białymi palami w lapach. Stanęliśmy naprzeciwko siebie na dwupasmowej ulicy przedzielonej dwoma torowiskami tramwajowymi, w waskim, czterdziestoparametrowym przesmyku miedzy wysokimi biurowcami. Nasz mur szybko gęstniał o nowo przybyłych i falowal bialo-czrwonymi flagami. Zaspiewalismy hymn. Dowodca ZOMO przez głośnik wezwal do rozejścia się. Wykrzykiwaliśmy w odpowiedzi, ze to oni powinni… rozejść sie, ze my chcemy dojsc do Pomnika, ze to nasze prawo! Zomowcy zaczeli walic palami na oklep w swoje tarcze, żeby wywołać efekt dźwiękowy i przestraszyc nas, lecz na darmo! Ruszyliśmy do przodu. Otworzyli do nas ogien na wprost! W huk kanonady wystrzałów i kłębów dymu oraz gazu łzawiącego zaczely wpisywac sie ludzkie jeki, jeki… rannych; polala się krew. Ja sam „oberwałem” w noge: bol był silny, musialem oprzec się plecami o wnękę w murze „Akwenu”, ale w tej samej chwili zdalem sobie sprawe, ze nie strzelaja do nas „ostra” amunicja, ze oberwałem tylko… granatem gazowym. Zauważyłem, ze także inni z pierwszej linii to zrozumieli. Z okrzykiem „huraaaaa!” ruszyliśmy do ataku, ale juz po kilkunastu metrach zomowcy zasypali nas nawalnica granatow i petard. Granaty, które odbily się od cial i wirowaly dymiąc na śniegu – podnosilismy i odrzucalismy z powrotem do… nadawcow. Wykrzykiwaliśmy do nich „Ge-sta-po, Ge-sta-po!”.
W kulminacyjnym momencie walki było tak gesto od dymu i gazu, ze nie posob było dostrzec przeciwnika. Teren na odcinku dwustu metrow wielokrotnie przechodzil z rak do rak. Ciagle zasypywali nas petardami i granatami z gazem łzawiącym, miotanymi z granatnikow wygladajacych jak miniaturowe „katiusze” umieszczonych na „GAZikach” oraz z broni recznej. Raz zrobiłem solowy wypad w kierunku takiej wyrzutni: pochylony, z dużym kamieniem w lewej dloni zakradłem się na odległość rzutu i przywarłem do ziemi; strzelali do mnie, lecz uchylałem się a gdy nadszedł odpowiedni moment – powstałem i celnie cisnąłem kamien prosto w obsługę i padlem na śnieg. Zakotłowało się tam i zadymilo, i przestali strzelac. W ułamku sekundy chłopcy ruszyli zza moich plecow z okrzykiem „huraaaa!” Zomowcy uciekli. Wyrzutnia zostala zdobyta. Jednakze po chwili przypuścili kontratak i odbili ja a chłopcy wycofali się pospiesznie z dwiema zdobycznymi skrzynkami granatow gazowych. Rozdzieliliśmy granaty miedzy soba i tak uzbrojeni przypuściliśmy szturm odrzucając przeciwnika o kilkadziesiąt metrow. Podczas ucieczki jeden z nich pośliznął się na śniegu i upadl a my popędziliśmy za kompania zomowcow, która jednak zatrzymala się, zwarla szyki i stanela murem naprzeciw nas. Obejrzalem się za siebie i zobaczyłem, ze rozwścieczony tlum oblega i maltretuje zomowca: każdy stara się go uderzyc, kopnac, wydrapac oczy! Natychmiast z kolega i paroma chlopcami z pierwszej linii rzuciliśmy się klinem w te cizbe ludzi: przepychając się i walczac pięściami oraz krzyczac wyzwoliliśmy młodego zomowca z opresji. Podnieśliśmy go z ziemi i półprzytomnego, bez helmu i kurtki, munduru i oporzadzenia, jedynie w zielonym kaftanie, na chwiejących się nogach – podprowadziliśmy do wyczekującej i obserwującej biernie to zdarzenie tyraliery ZOMO. Prawa reka pchnąłem lekko tego zomowca w plecy i na szeroko rozstawionych nogach wolno posuwal sie on do „swoich”. Przez chwile stalem i patrzyłem jak idzie, ale szybko wróciłem do szeregu. Zaśpiewaliśmy hymn. Dowodca ZOMO przez megafon wezwal nas do rozejścia się. Wyzywalismy ich od „pachołków Moskwy”, „zdrajcow Ojczyzny” itp. Po chwili znow zaczeli do nas strzelac. Walka rozgorzala na nowo. W tym samym czasie ciezka bitwa toczyla się także na drugim froncie, nieopodal, na ulicy Rajskiej. Po trzech godzinach zomowcy zepchnęli stamtad walczących w nasza strone, w okolice dworca kolejowego i polaczonymi silami uderzyli spychajac nas na stalowe ogrodzenie, za którym była trzymetrowa przepasc a na jej dnie torowisko. Chłopcy skakali przez barierki w dol, na tory. Ja wycofałem się kilkadziesiąt metrow wzdloz barierek i zatrzymalem sie. Widziałem jak zomowcy dopadaja i okładają palami tych chłopców, którzy nie zdazyli lub nie mieli odwagi skoczyc w dol. Oficer dowodzący zomowcami wyjal pistolet z kabury i złożył się do strzalu: nadgarstkiem lewej reki podpieral magazynek i na lekko ugiętych nogach dokladnie celowal do ludzi, którzy skakali przez barierki na tory. W koncu wypatrzyl mnie i po wykonaniu zwrotu mierzyl do mnie z odległości ok. trzydziestu metrow. Byłem gotow uchylic się w każdej chwili, ale zawadiacko wypiąłem piers w mojej „bosmance” (czarna kurtka marynarska z dwoma rzedami zlotych guzikow) i krzyczałem: „no strzelaj, strzelaj chamie, strzelaj!!! Nie strzelil (nie mogl choc bardzo chciał to zrobic, nie miał cham takich rozkazow). Za to wydal rozkaz podwladnym i momentalnie kilkunastu „zomoli” ruszylo na mnie i tych co byli za mna. Przesadzilismy ogrodzenie jednym susem i wyladowalismy na torowisku. Zomowcy dobiegli do barierek i zatrzymali się. My uzbroiliśmy się w kamienie i… daliśmy im „popalic” tak, ze hej! Uderzenia kamieni „dzwonily” na metalowych barierkach a wielu z nich niezle „oberwalo”. Uciekli. Potem ruszyliśmy peronami do dworca i połączyliśmy się z naszymi, którzy zdazyli zgrupowac sie i bronic przed gmachem dworca.
Wkrotce przypuściliśmy atak kamieniami zebranymi wczesniej z torowisk i odrzuciliśmy przeciwnika o sto metrow, pod biurowiec „zieleniak”. W pewnym momencie od naszych tyłów zaczela przebijac się przez tlum gapiow kolumna kilkunastu ciezarowych samochodow wojskowych w tranzycie przez centrum, przez rejon walk. Rozstąpiliśmy się żeby ich przepusic i to samo zrobili zomowcy. Gdy przejechaly przez nasza linie dwa wojskowe wozy, z trzeciego spod plandeki wyskoczyl uzbrojony zolnierz LWP i ledwo stojac rozpaczliwie lapal powietrze w pluca (był zagazowany, bo zapewne wczesniej ktos wrzucil pod plandeke granat gazowy!). Odruchowo ruszyłem w jego kierunku, żeby odebrac mu karabin maszynowy i rynsztunek, lecz w pore opamiętałem się i zaniechałem tego zamiaru. Krzykiem powstrzymywałem przed takim czynem także innych; argumentowałem, ze za utrate broni grozi żołnierzowi kara śmierci. Po paru minutach żołnierz ten wgramolil się (i zostal wciągnięty przez zolnierzy) przez burte do kolejnej ciężarówki i zniknął pod plandeka. Kolumna wojska przejechala i znow starliśmy się z zomowcami. Linia frontu przesuwala się raz w te, raz w druga strone na odcinku stu metrow. Gdy atakowaliśmy, tlum stal i patrzyl z dużej odległości, nie ruszal się żeby nas zasilic i wspomóc. Gdy zomowcy atakowali a my wycofywalismy się – tlum panicznie uciekal. To mnie bardzo denerwowalo, ale i troche śmieszyło, bo widok tchorza smieszy i budzi politowanie. Z każdym kwadransem walka tracila na dynamizmie: oni i my – slanialismy się na nogach ze zmeczenia. Nasze krzyki i spiew wydobywaly się z coraz bardziej ochrypłych gardel. Oni nie otrzymywali posiłków w ludziach już od dawna a my na pierwszej linii zostaliśmy zdradzeni przez tchórzliwy tlum gapiow, który opuścił nasze tyly. Walczyliśmy osamotnieni. Jakakolwiek akcja milicji od tylu (nawet w sile plutonu) moglaby rozbic nasze szyki i znieść nas… w pyl. Ale oni nie mieli w Gdańsku nawet 30 ludzi w zapasie! Byli słabi!!! W polowie piatej godziny zmagan z ZOMO ogłuszyły nas odgłosy głośnej kanonady z tylu, z rejonu siedziby KW PZPR. To były czołgi. Strzelali „slepakami”. Zrozumialem, ze dalsza walka nie ma sensu i nawoływałem do wycofania się. Uzgodniliśmy, ze kończymy i wycofujemy się do swoich dzielnic. Pogroziliśmy zomolom na pozegnanie i zaczęliśmy szukac bezpiecznych drog powrotu. Byliśmy strasznie umorusani: nasze twarze, szyje i dlonie były czarne od gazowej sadzy. Mylismy się pospiesznie brudnym śniegiem. Ja musialem isc kilka kilometrow na Orunie, na moja kwatere, a najkrotsza trasa była zastawiona strzelajacymi ciagle czołgami. Razem z kilkunastoma chłopakami z Orunii zacząłem ostrożnie przesuwac się miedzy czołgami a gmachem studenckiego klubu „Zak”, z którego okien po każdej salwie sypalo się mnostwo szkla. Ochranialiśmy glowy rekami. Były chwile obawy, ze stalowe cielsko czołgu przygniecie nas do muru, gdyz podczas oddawania strzalu czolg jak rumak stawal deba a gdy opadal – przemieszczal się a jego gasienice wydawaly metaliczny jazgot. Jednakze przeszliśmy i posuwaliśmy się walem przeciwpowodziowym wzdloz rzeki Radunii. Szosa biegnaca rownolegle, co jakis czas przemykal w te i z powrotem woz patrolowy MO. Raz obrzuciliśmy go kamieniami, ale pozniej uzgodniliśmy, ze nie bedziemy ich zaczepiac bo gdy zaatakuja, to przyjdzie nam skakac do rzeki. Doszliśmy do naszej dzielnicy. Wkrotce znalazłem się moim pokoju. Tej nocy spalem w butach i ubraniu przy uchylonym oknie a do framugi przymocowałem przescieradlo: spodziewałem się, ze SB przyjdzie żeby mnie aresztowac za wywolanie strajku. Byłem gotow wyskoczyc z pierwszego pietra do ogrodka z tylu domu i uciec im przeskakując plot. Ale nie przyszli.
Szesnasty grudnia 1981 roku był bardzo waznym dniem w moim młodym zyciu. Miałem osiemnaście lat i tego dnia dowiedziałem się duzo o sobie. Poznałem samego siebie. Zrozumialem, ze potrafie planowac i realizowac konsekwentnie to, co zamierzyłem. Wywołując strajk w stoczni wykazałem się odwaga cywilna i ujawniłem żarliwy patriotyzm. W walkach ulicznych poznałem takze swoja odwage bojowa i wytrwalosc: bilem się na pierwszej linii od początku do samego konca, dopóki był sens. W tej walce byłem humanitarny wobec przeciwnika i szanowalem jego człowieczeństwo: uratowałem zomowcowi zdrowie a może nawet zycie. Wykazałem się rozwaga rezygnując z odebrania broni żołnierzowi, uchraniajac go od sadu wojskowego i kary za utrate broni. Tego dnia zrozumialem tez, ze nie można liczyc na tlum, ze tlum ludzi jest nieobliczalny. Zrozumialem, ze tak naprawde licza się tylko… jednostki, a najlepie gdy sa to jednostki zorganizowane.
Spora to dawka wiedzy jak na lekcje z jednego dnia zycia osiemnastolatka!

6. Czy w związku ze swą działalnością byłeś represjonowany/aresztowany/internowany przed czerwcem 1982 r? TAK

Rodzaj represji/daty: 13.12.1981 r. Zatrzymany przez SB po wyjsciu z Bazyliki NMP w Gdańsku, gdzie uczestniczyłem w modlitwie za Ojczyzne, tradycyjnie prowadzona przez uczestnikow Ruchu Młodej Polski. (To był mój blad: po wyjsciu z kościoła nie odszedłem jak inni, lecz stalem i starałem się wypatrzyc kolegow z RMP. Stan wojenny zaskoczyl nas zupełnie. Nie uzgodniliśmy wczesniej sposobow kontaktowania się, łączności, byliśmy w… rozsypce).
SB-ek zabral mnie na komisariat MO przy Piwnej. Podczas przesłuchania udawałem… nierozgarniętego umyslowo i po dwóch godzinach ubecy dali sobie ze mna spokoj. Wypuścili
informując, ze za… Stalina skończyłoby się to inaczej. (Teraz zaluje, ze wówczas nie zapytałem, kto to był Stalin i dlaczego Polacy musieli się go bac? Jak udawac głupka, to do samego konca!). Dostałem przepustke na powrot do domu i już po godzinie policyjnej dotarłem na Orunie, gdzie wynajmowałem pokoj u samotnej staruszki. Gdy wszedłem na moja ulice, przed soba zobaczyłem plecy uzbrojonego, sześcioosobowego patrolu ZOMO. Jeden z nich odwrocil się i zobaczyl mnie, ale akurat w tym momencie dochodziłem do drzwi i po chwili zatrzasnąłem je za soba. Wbiegłem na pietro i wszedłem do mieszkania. Po chwili usłyszałem zomowcow na klatce schodowej (tacy… nadgorliwcy!), ale wkrotce poszli sobie.

W marcu`82 dostalem wezwanie do stawiennictwa jako świadek na rozprawe w sadzie Marynarki Wojennej. Gdy wszedłem na sale rozpraw, na lawie oskarżonych zobaczyłem koleżankę i kolegow z RMP. Ania Stawicka była wtedy najmlodsza wiezniarka PRL-u. SB przyszla po nia do szkoly i przy calej klasie siedemnastoletniej dziewczynie założono kajdany!
Oskarżycielem był wredny komandor podporucznik Andrzej Ring. Sedzia zaprzysiagl mnie a potem zapytal, czy znam oskarżonych? Odpowiedziałem, ze nie. Pytal, czy widziałem, czy słyszałem? Odpowiedziałem: nie, nie. Potem takze Ring dobral się do mnie, ale bez skutku. Niczego nie „wniosłem” do sprawy i ośmieszyłem oskarżyciela. Sedzia zwolnil mnie i nakazal opuścić sale. Zrobiłem to, ale nie opuściłem budynku sadu: robilem rekonesans, staralem sie zapamiętać rozklad korytarzy i sal, widok z okien na otaczające tereny, wartownie (było dwóch żołnierzy, ale tylko jeden miał bron przy sobie). Po wyjsciu przewędrowałem cala okolice poznając ulice i rozne drogi dojścia do sadu. Ocena rozpoznawcza była pozytywna: obiekt latwy do „zrobienia”, położony w spokojnej dzielnicy Gdyni.
(Po latach Ania powiedziala mi, ze gdy zobaczyla mnie jako świadka oskarżenia na sali rozpraw, to struchlala i spodziewala się najgorszego… Natomiast po moich „zeznaniach” miala ochote… roześmiać się prokuratorowi w twarz).

29.04.1982 r. Zostałem aresztowany przez grupe szturmowa komandosow MO. Zatrzymanie mialo miejsce w mieszkaniu na trzecim pietrze czteropiętrowego bloku, podczas konspiracyjnego spotkania w grupie ośmiu członków Ruchu Oporu Młodych. Komandosi w specjalnych helmach i kamizelkach kuloodpornych z kulistymi granatami nasadkowymi na lufach karabinow wdarli się do mieszkania wywarzając błyskawicznie drzwi, a jeden - w tej samej chwili - wpadl na linie przez okno w innym pokoju. Podczas zatrzymania i rewizji osobistej byłem lzony i bity a nastepnie „zakuty” kajdankami razem z kolega i odprowadzony do UAZ-a przed blokiem. Dach dlugiego, rownoleglego bloku był obstawiony komandosami w pozycjach strzeleckich.
W samochodzie nastąpił dalszy ciag bicia i obelg. W pewnym momencie SB-ek przystawil mi do skroni lufe pistoletu i zagrozil, ze wywioza nas na wysypisko smieci do Szadolek i tam „rozwala”! Po kilkunastu minutach samochod ruszyl i przez pare kilometrow wiozl nas trasa do Szadolek, jednakze ostatecznie przywieziono nas na dziedziniec Komendy Wojewódzkiej MO (przedwojenny gmach Gestapo w Gdansku). Równocześnie, innymi samochodami, przywieziono także innych kolegow. Widziałem, jak na tym dziedzincu jeden z komandosow „przyłożył” koledze kolba karabinu prosto w zebra. Ja miałem wiecej szczęścia i tylko poszturchiwany i popychany, wszedłem po kilku schodkach do wnętrza. Tam, na wysokim parterze, na korytarzu oczekiwałem pod obstawa na przesłuchanie przez SB. Po paru minutach zaprowadzili mnie do podłużnego pokoju z jednym nieokratowanym oknem, biurkiem i posadzili na krzesle. Za plecami miałem drzwi wejściowe a obok nich szafe pancerna, a na niej zrolowany materac obszyty zielona, podgumowana tkanina. (Pomyślałem: jak ci biedacy ciezko pracuja, nawet spia w pracy). Podczas pierwszego przesłuchania wilem się jak piskorz i nie chciałem nic powiedziec. Ubecy denerwowali się i mowili, ze nigdy nie wyjde z „pierdla”, jeśli nie powiem im wszystkiego. Jeden z nich, zdenerwowany, wyszedl i za jakis czas powrocil z plikiem papierow. Zaczal czytac: jestes kierownikiem sekcji malego sabotażu, masz pseudonim „Wiarus”, byles na takich to a takich spotkaniach kierownictwa waszej organizacji, wtedy a wtedy. Słuchałem i byłem zdumiony, ze wszystko zgadzalo sie: miejsca, daty. Byłem zaskoczony ich wiedza.
(Po kilku miesiącach, po przeczytaniu akt prokuratorskich dowiedzialem się, kto tak „sypal”. Kolega, który tak duzo mowil nie był jednakze tym, który nas zdradzil. Kolega „sypiacy” był bardzo prawym i wrazliwym człowiekiem i mowil ubekom prawde, ale zarazem infantylnie bral „wine” na siebie. Robil to dla nas. Nie mam o to do niego zalu).
Po tym przesłuchaniu zostałem doprowadzony do aresztu w podziemiach gmachu komendy i zamkniety w celi, w której panowaly prymitywne warunki bytowe (potrzeby fizjologiczne należało spełniać do dużego metalowego kubla pamiętającego czasy nazistow, nie było wody i wentylacji). Nie otrzymałem zadnego pożywienia ani wody do picia. W nocy ponownie zabrano mnie na dlugie przesłuchanie, podczas którego straszono mnie, ze „zgnije w pierdlu”, ze wywioza nas w bydlęcych wagonach do ZSRR – na Syberie! Zorientowałem się, ze ubecy nie wiedza o mnie niczego ponad to, ze byłem na paru spotkaniach organizacyjnych ROM-u. Przyjąłem taktyke przyznania się do tego, co wiedza, żeby nie powodowac ich większego zainteresowania moja osoba. Gdyby np. zaczeli węszyć w stoczni, to moglaby wyjsc na jaw sprawa wywolania przeze mnie strajku w dniu 16 grudnia 1981 roku, i nne rzeczy.
1-go maja, po przesłuchaniu przez młodego prokuratora Prokuratury Marynarki Wojennej, otrzymałem sankcje prokuratorska na trzy miesiące (potem kilka razy przedluzana!). Wieczorem przewieziono mnie do Aresztu Śledczego przy ulicy Kurkowej w Gdańsku, na oddzial żeński, gdzie jedno pietro zostalo wygospodarowane dla „politycznych”. Był to oddzial o obostrzonym rygorze! Trafiłem do celi dziesięcioosobowej: piec piętrowych lozek metalowych, stol i zydle, umywalka i sedes bez zadnego parawanu, stojacy jak tron w dobrze widocznym miejscu. Jednym z „politycznych” był mlody faszysta (syn pezetpeerowskiego kacyka ze Starogardu Gdańskiego) a reszta to patrioci tacy jak ja, starsi oraz mlodzi. Trzeciego Maja czesc z nas wyszla z celi na spacer udekorowana w barwy narodowe, zeby uczcic Swięto. Ja miałem przypieta do swetra na piersi flage wykonana z malego prostokąta papieru gazetowego, a kolor czerwony uzyskałem z wlasnej krwi. „Klawisze” (strażnicy wiezienni) ustawili nas na korytarzu w szeregu i zaczeli zdzierac z nas dekoracje i wgniatac je buciorami w posadzke, ubliżając nam przy tym. Mowili, ze „powinni wywieźć nas na Syberie”. Zanotowali nazwiska i wystawili do raportu o ukaranie. Przez osiem miesięcy byłem wielokrotnie karany, ponieważ nie byłem pokornym wiezniem. Dwukrotnie skazywano mnie na siedmiodniowe pobyty w ciemnicy, tzw. „kabarynie” – ciemnej i wilgotnej celi na najniższym poziomie aresztu, gdzie przebywałem w zupełnej izolacji. Po wojnie komuniści wiezili tu żołnierzy AK, którzy musieli stac w zimnej wodzie po kolana! (Byłem jedynym małoletnim aresztantem skazywanym w owym czasie na taka kare). Cela była waska: na szerokość rozpostartych ramion, przy czym jedna dlon musiała być zacisnieta w piesc. Okno było okratowane z siatka druciana i zasłonięte od zewnatrz blacha, tzw. „blinda”; w pogodny dzien promienie slonca wpadaly gora jedynie waskim na centymetr kosmykiem, nie dłużej niż półtorej godziny. Spalem na twardym lozu z desek przytwierdzanym w porze dziennej do sciany. Niewielki stolik i taboret były na trwale przymocowane do podlogi. Z cuchnącego metalowego sedesu korzystałem stojac na nim w obawie przed wyskakującymi zen szczurami! Od obitych blacha drzwi z wizjerem oddzielal mnie przedsionek z grubych krat, w których była waska szczelina do odbierania miski z pożywieniem. Raz dziennie wyprowadzano mnie na krotki spacer (ok. 20 minut) do specjalnego, blaszanego kojca wielkości garazu dla „malucha”, w którym sklepienie wykonane było z siatki drucianej. Nad kojcem była kladka dla strażnika, ktory z gory dozorowal spacerowicza. Na noc zabierano mi ubranie wierzchnie oraz buty i pozostawałem w samej bieliźnie majac do przykrycia się tylko cienki zgrzebny koc. W nocy, co godzine strażnik robil obchod i zapalal światło. W tych warunkach przebywałem dwa razy: od 16-tego do 23 sierpnia oraz od 12-go do 19 listopada`82: nie moglem posiadac książek, papieru i przyborow do pisania. Jednakze za drugim razem przemycilem (w kocu) papier i glugopis, i napisałem w „kabarynie” dwie piosenki. Ktos, kto nie przesiedział w ciemnicy przez dwa tygodnie (tylko z wlasnymi myslami) – nigdy nie zrozumie, co to znaczy!
Jeśli jest się silnym wewnętrznie i prawdziwie dzielnym, można w takich warunkach wzmocnic się i lepiej poznac samego siebie a także zrozumiec to, co w zyciu najważniejsze; można utwierdzic się we wlasnych przekonaniach i można planowac… przyszłość. Drzac z zimna pod oblesnym kocem na twardych deskach w zupełnych ciemnosciach i nie majac pozornie prawie nic, jeśli poruszyc wyobraznie – okaze się, ze ma się caly czas sporo rzeczy… materialnych i nie materialnych, z których można zrobic uzytek. W takich warunkach człowiek dostrzega rzeczy, których normalnie nie zauwaza i porusza swoja wyobraznie innowacyjna. Np. ze sznurka, którym obszyty jest koc lub z aluminiowej tubki pasty do zębów można zrobic przewod elektryczny i porazic strażnika pradem. Z chleba przezuwanego w ustach można zrobic pistolet. Tynk zeskrobany ze sciany może być zasypka do oczu strażnika, można wyhodowac kolonie bakterii i posmarowac nimi klamke, żeby strażnicy nabawili się rozstroju przewodu pokarmowego, itd. Okazuje się, ze można zrobic cos z… niczego.
Jeśli ten tok myslenia przenieść na inne sprawy, na przykład na opracowanie skutecznych metod walki z komunizmem – to okaze się, ze i tu, choc nie mamy prawie nic, to jednak mamy cos, z czego mozemy zrobic uzytek. Rozumując, ze nasz przeciwnik, tak jak i my sami, ma mocne i słabe punkty – analizujemy je. Ja to robilem. Dochodziłem do wniosku, ze swiat to biologia, chemia, fizyka i psychologia, która jest potega. Tym dysponujemy i z tego możemy czerpac. Postanowiłem sobie, ze gdy uwolnie się, będę szkodzil komunizmowi jak najmocniej, z calych sil. Szukalem jego słabych punktow i znajdowałem je. Jednym z tych „odkryc” było zrozumienie, ze prad elektryczny jest dla współczesnego panstwa przesyconego technika czyms takim jak krew dla organizmu człowieka. Bez obiegu krwi nie ma zycia. Bez elektryczności panstwo nie może prawidłowo funkcjonowac: zatrzymaja sie pojazdy szynowe, zamilknie propaganda z eteru i gazetowa, nie beda działać pompy wodne i paliwowe, telefony, sygnalizacja, oświetlenie etc, etc. Przeciwnik pozbawiony tego wszystkiego, co stanowilo o jego sile utraci znacząco swoja przewage i jeśli umiejętnie wykorzystamy… potęgę psychologii, w odpowiednim czasie, to możemy zwyciężyć!
Z takimi myslami wyszedłem z ciemnej celi: nie stłamszony, lecz silniejszy. Miałem plan i nie balem się kar.
Kary w areszcie były nakładane za takie przewinienia jak np.: lezenie na pryczy w porze dziennej, rozmowy czy spiewanie piesni patriotycznych. Za kare pozbawiano mnie paczek żywnościowych, spacerow itp. Moja matka uzyskala od prokuratora zgode na widzenie ze mna (przez szybe i telefon na podsluchu) dopiero po siedmiu miesiącach! Byłem hardy. Jesienia, po kolejnym przedłużeniu aresztowania, w odwolaniu napisałem do prokuratora: „Nie proszę i nie blagam, ale zadam zaprzestania bezprawnego przetrzymywania mnie w areszcie…”.
Jedzenie w areszcie było podle: ziemniaki zobaczyłem dopiero po trzech miesiącach. Najczęściej podawano nam rozwodnione mleko, pęczak, kaszanke, makaron i twarog. Do picia kawa zbozowa z bromem i ciepla woda raz dziennie. Przez osiem miesiecy zjadłem tyle miesa, ile miesci się w jednym kotlecie mielonym! Mój mlody organizm bardzo zle znosil takie „odzywianie” i szybko wpadłem w awitaminoze i osłabienie. Ci koledzy, których zabrano prosto od mam z rodzinnych domow byli silniejsi, ich organizmy mialy pewien zapas, z którego mogly czerpac. Ja od lat odżywiałem się marnie i w wiezieniu to się zemściło: pojawily się wysypki uczuleniowe, wrzody na twarzy, nerwica żołądka, choroby skory, dziąseł, zębów. Sprawe pogarszal brak swiezego powietrza i swiatla słonecznego. Siedziałem z palaczami papierosow i po siedmiu miesiącach „biernego” palenia, w koncu sam sięgnąłem po papierosa. Pozostaly stygmaty zdrowotne na cale dalsze zycie.
Psychicznie trzymałem się dzielnie. Choc osłabiony, z zebami ruszajacymi się w chorych dziąsłach – myślałem o ucieczce. Od kolegow, których wyworzono z aresztu do sadow na rozprawy lub na badania psychiatryczne – zbierałem informacje o procedurach transportu, o ilości i uzbrojeniu strażników, o typach konstrukcji „kibitek” (samochodow „więźniarek”). Ucieczki snily mi się po nocach. Często powtarzano nam, ze zgnijemy w „pierdlu” lub na Sybirze, i tylko ucieczka wydawala się jedyna szansa na odzyskanie swobody. Za dnia w celi ćwiczyłem „pompki” i uczyłem się biegac w kajdanach: biegałem w miejscu z rekoma zlozonymi z przodu lub splecionymi za plecami. Byłem zadowolony z tego, ze kilka miesięcy wczesniej (przy okazji rozprawy Ani Stawickiej i kolegow z RMP) rozpoznałem budynek i otoczenie sadu, w którym będę sadzony – Sadu Marynarki Wojennej w Gdyni.
Mysl o ucieczce trzymala przy zyciu i pozwalala znosic rozne represje ze strony służby wieziennej. Jedna z nich był tzw. „apel oświęcimski” polegający na dlugim przetrzymywaniu nas, rozebranych do naga, w przeciągu, na zimnej posadzce korytarza w pozycji „na baczność” w asyście drwin i obelg padających z ust strażników. W tym samym czasie czesc z nich przeszukiwala dokladnie nasze cele oraz rzeczy osobiste i wywracali wszystko do gory nogami (tzw. „kipisz”). Zdarzalo się także szczucie psami. Najgorsze, jakie pamiętam pozostawilo mi wieloletni uraz psychiczny do owczarkow niemieckich: nad ranem „klawisze” po cichu otworzyli cele i wpadli z rozjuszonym psem. Spalem na dolnej pryczy i gdy obudzony halasem otworzyłem oczy, tuz przed moja twarza pies groznie szczezyl kly i warczal! Zaraz potem wygoniono nas na korytarz, na… apel…
W więziennej bibliotece malo było ciekawych książek, ale trafialy się perełki. Przeczytałem biografie Lukasinskiego – wielkiego meczennika prawy narodowej, oraz książkę o generale de Gaul`u. Za swoja dewize przyjąłem jego powiedzenie „Bądź lisem i lwem”: byłem taki już wczesniej, lecz uzyskałem nazwana zgrabnie definicje tego, kim jestem i kim chce być w przyszłości, w walce z komunizmem.
Wyszedłem z aresztu 29 grudnia 1982 roku, o godzinie 15:45. Zgodnie z tradycja, tuz za brama wiezienna, nie oglądając się za siebie, wyrzuciłem w tyl szczoteczke do zębów – zeby tam nigdy nie powrocic! W ramach tego… ceremonialu otrzymałem także kopniaka od kolegi, który wyszedl razem ze mna.
Moim obowiązkiem po zwolnieniu z aresztu było zameldowanie się w ciagu 48 godzin na komisariacie MO w miejscu stalego zameldowania. Zrobiłem to w terminie, w Rudzie Slaskiej, ponieważ byłem zameldowany u matki.
Przez kilka miesięcy po opuszczeniu aresztu pozostawałem pod dozorem milicyjnym, co oznaczalo konieczność cotygodniowego meldowania się w siedzibie SB w Gdańsku, gdzie pracowałem (Stocznia „Wisla”). Uczyniłem postanowienie, ze do dalszej walki z komunizmem będę werbowal nowych ludzi, „czystych” – nieznanych przez SB. Postanowiłem również, ze nie będę wdawal się w bieżące utarczki z ZOMO, lecz poswiece się sprawom o największym znaczeniu w walce o niepodległość. Pod koniec kwietnia udalo mi się dostac jako pacjent do Szpitala dla Psychicznie i Nerwowo Chorych w Starogardzie Gdańskim: chodzilo mi o wyrobienie sobie pewnej „legendy” na przyszłość, żeby mieć lepsza pozycje w zmaganiach z SB (człowiek leczacy się psychiatrycznie, po aresztowaniu musial być skierowany na obserwacje do szpitala a stamtąd łatwiej uciec niż z wiezienia!). Spędziłem tam czterdziesci dni. Jesienia zacząłem trenowac kung-fu, żeby wzmocnic nogi i ogolna sprawność fizyczna. Po kilku miesiącach naderwałem ścięgno lewego podudzia i zaprzestałem ćwiczeń.

Październik 1983r, Gdańsk. Zatrzymanie mnie przez SB. We wrzesniu`83 zamieszkalem w tzw. „kawalerce” należącej do młodego narkomana, który w tym czasie przebywal na kuracji odwykowej w ośrodku „Monaru”. Do wspolnego zamieszkiwania zaprosiłem kolege, który opuścił dom rodzicow i nie miał gdzie się podziac, i razem wysprzątaliśmy to mieszkanie, wczesniej bardzo zaniedbane i brudne. Pewnego ranka przyszedł dzielnicowy, wylegitymowal nas i straszyl „kolegium” za brak zameldowania. Był szorstki i nieprzyjemny, lecz starałem się „urabiac go” swoja kultura i dawaniem rozsadnych odpowiedzi na jego pytania. Wyjaśniłem, ze oplacamy czynsz, ze posprzątaliśmy to lokum, (co sam zauwarzyl, bo bywal tu już przedtem). Zakasałem rękawy i pokazałem, ze na rekach nie mam śladów nakłuć, ze nie jestem narkomanem. Powiedziałem, ze wszystkich narkomanow, jacy pukaja do drzwi odprawiam informacja, ze poprzedni lokator już tu nie mieszka. Wskazałem na polki z książkami i wyjaśniłem, ze obaj duzo czytamy, ze pracujemy i ogolnie jestesmy w porządku. Obiecałem, ze zameldujemy się tu, gdy tylko właściciel wyjdzie na przepustke; zapewniałem, ze zadbamy, aby nie wrócił już do nalogu i będziemy go pilnowac. Rozumiałem, ze dzielnicowy wykonuje swoja robote i byłem wobec niego życzliwy. On to zauważył i powoli „wymiekal”. Ta wizyta dzielnicowego mogla zakończyć sie pelnym sukcesem, lecz niestety mój kolega swoim zachowaniem caly czas dawal dzielnicowemu do zrozumienia - jak to on bardzo nie lubi milicji. W pewnym momencie podczas rozmowy z dzielnicowym kolega podszedł do mojego magnetofonu i włączył kasete, żeby zrobic milicjantowi na złość. Wtem z głośników zabrzmiała… antykomunistyczna piosenka. I tego już było za wiele! Milicjant zabral kasete i nas do radiowozu i zawiozl na komisariat MO w Gdansku-Oliwie. Stamtąd wezwali SB i zawieziono mnie na komisariat we Wrzeszczu, na przesłuchanie. Wypuścili mnie po kilku godzinach. Byłem wolny, lecz SB znala mój adres i od tej pory musialem mieć się na baczności. Dalej mieszkalismy razem w tym mieszkaniu, lecz już bez spokoju. Musieliśmy opracowac system ostrzegania: był nim m.in. obraz wystawiany w oknie, zawsze, gdy ktos pukal do drzwi. Ilekroć wracałem do domu, zawsze obchodziłem blok dookoła sprawdzając, czy w którymś z parkujących samochodow nie czaja się ubecy. Z powodu szczeniackiej głupoty kolegi stracilem poczucie bezpiecznstwa, i to akurat w tym okresie, gdy prowadziłem wytezona akcje werbunkowa i szkoleniowa do sil kryptomilitarnych.
7. Czy przed nawiązaniem kontaktów z Solidarnością Walczącą działałeś w organizacjach podziemnych? TAK

Rodzaj działalności/nazwa ugrupowania/teren/daty:
Ruch Młodej Polski, Gdańsk, od pazdziernika 1980r. do lutego 1982, (gdy dowiedziałem się o zawieszeniu działalności RMP). Uczeszczalem na tajne komplety samokształceniowe prowadzone przez Dariusza Kobzdeja w Gdańsku-Wrzeszczu. Bralem udzial w przygotowywaniu i ochronie manifestacji patriotycznych. W moim pokoju drukowaliśmy ulotki i wydawnictwa na matrycach białkowych a także przy uzyciu techniki sitodrukowej. Bralem udzial w rozrzucaniu ulotek oraz kolportażu wydawnictw niepodległościowych i związkowych. Rozrzucanie ulotek wykonywałem najczęściej w pojedynke, m.in. przy zastosowaniu – wlasnego pomysłu - gazetowego wyrzutnika ulotek. Technike te stosowałem na dworcu Gdańsk-Glowny: na murkach okalających zejścia na perony kladlem gazete codzienna a w niej plik ulotek ułożonych w taki sposób, ze przy najdelikatniejszym poruszeniu wysypywaly się one prosto na glowy ludzi. Raz milicjant z patrolu „połakomił” się na moja gazete i… mimowolnie rozrzucil ulotki, z czego miałem wielka frajde! Z czasem udoskonaliłem te metode przymocowując do gazety kilkumetrowa nic nawinieta na olowek i wyczekiwałem na przybycie pociągu a gdy pasażerowie tlumnie schodzili z peronu do tunelu – umieszczałem gazete z ulotkami na murku, olowek spadal na ziemie i po chwili ktos zaplątywał się w nic i ściągał gazete, z której sypaly się ulotki. Przez caly 1981 rok dworcowe patrole MO i SOK polowaly na mnie, lecz nie dalem się złapać.
Po wprowadzeniu stanu wojennego rozpocząłem zbieranie informacji o miejscach aresztowania oraz internowania działaczy niepodległościowych i związkowych w woj. gdańskim. Przystąpiłem do tworzenia grupy konspiracyjnej rekrutującej się spośród młodych robotnikow, do ktorej dołączył także trzydziestoletni członek KPN. W owym czasie wszyscy zadawali sobie pytanie, co komuniści zrobia z tak duza i ciagle powiekszajaca się liczba aresztowanych oraz internowanych? Coraz powszechniejsza stawala sie obawa, ze mogą oni zostac… deportowani do ZSRR – jak już nie raz w historii, np. po stlumieniu powstania wegierskiego w 1956r. Zaczalem tworzyc plan uwolnienia internowanych, jednakze po uzyskaniu informacji o najbliższym od Gdanska ośrodku w Strzebielinku – uznalem, ze nie ma szansy na taka akcje wobec silnie strzezonego wiezienia. Zakładałem, ze szansa zaistnieje tylko wówczas, jeśli komuniści beda deportowac działaczy koleja (wykorzystanie wojskowego lotnictwa transportowego lub okrętów wykluczalo podjecie skutecznej akcji). Przewidywałem, ze ew. transport deportacyjny będzie formowany po godzinie policyjnej na stacji kolejowej cztery kilometry od Strzebielinka i przejedzie on noca przez Trójmiasto przy obstawionych milicja dworcach (opróżnionych z pasażerów). Uwolnienie internowanych powinno nastąpić w terenie silnie zurbanizowanym, żeby mieli oni gdzie ukryc się zaraz po akcji - czyli gdzies pomiedzy Gdynia a Gdańskiem. Planowałem opanowanie zwrotnicowni i skierowanie pociągu na boczny slepy tor, gdzie zorganizowana bylaby zasadzka. Do wykonania takiej akcji potrzeba było:
- minimum 7 ludzi, dwa mundury MO lub LWP, cztery karabiny lub pistolety maszynowe ze spora ilością amunicji i bron krotka dla pozostałych, srodki transportu,
- sprawnej siatki wywiadowczej w okolicy Strzebielinka (wśród mieszkancow i kolejarzy),
zorganizowania lokali dla uwolnionych z transportu deportacyjnego.
Rozpoczęliśmy wszechstronne przygotowania we wszystkich zakresach, w tym szkoleniowe: zgrywanie się w akcjach malego sabotażu na terenie Gdanska, najczęściej w bialy dzien.
Raz, asekurowany przez kolege wykonałem czerwona farba duzy znak Polski Walczącej „kotwice” na pastelowej elewacji dworca Gdansk-Wrzeszcz. Zrobiłem to w momencie, gdy pociąg osobowy do Wrocławia wjechal na peron i zasłonił mnie przed wzrokiem patrolu ZOMO. Pasażerowie nie bili mi braw, ale zapewne powiezli w Polske informacje, jakich to dzielnych chłopców ma Gdańsk Nie wiedzieli, ze jestem chłopcem z Wojkowic w Zagłębiu Dąbrowskim. W ogole większość trojmiejskiego podziemia pochodzila z innych regionow. W mojej grupie 70%. Taka sytuacja znacznie utrudniala działalność konspiracyjna. Mieszkaliśmy na stancjach (w wynajmowanych pokojach, byliśmy codziennie „inwigilowani” przez gospodynie – właścicielki mieszkan), nie mielismy oparcia w lokalnej społeczności, nie mielismy gdzie przechowywac sprzętu i materiałów, nie mielismy bezpiecznych miejsc na spotkania.
W ramach przygotowan do odbicia internowanych robilem rozpoznania bocznic, zwrotnicowni i terenow kolejowych. Szukalem ludzi po przeszkoleniu wojskowym i znalazłem nawet kogos, kto był w wojsku snajperem. Dwujkami lub trojkami jeździliśmy autobusami, tramwajami i pociągami szukając okazji do rozbrojenia samotnie podróżujących milicjantow lub żołnierzy, lecz za każdym razem cos stawalo na przeszkodzie, żeby tego dokonac. Gdy nadarzala się realna szansa, to kabura przy pasie okazywala się być pusta. Podczas tych akcji odczuwaliśmy silnie dylematy moralne oraz troske o to, żeby nie odebrac zycia ani nie uszkodzic zdrowia przeciwnikowi, chociaż nie my chcieliśmy tej wojny.

W sobote 9 stycznia 1982 r. po pracy, razem ze starszym kolega z KPN udalem się na nocna akcje demonstracyjno-zaopatrzeniowa do Szczytna. Był tegi mroz. Na starym żydowskim cmentarzu przeczekalismy do godziny policyjnej a potem dokonaliśmy włamania do obiektu na osiedlu milicyjnym tuz pod samym… gniazdem os, czyli – Wyzsza Szkola Oficerska MSW w Szczytnie. Wewnątrz (na ścianach korytarzy) wykonalem wiele napisow antykomunistycznych, rysowałem „kotwice” Polski Walczącej, zostawiłem wizytowki: RMP i KPN. Potem, razem z ciezka zdobycza umieszczona w dużym worku zeglarskim dokonaliśmy kilkunastokilometrowego „odskoku” na wschod od Szczytna i na malej stacyjce wsiedliśmy do pociągu prowadzonego przez lokomotywe parowa, jadacego do Olsztyna przez… Szczytno. Mijaliśmy uśpione i zmrozone miasto: nasze wlamanie nie zostalo jeszcze wykryte. Po ośmiu godzinach bez przeszkod dotarliśmy do Gdanska: miałem odmrożone uszy ale byłem szczesliwy. Te akcje nazwalem… „moim chrztem partyzanckim”. Po tygodniu dowiedzieliśmy sie, ze sprawe wykryto nastepnego dnia, ze SB i MO „szalały” przez wiele dni dokonując w Szczytnie i okolicy wielu przesłuchań i rewizji. Cel akcji zostal osiągnięty: poskromiliśmy ich chamska bute i pokazaliśmy, ze nie zostalismy zwyciężeni! (Tydzień wczesniej odbierali oni pochwaly, nagrody pieniezne i odznaczenia; witali Nowy 1982 Rok upijając się wodka i radzieckim szampanem, demolowali lokale w ktorych bawili sie i upajali zwycięstwem nad pognębionym narodem).

Zdecydowałem, ze porzucam szkole – Technikum Mechaniczno-Elektryczne dla Pracujących Gdańskiej Stoczni Remontowej. Na zajecia przychodziłem tylko od czasu do czasu, glownie po to, żeby spotykac się z wybranymi kolegami i… knuc przeciwko komunie. Pracując i ucząc się szesc dni w tygodniu nie mialbym czasu na działalność konspiracyjna.

23/24 stycznia razem z kolega z KPN uczestniczyłem w akcji zdobywania broni, udaremnionej przez nocny patrol MO w Kościerzynie, w woj. gdańskim. Podczas tej akcji musieliśmy wykonac kilkukilometrowy marsz lesnymi drozynami. Wokół nie było żywej duszy i tylko śnieg skrzypiał pod butami. Mogliśmy pelna piersia śpiewać nasze ulubione piesni patriotyczne i żołnierskie, i czulismy ze jesteśmy nowym pokoleniem żołnierzy Polski Walczacej. Szliśmy, a ośnieżone swierki i sosny salutowaly przed nami.

W marcu kolega z KPN zostal aresztowany. SB przyjechala do Stoczni „Wisla” żeby przeszukac jego szafke ubraniowa. Zaraz po pracy pojechałem z obstawa do domu aresztowanego kolegi i jego zona wydala mi wszystkie „trefne” rzeczy. Nazajutrz pojawili się SB-cy i urzadzili dokladna rewizje: przerzucali nawet wegiel w piwnicy, ale niczego nie znalezli! Potem kilkakrotnie odwiedziłem zone i dzieci kolegi, przynosząc moje „kartkowe” lakocie i pieniadze na zycie.

Ruch Oporu Młodych, Trójmiasto. W marcu`82 byłem jego współzałożycielem i objalem kierownictwo sekcji malego sabotażu, do której zwerbowałem dziesięć osob. Wykonaliśmy wiele brawurowych akcji, w tym jedna nocna polegajaca na przecięciu drutow kolczastych i wdarciu się na strzezony teren (dozorca z psem) składu chemicznego. Na jego kilkudziesięciometrowym owalnym dachu oraz na murze drugiego magazynu wykonaliśmy kilka dużych napisow antykomunistycznych. Było nas czterech. Podczas tej akcji zostaliśmy zaskoczeni przez uzbrojony patrol ZOMO, lecz ci nie zauważyli ani nas ani niedokończonych białych napisow (leżeliśmy plackiem na dachach dokladnie na wysokości ich wzroku, podczas gdy oni rozsiedli się na lawce, na peronie stacji Gdańsk-Przymorze i spokojnie palili papierosy. Taki nerwowy pat trwal kilkanascie minut, po czym poszli sobie do diabla). Po zakończeniu roboty pozbyliśmy się puszek i pedzli i ukryliśmy się w krzakach kilkaset metrow dalej przy torach, żeby przeczekac do rana, do zakończenia godziny milicyjnej. Potem rozdzieliliśmy się i roznymi srodkami lokomocji wróciliśmy do domow, żeby przebrac się, zjesc cos i zdążyć do pracy.
W kwietniu pojechałem do Warszawy z misja kurierska a także do Legionowa, do jednostki Wojsk Nadwiślańskich MSW, w której służył mój kolega. Zebralem od niego wiele ciekawych informacji dotyczących tej formacji: regulaminy, uzbrojenie i zasady pelnienia wart przed obiektami rzadowymi, partyjnymi, MSW. Dowiedziałem się tez o udziale tej formacji w transportowaniu internowanych do Bialoleki. Moja działalność w ROM zakończyło aresztowanie z powodu czyjejs zdrady, 29 kwietnia`82.

Organizacja Polskiej Młodzieży Walczącej, Trójmiasto i caly kraj.
Byłem jej współzałożycielem (przelom lat 1983/84) i członkiem kierownictwa: szefem pionu wojskowego - sil specjalnych (kryptomilitarnych), liczących w momencie zakladania organizacji – 23-ch członków, werbowanych przeze mnie spośród młodzieży robotniczej i studenckiej w roznych regionach kraju przez caly rok 1983 (kilku żołnierzy było ze mna już od początku stanu wojennego): Gdańsk, Krakow, Szczecin, Tarnow, Torun, Zaglebie Dąbrowskie. PMW była organizacja identyfikujaca się z programem ideowym Solidarności Walczącej, lecz od niej niezalezna.
Rozpoczynając działalność postanowiliśmy zaistniec w świadomości trojmiejskiej młodzieży w sposób silny i efektowny. W tym celu zaplanowaliśmy dokonanie w ciagu jednej nocy właman do wielu szkol średnich Trójmiasta, żeby „wytapetowac” korytarze ulotkami informującymi o powstaniu naszej organizacji oraz powrzucac ulotki przez szpary w drzwiach do sal lekcyjnych. Po zrobieniu rozpoznania obiektow wyznaczyliśmy termin i zrealizowaliśmy plany włamując się do jedenastu szkol. Ja z kolega „zrobiłem” tej samej nocy dwie: I Liceum Ogolnoksztalcace (vis a vis Stoczni Gdańskiej), gdzie nie udalo nam się w pelni wykonac zadania, bo po kwadransie wyczul nas duzy pies woznego i musieliśmy zmykac przez okno po rynnie na zewnatrz. Druga szkola było Technikum Łączności przy Podwalu Staromiejskim w Gdansku. Tam poszlo gladko. Wyobrażam sobie… wściekłość SB z powodu tej akcji.
W maju mój kolega z KPN - wieziony od ponad dwóch lat - poprosil mnie o pomoc w ucieczce z sadu lub z transportu po rozprawie. Ta prosba była mi bardzo „nie na reke”, ponieważ dowodziłem organizacja kryptomilitarna i aresztowanie mnie byloby koncem wszystkiego (nie miałem następcy godnego zaufania). Jednakze poczucie solidarności i braterstwa zrodzonego w trudnych akcjach pierwszych tygodni stanu wojennego przeważyło. W wyznaczonym dniu pojechałem do Kościerzyny i zrobiłem dokładne rozpoznanie rozległego terenu miasta wokół Sadu Rejonowego, po czym spotkałem się z kolega w „sieczkarni” (poczekalnia dla oskarżonych oczekujących na rozprawe w sadzie, bardzo zadymiona dymem papierosowym). Dyskretnie dostarczyłem koledze sol w dobrze wymiętej papierowej torebce, żeby nie szeleściła. Przekazałem dwa wytrychy do otwierania kajdan (takie same, jakie nieustannie sam nosilem ukryte w przedniej oraz tylnej czesci spodni). Uzgodniliśmy, ze po rozprawie zajme pozycje przed sadem i gdy kolega razem z innym wiezniem – razem „skuci” jedna para kajdan – zostana ulokowani w malej więźniarce, podejde i po cichu i niezauważalnie nacisne klamke w drzwiach (od wewnątrz nie bylo klamek w więźniarkach) i lekko je odchyle. W tym momencie oni obezwladnia straznika wewnątrz a ja „zajme się” drugim strażnikiem, po czym zbiegniemy z tego miejsca. Zgodnie z tym planem wyczekiwałem w odpowiednim miejscu i obserwowałem drzwi wejściowe do sadu. Czas dłużył mi się niemiłosiernie, spocone dlonie ciagle wycierałem o ubranie. Pod sad podjechala wiezniarka. Po paru minutach dostrzeglem w drzwiach strażnika a potem kolege „skutego” razem z innym wiezniem. Ruszam i ide powoli w ich kierunku. Pierwszy strażnik otwiera tylne drzwi więźniarki na oścież. Jestem już kilkanaście metrow od nich i wtem… kolega daje znak glowa, ze nie „robimy”. Obaj wchodza do więźniarki, za nimi jeden straznik a drugi zamyka drzwi od zewnatrz i idzie do szoferki. Podchodze, przystaje, wyjmuje i zapalam papierosa. Patrze jak odjezdzaja. Odczulem niesamowita ulge! Po jakims czasie dowiedzialem się, ze tego dnia sad nie wydal wyroku. Ostatecznie, mój kolega zrezygnowal z planow ucieczki. Już po wyroku odwiedzałem go w wiezieniu, w Barczewie.

Pozna wiosna`84 wystapilem z PMW i razem z moimi ludzmi zasiliłem szeregi Solidarności Walczacej. Powodem odejścia z PMW była moja niezgoda na wykorzystywanie sil kryptomilitarnych do działań zbrojnych, do czego skłaniali się niektórzy członkowie kierownictwa. Wyobrazali sobie, ze będziemy polska odmiana IRA. Wiosna`84 wydali oni (bez mojej wiedzy i zgody!) ulotke, w której zapowiadali rozpoczęcie przygotowan do akcji zbrojnych, co moglo ściągnąć na nas potezna kontrakcje SB i wywiadu wojskowego. Przejalem i zniszczyłem spora czesc tych ulotek a dowodcom grup regionalnych zakazalem jakichkolwiek działań zewnętrznych az do odwolania. Moja wizja organizacji wojskowej była inna: mialy to być sily wywiadowczo-dywersyjne a nie bojowo-szturmowe! Szturmowanie czegokolwiek w owczesnych realiach nie mialo zadnego sensu. Takie dzialanie byloby wyrazem braku rozsadku i prowadziloby do tragicznych konsekwencji. Wszczynanie jakiejkolwiek akcji zbrojnej przeciwko dobrze wyszkolonym i uzbrojonym silom dyspozycyjnym władzy komunistycznej zakończyłoby się lekkomyślnym wytraceniem najwartościowszych ludzi – młodych i żarliwych polskich patriotow. Byloby to marnowaniem energii na zmagania niewiele znaczace, kosztem ważniejszych z punktu widzenia strategii naszej walki.

8. Przebieg działalności w ramach SW:

Od kiedy: czerwiec 1984, do kiedy: listopad 1989.
Na terenie: Trójmiasto i caly kraj.
Sposób wejścia w struktury SW:
W wyniku wcześniejszych rozmow z Andrzejem Kołodziejem, który po opuszczeniu czechoslowackiego wiezienia przybyl na Wybrzeże (wiosna`84) i przystąpił do tworzenia oddzialu trojmiejskiego SW. („Obwąchiwaliśmy się” wzajemnie dwa miesiące. Andrzej pracowal ze mna przy myciu okien!). Byliśmy jednomyślni w ocenie sowieckiego systemu komunistycznego jako zbrodniczego, dążącego do ekspansji ideologicznej i militarnej w Europie i na swiecie. Jednakowo postrzegaliśmy sytuacje geopolityczna Polski, dla której wyścig zbrojen i „zimna wojna” miedzy Układem Warszawskim a NATO stwarzaly realne niebezpieczeństwo, ze w bliskiej lub dalszej przyszłości może dojsc do konfliktu, w który zostaniemy uwikłani i zagrozone będą nasze dazenia niepodległościowe oraz fizyczny byt narodu.

Andrzej zgadzal się ze mna, ze jako narod musimy przygotowywac się na kazda ewentualność dziejowa, również na wypadek wojny. SW wydawala się nam dobra platforma do budowania struktur organizacyjnych we wszystkich zakresach pracy konspiracyjnej, w tym także – militarnej. (Cale piśmiennictwo SW podkreślało konieczność przygotowan do dzialania w każdych warunkach). Zgadzaliśmy się również co do tego, ze w naszym interesie jest nawiązanie kontaktu i stalej współpracy z Zachodem: wymiana informacji, pomoc finansowa, materialowa i sprzetowa, współdziałanie.

Wstępowałem do SW razem z dwudziestoma siedmioma ludzmi – członkami grup kryptomilitarnych w sześciu regionach kraju, którymi kierowałem z Gdanska. Uzyskałem od Andrzeja zapewnienie, ze sily te nie będą uzywane do zadan terrorystycznych a ich „eksploatacja” w pracach ogolnoorgnizacyjnych SW nie będzie nadmierna (m.in. z uwagi na bhp). Zadaniem tej organizacji wojskowej będzie przygotowywanie się do działań odwetowych i prewencyjnych na wypadek eskalacji terroryzmu państwowego oraz realizacji zadan samoobrony narodowej na wypadek wybuchu wojny lub innej sytuacji dziejowej, jak np. obalenie władzy komunistycznej sila – gdyby zaistniala taka sposobność. Mielismy także realizowac rozne zadania na rzecz cywilnych struktur SW,
do wykonywania których niezbedna jest odwaga, determinacja i odpowiednie przygotowanie: zdobywanie sprzętu, materiałów i pieniędzy, transport, zadania kurierskie. Organizacja miala byc formacja wywiadowczo-dywersyjna, gotowa do dzialania w każdych warunkach jakie przyniesie przyszlosc.
Zolnierze mieliby działać w malych grupach, w sposób inteligentny, wyrafinowany i zuchwaly: jeśli byłoby trzeba - w przebraniu i przy uzyciu charakteryzacji, fałszywych dokumentow, ze znajomością procedur i regulaminow instytucji i służb cywilnych (w tym mundurowych) oraz wojskowych i MSW przeciwnika.
Tak powstala Organizacja Wojskowa Solidarności Walczącej! Ten fakt w zasadzie nie wniosl zadnej zmiany co do istoty mojej pracy, jednakze dawal satysfakcje z dzialalnosci w większej i prężnej organizacji. Także moi żołnierze przyjeli te zmiane pozytywnie. Nie podobaly mi się troche niektóre zasady ideowe SW, ale postanowiłem próbować zmieniac je w przyszłości (i robilem to, piszac do… szuflady). Najbardziej „zgrzytala ” mi „Rzeczpospolita Solidarna” (jedyne przymiotniki, jakie akceptowałem, to NIEPODLEGLA i WOLNA). Podobalo mi się natomiast odstapienie od roszczen terytorialnych wobec narodow ościennych i zacheta do wspolnej walki z komunizmem. To była madra i nowoczesna polityka, wizjonerska. (Choc na letnich biwakach chętnie śpiewałem z kolegami: „A my Wilno zdobędziemy, Lwow odbijemy…”, to tak naprawde pragnąłem, żebyśmy wszyscy polaczyli się we wspolnej walce z ciemiężącym nas systemem sowieckim.
Wówczas byliśmy przekonani, ze jesteśmy jedynie czastka istniejących w SW sil kryptomilitarnych(!). Podstawowa jednostka organizacyjna była sekcja, skladajaca się z dowodcy oraz dwóch lub trzech zolnierzy. Zajmowałem się całością dowodzenia i pracy sztabowej, m.in. planowaniem samoobrony narodowej, rozpoznaniem i wywiadem wojskowym oraz opracowywaniem materiałów szkoleniowych. Rownolegle kontynuowałem samokształcenie w wielu dziedzinach wiedzy ogolnej i wojskowej, żeby moc lepiej nakreślać i realizowac stojace przed nami zadania, żeby ogarniac intelektualnie szeroki wachlarz spraw związanych z walka.

Oto niektóre z tematow:
- teoria organizacji i zarzadzania,
- kierowanie zespołami ludzkimi, problemy człowieka w organizacji,
- rozne dziedziny psychologii, w tym psychologii zachowan, psychologii wojskowej,
psychologii ciala, zwalczanie strachu i paniki, elementy psychologii zwierzat (np. psa),
- kryminalistyka (daktyloskopia, slady zapachowe, analiza pisma recznego i
maszynowego, psychologia przestępcy, psychologia przesłuchań, metody pracy
śledczej, charakterystyka osobowości, kryminalistyka sadowa etc.),
- tajniki socjo – i psychotechniki oraz wybrane zagadnienia socjologiczne,
antropologiczne,
- tajniki tworzenia propagandy, komunikacji międzyludzkiej, srodki przekazu mysli,
- międzynarodowe prawo wojenne, materialne prawo administracyjne,
- pedagogika i rozne tematy wychowania,
- etyka, kulturoznawstwo, religioznawstwo,
- filozofia, rozne dziedziny ze szczególnym uwzględnieniem personalizmu
chrześcijańskiego i solidaryzmu społecznego,
- logika i politologia,
- chemia ogolna i pirotechnika,
- materiałoznawstwo: wybrane zagadnienia dot. metalurgii, drewna, tkanin, tworzyw
sztucznych,
- medycyna: rozne zagadnienia anatomii człowieka, ratowania zycia i pierwszej pomocy,
- statystyka: wiele dziedzin, w tym statystyka urazow ciala podczas walki wrecz i walki
zbrojnej,
- ekologia (pod katem skutkow określonych i potencjalnych działań dywersyjnych),
- przepisy przewozu i oznakowania ładunków niebezpiecznych w transporcie drogowym
i kolejowym,
- higiena psychiczna,
- sport i sprawność fizyczna: chwyty samoobrony i obezwładnianie przeciwnika, elementy
walki wrecz, walka w kajdanach, techniki poruszania się w terenie,
- historia Polski i historia ogolna,
- geografia polityczna i geografia transportu, geografia gospodarcza i przemyslowa,
- budownictwo: hydrotechnika i budownictwo wodne, konstrukcje mostow i wiaduktow,
fortyfikacje, drogownictwo, kolejnictwo, budowa rurociągów gazu i paliw plynnych,
- energetyka, w tym bhp, budowa linii elektroenergetycznych i stacji transformatorowych,
rozdzielni pradu elektrycznego, konstrukcje słupów linii przesylowych niskich, średnich
i wysokich napiec, energetyka kolejowa,
- bankowość: procedury ochrony i konwojowania mienia,
- geodezja, kartografia, topografia, „czytanie” oraz tworzenie map, szkicow i planow,
- turystyka i krajoznawstwo,
- rozne aspekty fizyki, w tym konstrukcyjnej,
- telekomunikacja (ogolna, kolejowa i wojskowa),
- wodociągi i kanalizacja,
- procedury kontrolne w administracji, gospodarce, handlu i przemysle (Straz Pozarna,
Panstwowa Inspekcja Handlowa, Sanepid, Panstwowa Inspekcja Pracy, Pogotowie
Energetyczne),
- administracja cywilna, partyjna i wojskowa,
- obrona cywilna, sily paramilitarne i problemy mobilizacyjne,
- ogrodnictwo (tak: ogrodnictwo, wybrane tematy. Po co? Przygotowywanie terenowych skrytek ziemnych oraz podejść do potencjalnych obiektow przyszłych akcji zaopatrzeniowych i dywersyjnych wymagalo maskowania poprzez nasadzenia roślin jeszcze w czasie pokoju. Roślinność ta (drzewa i krzewy, wysokie trawy) powinna być typowa dla danej okolicy i spełniać rozne inne warunki).
Oprocz wyzej wymienionych (z pamieci!) tematow, musialem poznawac także obszerna wiedze typowo wojskowa, tak roznorodna ze podam tylko wybrane zagadnienia:
- strategia i taktyka ogolna, a także poszczegolnych formacji przeciwnika, np. taktyka
pododdzialu Wojsk Obrony Wewnętrznej podczas przeszukiwania terenu i zwalczania
dywersantow, zadania i taktyka Wojskowej Służby Ruchu (podczas mobilizacji i wojny)
na drogach armijnych, dywizyjnych i polkowych, struktury i zadania Wojsk Obrony
Terytorialnej Kraju, Wojskowej Służby wewnętrznej,
- rozpoznanie i wywiad,
- dowodzenie i kierowanie, relacje przełożony – podwładny,
- jezyk wojskowy, zargon i slang żołnierski,
- maskowanie (w tym przed ultradźwiękami, radiolokacja, podczerwienia),
- budowa, rozkladanie i skladanie oraz czyszczenie i konserwacja roznych typow broni
strzeleckiej, przeciwpancernej,
- regulaminy służby garnizonowej i wartowniczej, ceremonial wojskowy,
- stopnie wojskowe oraz odznaczenia sprawnościowe wszystkich rodzajow wojsk i służb,
- dyslokacja jednostek wojskowych polskich i sowieckich na terytorium PRL oraz
obiektow i instalacji strategicznych Układu Warszawskiego,
- struktura organizacyjna, dowodzenie i sily NATO w Europie,
- struktura krajowych wladz wojskowych: okręgi wojskowe, garnizony, dowództwa wojsk
i służb, wojskowa administracja terenowa; duszpasterstwo wojskowe; komorki
wojskowe w administracji, gospodarce, przemysle, szkolnictwie,
- terenoznawstwo, techniki skrytego porusznia się w terenie, ocena odległości itp.,
- typy broni i uzbrojenia uzywanego przez LWP i Armie Czerwona.

Czy składałeś przysięgę? NIE

Pełnione funkcje/daty: dowodca Organizacji Wojskowej SW (1984 - 1989).
9. Czy w związku z działalnością w SW byłeś represjonowany/aresztowany/skazany?
TAK

Rodzaj represji: zatrzymanie i pobicie przez ZOMO, przesluchania przez SB na Komendzie Miejskiej MO w Gdańsku.
Proces/daty/wyrok: 21 lutego 1985 r. W mrozny wieczor opuściłem lokal konspiracyjny w Gdansku-Orunii i z workiem zeglarskim na plecach szedłem ulica, gdy nagle zza naroznika domu wyszedl mi naprzeciw dwuosobowy patrol ZOMO. Zazadali okazania dowodu osobistego, co uczyniłem i przejeli mój dowod. Zapytali, dlaczego przebywam w strefie nadgranicznej bez zameldowania (byłem zameldowany u matki w Rudzie Slaskiej)? Odpowiedziałem, ze przyjechalem wykonac zlecenia na sprzątanie wnetrz i mycie okien i ze wlasnie spiesze się na wieczorny pociąg do Katowic. Zapytali, co mam w worku? Powiedziałem, ze plyny do mycia i sprzet. Kazali rozwiązać worek. Położyłem go na śniegu i rozwiązałem. Jeden zomowiec zaczal grzebac w worku i - tak jak chciałem - włożył lape do plastikowego wiadra i ubrudzil sobie dlon od mokrej i specjalnie w tym celu utytlanej gabki. Wyjal reke i wytarl ja o mundur a ja miałem nadzieje, ze to już po rewizji. Ale gdziez tam! Zomowiec ponownie zaczal grzebac i spod plastikowego wiadra wydobyl zawinieta w szmaty… ryze papieru. Odwinął szmaty i zapytal, po co mi papier? Odpowiedziałem, ze rozsylam poczta oferty do potencjalnych kontrahentow, ze pisze cenniki i wystawiam faktury, ze papier jest mi potrzebny. Zapytal, czy mam z tej roboty duzo „kasy”. W odpowiedzi zacząłem narzekac, ze nie jest lekko, ze robota sezonowa i malo zlecen etc. Prosilem, żeby mnie puścili, bo ucieknie mi pociąg a jutro mam kolejna prace na Slasku, ze strace klienta
jeśli nie stawie się w umowionym terminie. To ich nie przekonalo! Kazali mi schowac ryze do worka i pojsc z nimi na komisariat, jakies 150 metrow dalej. Mieli mój dowod osobisty. Szliśmy waskim, ośnieżonym chodnikiem: jeden przede mna a drugi za mna, ja niosłem worek na prawym ramieniu. Za pasem spodni, na brzuchu miałem ukrytych kilkadziesiat gazetek SW. Wiedzialem, ze gdy znajda je, wezmie się za mnie SB i trafie na dluzej do aresztu. Nie moglem na to pozwolic. Idac, goraczkowo rozmyślałem nad ucieczka. Skręciliśmy na prawo, w ulice prowadzaca na posterunek. Naprzeciwko nas, tym samym chodnikiem szla kobieta z zakupami i ciągnęła sanki z dzieckiem. Żeby zrobic jej przejscie usunąłem się w prawo w sniezna zaspe a gdy zomowiec idacy z tylu zrównał się ze mna – upusciłem worek i szybkim pedem rzuciłem się do ucieczki wstecz. Bieglem w strone parku i gdy obejrzałem się za siebie: jeden zomowiec zdejmowal raportowke i ruszal za mna a drugi zostal przy worku lezacym na sniegu. Biegnacy za mna zomol krzyczał „łapać złodzieja!” a słysząc to mezczyzna przede mna rozstawil szeroko nogi na chodniku i rozpostarl rece, żeby zagrodzic mi droge i pochwycic. Krzyknąłem – „z drogi, Solidarność!” i jeszcze cos o Matce Boskiej. Tamten opuścił rece, ale i tak to nie mialo dla mnie znaczenia, ponieważ ominąłem go lukiem tracac niestety cenne sekundy. Bieglem dalej rozpinając równocześnie lewa gorna kieszen kurtki i wydobyłem luzne notatki na temat duszpasterstwa wojskowego w LWP, po czym wbiegając na waskie przejscie przez tory cisnąłem zmiete karteluszki w bok na prawo, na snieg i pod betonowy plot. Przebieglem oba torowiska i dalej uciekałem po lewym peronie przystanku Gdańsk-Orunia. Po przebyciu kilkudziesięciu metrow przesadzilem susem betonowe ogrodzenie po lewej i wpadłem do ogrodka dzialkowego. Dalej był drugi, wyższy plot z siatki drucianej. Rzuciłem się na nia lecz była partacko zamocowana (bez drutu naciągowego u zwieńczenia) i zawisłem na niej, a potem opadlem w gleboki snieg i gdy znow próbowałem wspiąć się – poczułem na sobie lapy zomowca. Nie podjalem walki, bo mój dowod osobisty zostal u drugiego zomola. Obaj zasapani powróciliśmy przez betonowe ogrodzenie na peron a tam on „zakul” mi rece kajdankami na plecach i prowadzil lekko pochylonego po peronie. Nieliczni „gapie” mieli nie lada atrakcje. Gdy zeszliśmy z peronu i przez tory dotarliśmy na skraj parku, gdy nikt nie widział – zomol zaczal we mnie walic pięściami jak w worek bokserski. Nie moglem się nawet uchylic. Plik gazetek SW uchronil mój brzuch i żołądek od powazniejszych urazow, lecz twarz miałem zmasakrowana i zakrwawiona. Prowadzil mnie dalej do swojego kompana a na udeptanym śniegu pozostawiałem slady krwi. Doszliśmy a on powiedział do tamtego: „sam widziałeś, uciekal i się przewrocil”. Potem zomol pochwalil mi się, ze w cywilu był mistrzem sportowym w biegach na 400 metrow a od kiedy jest w milicji, już nie raz gonil takich jak ja. Zapytal kolege: „dlaczego to ja zawsze mosze ich gonic?”. Doprowadzili mnie krwawiącego na komisariat MO i kłamstwo o moim rzekomym upadku powtorzyli oficerowi dyżurnemu. Ten spojrzał na mnie z niedowierzaniem i z pewnym wyrazem sympatii, po czym pozwolil mi umyc twarz w toalecie i wskazal droge do niej, i szedł za mna korytarzem. Stal w otwartych drzwiach i patrzyl jak myje się i probuje zatmowac krwawienia. Poprosiłem o zgode na skorzystanie z toalety. Zgodzil się. Wszedłem do kabiny i spełniłem potrzebe fizjologiczna, lecz z tego wszystkiego zapomniałem pozbyc się gazetek SW (moglem je schowac na umieszczonym wysoko pojemniku spłuczki sedesowej). Ponownie trafiłem na dyżurkę i tam dokonano na mnie rewizji osobistej. Spod swetra, zza pasa spodni zomowiec wydobyl gazetki. Ucieszyli się z tego znaleziska. Po kwadransie przyjechali po mnie SB-cy i zawiezli do lekarza dyżurnego Akademii Medycznej w Gdańsku na obdukcje, lecz „lekarz”… niczego nie stwierdzil. Nastepnie zawiezli mnie do Komendy Miejskiej MO, na pierwsze pietro do pokoju operacyjnego oficera dyzurnego. Tam pare minut czekalem i usilnie staralem się zapamiętać rozne szczegóły widniejące na planie miasta wielkim na cala sciane, m.in. punkty blokowania ulic pomiedzy dzielnicami oraz drog wylotowych z Gdanska. Potem zabrali mnie na przesłuchanie, lecz odmówiłem jakichkolwiek zeznan. Na noc trafiłem do celi aresztu w podziemiach komendy. Rano znow przesłuchanie. Usiadlem przy biurku naprzeciw esbeka. Ten zapytal: dlaczego uciekałeś? Odpowiedzialem, ze to wymysl zomowcow, żeby wytłumaczyć pobicie mnie. Potem esbek zaczal przeglądać mój kieszonkowy kalendarzyk (który był ksiazka szyfrowa bardzo cwanego szyfru, dającego bardzo duzo kombinacji. Korzystali z niego także moi zolnierze). Oprocz roznych „niewinnych” notatek nie było tam nic istotnego. Esbek zainteresowal się pewnym powtarzającym się cyklicznie wykresem i dopiskiem „Hania”. Wytłumaczyłem, ze to zapis cyklu miesiączkowego mojej dziewczyny. Zapytal o nazwisko i adres. Odpowiedziałem stanowczo: to jest MOJA dziewczyna! Potem ubek zaczal bawic się moim długopisem, nawet nagryzmolil nim cos na kartce papieru. (Nie pamietam już, ale chyba rozkręcił go, lecz niczego nie znalazł… a w metalowym wkładzie „Zenith” była skrytka mieszczaca dwie karteczki z bibulki, przy czym wkład miał troche tuszu i pisal!). Odmówiłem odpowiadania na dalsze pytania, pomimo grozb, ze dostane sankcje prokuratorska i trafie do aresztu na dluzej. Odprowadzono mnie do celi.
Po jakims czasie zabrano mnie do pokoju przesłuchań mieszczącym się w piwnicy, przy tym samym korytarzu gdzie była moja cela. Tam czekalo trzech ubekow, w tym jeden fotograf z aparatem. Rozsmarowali na szklanej plytce czarna maz i chcieli „zdjąć” moje odciski palcow z obu dloni, ale na to nie pozwoliłem. Silowali się ze mna bez skutku: zaciskałem dlonie w pisci, nie pozwalałem odbic ani jednego palca. Zagroziłem, ze potłukę im te plytki a odciskow i tak mi nie zrobia. Byli mocno…”wkurzeni” i kilka razy walczyliśmy ze soba az dali za wygrana. Potem chcieli ustawic mnie na tle białych drzwi i zrobic trzy fotografie, ale ta to im nie pozwalałem robiąc rozne miny i uchylając się na boki (dziwiłem się, ze tak im na tym zalezy: twarz miałem opuchnieta, nos jak „kartofel” i obrzmiale wargi po wieczornym pobiciu). Walka trwala długo, ale w koncu odpuścili sobie. Zostalem tylko z jednym ubekiem a fotograf z drugim wyszli na korytarz i cos szemrali do siebie. Po paru minutach zawolali strażnika i kazali zaprowadzic mnie do celi. Szedłem a za mna strażnik. Idac zasłaniałem twarz dłońmi i patrzyłem przed siebie przez palce. W pewnym momencie - z otwartego pomieszczenia kilka metrow przede mna po prawej - naglym wypadem pojawil się fotograf i… zrobil mi zdjecie, po czym wycedzil – „Kurwa! Ale cwaniak!”. Taki komplement od ubeka uczynil mnie szczesliwym. Po paru godzinach wypuścili mnie. Natepnego dnia pojechałem na Orunie i odnalazłem zwitek papieru, który wyrzuciłem dwa dni wczesniej, gdy uciekałem przed zomowcem.

25 pazdziernika 1985 r. zostałem zatrzymany przez SB w mieszkaniu mojej matki w Rudzie Slaskiej. Tuz po szóstej rano obudzil mnie dzwonek u drzwi i gdy zerknąłem przez wizjer, zobaczyłem milicjanta. Maly piesek majej mamy glosno szczekal i z wrazenia posikal się w przedpokoju. Wytarłem te siki szmata i celowo rzuciłem ja pod sciane a pod nia schowałem spory plik zafoliowanych gazetek wroclawskiej SW, które dzien wczesniej przywiozłem z Gdanska. Zapytałem przez drzwi: kto tam? Usłyszałem – milicja, otwierac! Odpowiedzialem, ze zaraz, tylko włożę cos na siebie. Pieska zamknąłem w lazience. Ubralem się i otworzyłem drzwi. Do mieszkania weszlo trzech ubekow a milicjantowi podziękowali, i poszedł sobie. Pies glosno szczekal w lazience. Powiedziałem, ze posikal się na podłodze i reka wskazałem miejsce, gdzie leżała szmata w kaluzy nie do konca wytartych sikow. Ubecy zarzadali ode mnie dowodu osobistego i rozpoczęli rewizje, każdy w innym pomieszczeniu: zagladali za obrazy, wszedzie. Chodziłem po mieszkaniu i patrzyłem, co znajduja. Najczęściej znajdowali to, co specjalnie pozostawiłem „na wabika”. Było to z mojej strony celowe dzialanie, ponieważ chciałem żeby czyms się zadowolili i nie szukali nazbyt dokladnie. Mieszkanie M-3 mojej matki (w bloku na siódmym pietrze) było wprost nafaszerowane krytkami wykonanymi w bardzo przemyślny sposób w kuchni, lazience i przedpokoju. Oczywiście to wszystko było dla niej tajemnica. Były skrytki w meblach a nawet w przewodzie elektrycznym w pionowym kanale kablowym. Także w kostce Rubic`a lezacej na polce w małym pokoju, obok talii kart i domina. W poszczególnych sześcianach tej kostki znajdowaly się bardzo wazne dane sztabowe – zaszyfrowane na cienkich bibulkach. Były także plany roznych obiektow: magazynow broni, amunicji i materiałów wybuchowych w roznych jednostkach wojskowych, współrzędne miejsc skrzyżowań lini przesylowych wysokiego napiecia z innymi liniami przesylowymi. Ubecy znajdowali stare najczęściej pisemka i wydawnictwa roznych ugrupowan i znosili je na stol w dużym pokoju, gdzie najstarszy wiekiem i ranga przeglądał je i ewidencjonowal. Po kilkunastu minutach jeden z ubekow znalazł fotografie, która go bardzo zaciekawila i pokazal ja pozostałym. Zdjecie to przestawialo fotomontaż strony tytułowej milicyjnego tygodnika „W Służbie Narodu”, numer specjalny VII/84, 1944 – 1984, z dopiskiem: „PRZEDAWNIENIA ZBRODNI Służb Specjalnych MSW NIE BĘDZIE”. Na okładce tego pisma była fotografia przedstawiajaca czterech komandosow MSW w pozycjach strzeleckich, celujących z broni recznej na wprost. Dwóch ubekow (jeden wyglądający 32-dwu latka a drugi na 38) z pewnym rozbawieniem oglądalo ta fotografie, lecz dowodzącego nimi starszego ubola (po pięćdziesiątce) ona zdenerwowala (chyba miał sporo na sumieniu!). Zaczal on prawic mi nauki, ze panstwo wszystko mi dalo, ze wszystko państwu zawdzięczam. Mowil do mnie per „Ty”. Powiedziałem glosno, żeby nie zwracal się do mnie w ten sposób, bo nie jestem jego kolega. Powiedziałem, ze nie mam kolegow wśród esbekow, ze koleguje się tylko z pozadnymi ludzimi. Odpowiedzialem, ze panstwo dalo mi tylko wyksztlcenie podstawowe i to zafałszowane i ocenzurowane, ze ucząc się w zawodowce trzy dni w tygodniu pracowałem, ze mielismy plan produkcyjny tak jak inne wydzialy stoczni, ze zarabiałem na utrzymanie szkoly i siebie. Powiedziałem tez, ze panstwo nie pozwolilo mi dokończyć technikum i dalo mi kajdany, kraty i wiezienna cele a także ich dzisiejsza wizyte. Tyle dalo mi komunistyczne panstwo! Moja matka zainterweniowala mówiąc do mnie – jak ty się zwracasz do pana?! Odpowiedzialem – mamo, to nie jest żaden pan, to ubek, on sluzy zlej sprawie. Tacy jak on zamordowali księdza Jerzego. Przyszedł tu na rewizje, to niech robi swoje i nie panoszy się po cudzym mieszkaniu i nie daje mi nauk. Jest tu nieproszonym gościem i nie ma za grosz kultury! Ubol wnerwil się i powiedział do mnie – oj, widac ze nie byles bity w dzieciństwie, oj widac! Jestes oficerem - zapytalem? Potem poszedłem do pozostałych ubekow i zapytałem – on jest oficerem, waszym szefem? Takich macie oficerow, bez kultury osobistej? Ladna firma, ha! Stary przyszedł za mna i znow powiedział – oj, nie byles bity, nie byles! Odpowiedziałem: tak, nie byłem… w ciemie bity, nie byłem! Oj, nie byłem w ciemie bity, nie byłem!
Te moje słowne utarczki bawily wielce najmłodszego esbeka, który robil rewizje w małym pokoju. Gdy tam wszedłem, kucal on nad otwartym kartonem z książkami i tłumiąc smiech kulil glowe w ramionach. Uśmiechnąłem się do niego z sympatia, i glosno, żeby stary słyszał, powiedziałem: SB w waszym zargonie to FIRMA, tak mowicie: FIRMA? Ten przytaknął. Powiedziałem patrzac w okno – no to ladna macie FIRME z oficerami bez kultury! Mlody ubek przeglądał książki bedace w pudle, które wczesniej wyciągnął spod szafy i powiedział, ze tez chciałby mieć takie (pomyślałem: to kup sobie!). Trzymal w rekach „Kryminalistyke” Holysta, na wierzchu leżały „Sily NATO w Europie”, potem wydobyl „Międzynarodowe prawo wojenne” i „Tresura psow”. Powiedziałem – to książki młodszego brata (skłamałem), chyba już się tym nie interesuje, bo spakowal na makulature. (Wszystkich moich książek nigdy nie moglem przechowywac razem, w jednym miejscu, bo „mówiły” one wszystko o moich zainteresowaniach. Trzymałem je u wielu ludzi, dla bezpieczeństwa, ale to bardzo utrudnialo moje samokształcenie zolnierskie).
Rewizja dobiegla konca: niczego sensownego nie znaleźli. Powiedzieli, żebym ubral się i pojechal z nimi. Zabrałem paste i szczoteczke do zębów, pieniadze i papierosy. Mamie powiedziałem na pozegnanie, żeby nie martwila się zbytnio. Zawiezli mnie na Komende MO w Rudzie Slaskiej – Nowym Bytomiu. Tam czekalem na korytarzu pol godziny przy stercie lezacych na lawce pistoletow maszynowych bez magazynkow, m.in. była tam „pepesza”. Potem zabrali mnie na Komende Wojewodzka MO w Katowicach i od razu trafiłem do pokoju przeluchan.
Ubek zapytal – skad znasz Andrzeja Ch.? (Pomyślałem: „o cholera!”, bo usłyszałem nazwisko mojego najlepszego żołnierza, któremu kilka dni wczesniej powierzyłem kierowanie sekcja. Nie był znany SB. Był najbardziej z nas wysportowany, karateka z czarnym pasem, uczyl nas walki wrecz i chwytow samoobrony. Razem chodziliśmy na kurs kung-fu. Był bardzo odważny. Jak żaden inny żołnierz, razem ze mna uczestniczyl w az czterech włamaniach do roznych obiektow: pierwsze jeszcze w stanie wojennym). Odpowiedziałem spokojnie i zgodnie z prawda, ze kiedys razem pracowaliśmy w Stoczni „Wisla” a pare dni temu spotkałem go na ulicy w Gdansku i dalem mój adres, żeby odwiedzil mnie, gdy będzie w tych stronach. Na kolejne pytania odmawiałem odpowiedzi i trafiłem do celi w piwnicy. Tam trzymali mnie przez cala noc a po południu nastepnego dnia – uwolnili. Pospiesznie i z radością opuściłem to miejsce i dopiero na ulicy przed gmachami komendy, zawiązywałem sznurowadla w butach oraz uważnie omiatałem wzrokiem caly ten teren. Znow byłem wolny! Obawiałem się zemsty ze strony tego ubola, któremu tak nagadalem podczas rewizji w mieszkaniu, podejrzewałem ze on i jego kumple z firmy zechca mnie dopaść i „załatwić” po cichu. Musialem wzmóc czujność i mieć się na baczności a także zmienic szyfry oraz przebudowac gdanska siatke konspiracyjna. Nie wiedziałem, jak Andrzej „wpadl” i co im powiedział? Musialem podejrzewac… najgorsze! Taka już dola konspiratora. W zasadzie nigdy nasza struktura organizacyjna nie funkcjonowala bez szwanku dłużej niż dwa miesiące: a to czyjas „wpadka”, a to pobor do wojska lub służby zastępczej (kilkunastu moich ludzi odbylo zasadnicza dwuletnia służbę wojskowa, dwóch „wymigalo się” do cywila po kilku miesiącach, kilku odrabialo ja przez trzy lata w kopalniach, jeden w piekarni a inny w Zawodowej Strazy Pozarnej). Często „rwaly się” raz ustalone kanaly łączności i powiazania, ciagle musialem glowic się i trudzic, żeby to wszystko funkcjonowalo. Bywaly takie miesiące, ze autobusami i pociągami przemierzalem po kraju trzy tysiące kilometrow, żeby trzymac kontakt z dowodcami obszarow organizacyjnych na terenie calej Polski.
Mój kolega „odsiedział” chyba trzy miesiące. Po jego wyjsciu spotkaliśmy się i uzyskałem wiedze, jak doszlo do aresztowania. Otoz kolega zostal zatrzymany na ulicy przez patrol ZOMO i podczas rewizji znaleźli u niego pisma SW oraz… karteczke z moim adresem! Zamiast od razu zapamiętać adres lub zaszyfrowac go, on nosil go w kieszeni przez dwa dni. W ten sposób SB trafila do mnie.
Starałem się przekonac kolege, ze zrezygnowałem z konspirowania. Mówiłem, ze mialem już dosc ryzykowania, ze byłem przemeczony, ze swoje zrobiłem, ze teraz czas na innych. W tym czasie prowadziłem wlasna dzilalnosc gospodarcza w zakresie mycia okien i sprzątania wnetrz. Byłem także jednym z dwu najmłodszych czlonkow pierwszego w Polsce prywatnego stowarzyszenia budowlanego, które postawilo sobie za cel odbudowe elbląskiej starowki, zniszczonej po wojnie przez Sowietow (budowałem dwupoziomowe mieszkanie w kamiennicy). Kolega uwierzyl w moje argumenty. Ja wpisałem go do rezerwy mobilizacyjnej,
w której w woj. gdańskim miałem już pięćdziesiąt osob.

Kwiecień, 1987r. SB „odwiedza” moja matke na Slasku i dowiaduje się od niej, ze „syn mieszka w Gdańsku, ze ustatkowal się, ożenił, ze jego zona wkrotce urodzi dziecko”. I – o swieta naiwności – matka dala im mój adres! Po kilku dniach, w niedziele przed południem specjlisci SB zamontowali podsłuch w suficie mojego lokum, mieszczącym się na poddaszu. Przez strych dostali się w przestrzen pomiedzy dachem a stropem i tam zamontowali „pluskwy”. Po paru dniach przy pomocy wykrywacza podsłuchów dokladnie zlokalizowałem dwa miejsca, gdzie on się znajdowal. Od tej chwili miałem nad SB przewage, bo ja wiedziałem ze jestem podsluchwany, lecz oni nie. Zylem z tym podsłuchem do wyprowadzki, przez jedenaście miesięcy i robilem odpowiednia „legende”.
Pewnego kwietniowego poranka SB przyszla na rewizje, która zrobili także w piwnicy, lecz nic nie znaleźli. Grozili mi aresztowaniem na dłużej i robili to bezczelnie przy mojej zonie, która leżała w lozku w zaawansowanej ciazy. Zaprosiłem ubekow do przedpokoju i tam cicho im powiedziałem, ze się ich nie boje, wiec niech nie stresuja mi zony, niech maja troche meskiej godności. To poskutkowalo: powiedzieli i przyrzekli zonie, ze zabiora mnie ze soba na komende, ale szybko zwolnia. Pojechaliśmy a tam chcieli „zdjąć” moje odciski palcow, lecz odmówiłem. Powiedzialem, ze nie jestem przestepca. Straszyli, ze wobec tego troche sobie „posiedze”. Powiedziałem, ze teraz już wiem ile jest warte slowo oficera SB. Po kwadransie wypuścili mnie.

10. Z jakimi osobami najczęściej współpracowałeś w podziemiu? W miarę możliwości podaj ich aktualny adres, nr telefonu, e-mail lub tp.
Podaje jedynie nazwiska znanych osob z trojmiejskiego kierownictwa SW. Nie mam upoważnienia do ujawnienia nazwisk żołnierzy Organizacji Wojskowej SW oraz członków rezerwy mobilizacyjnej (lacznie ponad sto osob na terenie całego kraju. Kilku na emigracji). Każdy z nich może ujawnic się sam, do czego zachecam tych, z którymi mam kontakt.
Andrzej Kołodziej
Marek Czachor
Ewa Kubasiewicz
11. Z jakimi pismami podziemnymi współpracowałeś, jakie drukowałeś, jakie kolportowałeś?
Pisma SW:
Współpraca, (jaka, kiedy?): pomoc sprzetowa i materialowa w postaci zdobywania (konfiskowania) na potrzeby SW potrzebnych rzeczy, np. papieru. Wiosna 1985 roku zdobyłem z moimi ludzimi mala maszyne drukarska, która wczesniej zostala celowo uszkodzona na jednej z gdańskich uczelni i zezlomowana. Udalem się na złomowisko, zlokalizowałem te maszyne i razem z kolega przeciągnąłem ja blisko ogrodzenia. Wieczorem inny kolega zrobil rozpoznanie, które wykazalo ze teren złomowiska jest pilnowany całodobowo przez dozor z psem. Pomimo tego zadecydowałem, ze „robimy” i rozdzieliłem zadania. Zakradliśmy się we trzech lub czterech w pobliże ogrodzenia, i po upewnieniu się ze panuje spokoj, przeskoczyłem plot i w pozycji obronnej trwalem w bezruchu nasłuchując i obserwując otoczenie. Byłem przygotowany do walki z psem, lecz ten nie zjawil się. Nastepnie, w ciemnościach zlokalizowałem maszyne i powróciłem do ogrodzenia dajac znak koledze, żeby mi pomogl. Razem przetransportowalismy ja pod plot a potem na druga strone, i już była nasza! Po godzinie maszyna znalazla się bezpiecznie w piwnicy lokalu konspiracyjnego.
Inna zdobycza pochodzaca z nocnego włamania do szkoly była duza i ciezka maszyna do pisania z olbrzymim tabulatorem, która wymienilem z Ruchem „Non Violence” na mniejsza, bardziej poreczna i dogodna dla mnie. Na tej mniejszej pisałem m.in. moje prace pt.: „Sily kryptomilitarne w służbie niepodległości Polski”, oraz podręczniki sztabowca „Rozpoznanie wojskowe i dywersyjne”, „Operacje dywersyjne”, „Plan obrony Polski i pomocy Zachodowi na wypadek wybuchu wojny miedzy Układem Warszawskim a NATO”.
Udostępniłem Andrzejowi Kołodziejowi lokal konspiracyjny w Gdańsku-Orunii, w którym były drukowane na sicie gazetki „SW- oddz. Trójmiasto”.

Kolportaż: przez caly okres mojej działalności w SW (1984-89) kolportowałem rozne pisma i wydawnictwa SW w Trójmieście oraz kilku regionach kraju. Prasa oraz bezdebitowe wydawnictwa pozwalaly utrzymac morale żołnierzy na należytym poziomie oraz służyły ich rozwojowi ideowemu oraz intelektualnemu. Wojsko nie znosi bezczynności, która demoralizuje. Trwanie w gotowości calymi latami było możliwe glownie dzieki pogłębianiu tożsamości ideowej, w czym pomagal staly kontakt z wydawnictwami podziemnymi. Akcje kolportażowe, w które wplatane były elementy szkoleniowe, służyły wyrabianiu odwagi i zgrywania się w dzialaniu poszczególnych grup żołnierzy. Wydawnictwa pomagaly dowodcom budowac ich autorytet w oczach podwładnych, ponieważ tylko oni mieli dostep do prasy i był on jednym z przejawow ich kontaktu z tzw. „gora”. Niestety, udzial w kolportażu był przyczyna jednego incydentu i kilku „wpadek”. Np. żołnierze z grupy szczecinskiej poturbowali lekko ORMO-wca, który zaskoczyl ich w akcji i próbował uniemożliwić wykonanie zadania. „Wpadki” oznaczaly dekonspiracje i wykluczaly żołnierza z bieżącej służby; odchodzil on do rezerwy mobilizacyjnej. Jedna „wpadke” miałem także ja i od lutego`85 Sluzba Bezpieczenstwa miala powody, żeby wiazac mnie z dzialalnoscia w SW, ale nie moglem pozwolic sobie na komfort odejścia… do rezerwy. Przez nastepne cztery lata musialem być bardzo ostrozny i stosowac rozne sposoby, żeby wprowadzac przeciwnika w blad, np. „pokazywac się” w roznych środowiskach, żeby ubekom zamacic w glowach!
Pisma innych wydawców:
Współpraca, (jaka, kiedy?): kolportaż „Poza Układem”, pismo Andrzeja Gwiazdy.
Druk (daty): raz, w roku 1985 razem z Andrzejem Kołodziejem; drukowaliśmy technika sitodrukowa pierwszy numer „Forum” – pisma jakiegos środowiska z Lublina, o co poprosil mnie kolega studiujący na KUL-u. Było to dla mnie bardzo ciekawe doswiadczenie drukarskie. Zainstalowaliśmy się z Andrzejem w suterenie sopockiej willi, do której weszliśmy potajemnie przez ogrod. Andrzej otworzyl puszke siwej emalii ftalowej, wbil do niej… jajko, zamieszal i farba „drukarska” była gotowa. Po zadrukowaniu każdej kartki musieliśmy wykładać je do wysuszenia, ponieważ ukladane jedna na druga – sklejaly się!
12. Jakie były Twoje losy po 1989 r.? Jak odnalazłeś się w nowej rzeczywistości, jakie masz osiągnięcia?
Jesienia `89 skonstatowalem, ze w Polsce zaczal się czas… dla politykow. Ja byłem żołnierzem. Byłem przemeczony dziewiecioletnia działalnością w podziemiu (w tym az siedem lat w silach kryptomilitarnych!). Prezydentem zostal Jaruzelski a inny zbrodniarz, Kiszczak – premierem. Zrozumialem, ze to wielka… mistyfikacja! Gdy z miast zniknely patrole zomowcow, chamstwo wszelkiej masci wypełzło na ulice i zaczynalo panoszyc sie: dwa razy byłem napadany na ulicach w bialy dzien (w Gdańsku i w Bytomiu). Kilka miesięcy wczesniej zostal napadniety mój najzaufanszy żołnierz, dowodca jednego z obszarow Organizacji Wojskowej SW – ktos bardzo mi bliski. Obronil się, ale… zabil napastnika i oczekiwal w areszcie na dlugoletni wyrok! Ta sprawa bardzo mnie przygnębiała. To samo moglo spotkac także mnie: nie dalem się dopaść zbirom z MSW, lecz mógłbym odnieść szwank lub zginac z rak tych, za których wolność walczyłem tyle lat.
Nie chcialem dłużej zyc pośród tego biernego i zdemoralizowanego spoleczenstwa. Postanowilem wyemigrowac z kraju razem z zona i dwojgiem malych dzieci, i… już nigdy nie powrocic! Powiadomiłem o tym Marka Czachora i Ewe Kubasiewicz, uzasadniając obszernie moja decyzje. W listopadzie`89 rozliczylem się z SW przekazujac kilka ciezkich toreb podróżnych zawierajacych rozne (bezpieczne) materialy związane z moja sluzba kryptomilitarna, w tym mapy topograficzne Polski w malych skalach oraz szpiegowski aparat fotograficzny marki MINOX. Urządziłem także pożegnalne przyjecie koleżeńskie dla kilkunastu kolegow: dwóch było żołnierzami SW a prawie cala reszta – czlonkami rezerwy mobilizacyjnej organizacji.
Z powodu odmowy wydania paszportu postanowiłem opuścić kraj… nielegalnie. W październiku pojechałem na trzy tygodnie do Wisly na „wczasy z prawem jazdy”. Potraktowałem ten pobyt jako oboz kondycyjny w gorach, żeby przygotowac się do czekających mnie granicznych eskapad. Duzo chodziłem szlakami wiodącymi wzdloz granicy i rozpoznawałem „oka” wopistow (sekretne miejsca na przełęczach, gdzie żołnierze urzadzili sobie zamaskowane punkty obserwacyjne). Uczyłem się chodzic strumieniami gorskimi (miałem buty skórzane wiazane az za kostke, które nie przemakaly i były bardzo lekkie. Zaplacilem za nie „kosmiczna” cene na bazarze, ale pod koniec mojego „obozu” zrobily się dziury w tandetnych podeszwach, na pietach).
Po powrocie duzo ślęczałem nad mapami. Zonie powiedziałem, ze organizacja… przemyci mnie przez granice – uwierzyla, i razem z dziecmi udala się promem do Danii, gdzie wystąpiła o przyznanie azylu politycznego. Natomiast ja zamierzałem przez Wegry dotrzec do Austrii a potem do Danii. W dniu 5 grudnia przekroczyłem nielegalnie granice na gorskim odcinku w okolicy Wysowej kolo Gorlic i przedostałem się na Slowacje. W Koszycach razem z gromadka ludzi obserwowalem, jak robotnik na podnosniku hydraulicznym demontuje i opuszcza na ziemie czerwona gwiazde z gmachu w sercu miasta. Wysłałem do zony i przyjaciol w Danii widokowke, na której napisałem: „Jedna przeszkode mam już za soba, nie sposób powiedziec, ile trudu mnie to kosztowalo. Piętnaście kilometrow po gorach brnac w śniegu po kolana, z maksymalnie wytezona uwaga, ostatkiem sil czyniąc każdy krok. Przeszedłem, efekt: wycieńczenie i klopot ze sztywnymi (przemoczonymi i zamarzniętymi) ciuchami oraz butami, których nie mam gdzie wysuszyc. Wyruszyłem z ostrym przeziębieniem, az dziw bierze, ze moje zdrowie nie pogorszylo się dzisiaj, lecz przeciwnie – czuje się lepiej. Rum okazal się niezastąpiony… Dzisiaj skok do braci Madziarow. Jeżeli z Wegier nic nie otrzymacie, to będzie oznaczalo, ze mnie capneli! Goraco pozdrawiam moje KOCHANIA… Koszyce, 8:30, 6.XII.89”. Kupilem mapy a nastepnie przekroczyłem gorska granice z Wegrami (kilka razy ja przekraczalem, bo wila się w gorach tak dziwacznie, ze bylem ju zmocno zestresowany i czulem się jak w matni). Tuz przed zapadnieciem zmroku natknalem się w lesie na patrol i musilem lec na ziemie w miejscu gdzie stalem. Pol godziny lub dłużej leżałem w bezruchu na zmarzniętej ziemi i czulem, ze dretwieje. Żołnierze chodzili wokół i przeszukiwali teren. Zaczęło ściemniać się i wlaczyli latarki omiatając światłem także to miejsce, gdzie lezalem. Z trudem wydobyłem butelke rumu, lecz zgrabialymi z zimna palcami nie moglem jej otworzyc. W koncu dalem rade i kilka łyków rozgrzalo moje cialo od wewnatrz. Pokrzepiłem się także paroma kostkami czekolady. Caly czas dochodzily moich uszu odgłosy ostroznego stapania, lecz z wolna oddalajace się. Postanowiłem dłużej nie lezec plackiem w obawie przed zamarznieciem i przetoczyłem się na plecy, po czym próbowałem poruszac nogami robiąc tzw. „rowerek”. Rozgrzałem troche miesnie, stanolem na rowne nogi i nasłuchiwałem: żołnierze byli kilkadziesiąt metrow na prawo ode mnie. Nagle zerwałem się do biegu i pod katem rozwartym w stosunku do ich pozycji – zacząłem przedzierac sie przez ciemności i chaszcze. Udalo mi się zmylic pościg i dokonac kilkunastokilometrowego „odskoku” w glab terytorium, jednakze wpadłem w zastawiona na mnie zasadzke na skrzyżowaniu drog. Zostalem aresztowany, ale miałem nadzieje, ze mnie wypuszcza bo miesiąc wczesniej przepuścili do Austrii dziesięć tysięcy enerdowcow. Pomimo obietnicy umożliwienia mi kontaktu z dunska ambasada w Budapeszcie, nastepnego dnia rano Wegrzy przekazali mnie Słowakom a ci odstawili na granice z Polska. Tam przejęło mnie kilku żołnierzy i nyska gdzies mnie wiezli. Po drodze oficer wysiadl żeby cos załatwić i zostawil mnie z młodymi żołnierzami. Zapytałem, czy naleza do ZSMP? Z niesmakiem odpowiedzieli, ze nie. Na to czekalem: opowiedziałem im w skrocie, ze walczyłem z komuna dziewiec lat, ze za to „siedziałem”, ze nie dostałem paszportu, ze chce dołączyć do zony i dzieci w Danii. Urabiałem ich patosem i humorem. Opowiedziałem im, jak „wpadłem” na Węgrzech, ze przechodząc przez skrzyżowanie drog asfaltowych na pustkowiu uslyszalem za soba glos ale udalem, ze nie slysze i szedłem dalej. Zatrzymałem się dopiero po drugim wezwaniu i na odgłos odbezpieczanej i przeładowywanej broni. Odwróciłem się i zobaczyłem żołnierza mierzacego do mnie z karabinu kbk AK. Podniosłem rece do gory. Podbiegli i zrewidowali mnie, zarzadali dokumentow. Dalem im moje prawo jazdy i tłumaczyłem, ze jade do przyjaciela do Budapesztu. Prosilem, żeby mnie puścili. Mówiłem, ze Polak Wegier dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki! Machałem im przed nosami… wyimaginowana szabelka i wyjąłem piersiowke z rumem. Częstowałem ich, ale nie chcieli. Za to podlaczyli przenosny telefon do sekretnego gniazda na drewnianym slupie i wezwali samochod z oficerem, który po przybyciu zakul mnie w kajdany.. Chyba tylko my uwazamy Węgrów za bratankow, bo oni nas nie. Ta opowieścią rozśmieszyłem moich wopistow. Chciałem, żeby mnie polubili i nie strzelali celnie, gdy będę uciekal, bowiem nieustannie o tym myślałem. Ich szef powrocil i ruszyliśmy w droge. Wyladowalem w areszcie Karpackiej Brygady Wojsk Ochrony Pogranicza w Nowym Saczu. Miałem duzo szczęścia: byłem przesłuchiwany przez porządnego oficera, kapitana Waldemara Janowicza, któremu powiedziałem prawde o przyczynach (zmeczeniu dziewiecioletnia walka z komuna i prześladowaniu przez SB) i celu nielegalnej podrozy. Oficer ten powiedział mi, ze „nie miał i nie chce mieć nic wspolnego z SB, ze sprawdzi czy jestem poszukiwany za przestępstwo kryminalne i jeśli okaze się, ze jestem… „czysty” - uwolni mnie”. Tak tez uczynil. Zrobil to przed powiadomieniem prokuratora o przestępstwie! Na odchodnym powiedział do mnie: ”Żebyśmy się wiecej nie spotkali!”. Obiecałem, ze się nie spotkamy. Osmego grudnia znow byłem wolny, i znow zaczem ślęczeć nad mapami planując nowa graniczna eskapade. 19 grudnia skierowałem się do Kotliny Kłodzkiej i przed północą dojechałem pociągiem do Międzylesia. Tam wrzuciłem do skrzynki pocztowej list adresowany do kapitana Waldemara Janowicza, w którym informowałem o podjeciu kolejnej proby nielegalnego przekroczenia granicy, ale żeby być w porządku wobec niego – czynie to z terenu Sudeckiej Brygady WOP. Napisałem, ze gdziekolwiek osiade na Zachodzie, kapitan będzie zawsze moim mile widzianym gościem. W nocy podchodziłem do granicy i w gorach natknąłem się na patrol, lecz w pore ich usłyszałem, ale oni mnie tez. Przeszukiwali teren latarka, lecz zdołałem im uciec. Granice z Czechoslowacja zdołałem przekroczyc przez podmokly teren dopiero nastepnego dnia po południu, w ulewnym deszczu. Kolejnego dnia rano dojechałem do Pragi i widziałem jak to miasto lśniło zlotem w blasku wschodzącego słońca. Piekny widok. W ambasadzie duńskiej złożyłem moje prawo jazdy oraz list w jez. angielskim, w którym informowałem o zamiarze przekroczenia granicy z RFN oraz o tym, ze w przypadku aresztowania będę podawal się za Krzysztofa G. (mojego kolege), azylanta w Danii. Chciałem w ten sposób uniknąć deportacji do Polski. Od tej chwili nie miałem przy sobie niczego, co zdradzaloby moja narodowość (metki ubraniowe a nawet napis na grzebieniu dokladnie usunąłem). Wysłałem do Danii widokowke, na której napisałem miedzy innymi: „Niczego obecnie nie pragne, jak zobaczyc Was wszystkich przed Swietami Bozego Narodzenia. Dzisiaj przede mna stoi zadanie przekroczenia granicy z BRD, granicy o zlej slawie. Mam za soba dwie nieprzespane noce, wszystkie ciuchy przemoczone. Nogi pieka niemiłosiernie przy każdym kroku, a tu jeszcze trzeba będzie zrobic kilkadziesiąt kilometrow, kto wie, czy nie po podmokłych lasach – jak wczoraj, gdy musialem chodzic przez bite dziesięć godzin, raz obchodząc wsie i zagrody, a innym razem umykac jak zwierz przed nagonka. Cholerny los. Praga, 21.12.89r. Po zakupie map, z Pragi przez Pilzno i Mariańskie Laznie, pociagiem dotarłem w pobliże granicy z Republika Federalna Niemiec i zajalem pozycje wyjsciowa, przebrałem się w ciuchy polowe. Był ciemny wieczor. Na niebie, za pasmem wzgorz, obserwowałem harce świateł z leflektorow samochodowych, które wspinając się gorskimi serpentynami – oświetlały niebo. Tam była Bawaria, upragniony Zachod: tak blisko i tak daleko. Ok. 22-giej zacząłem przekraczac szeroki pas zaoranej ziemi, za którym byly wieżyczki wartownicze: czołgałem się dnem głębokich bruzd, turlając przed soba wojskowy plecak w obawie przed minami. Po godzinie mialem te przeszkode już za soba, ale jeszcze nie wiedziałem, ze dalej czekaja mnie zapory sztuczne i naturalne (bagna), ogrodzenia i trzymetrowej wysokości wal z narzuconych kolczastych galezi. Rano dotarłem do najtrudniejszej przeszkody: dwóch lini ogrodzenia z pasem zabronowanej ziemi pomiedzy nimi, przylegającej do sciany lasu iglastego, w którym znajdowałem sie. Pierwsze ogrodzenie było wykonane z siatki drucianej z rozpietymi nad nim drutami kolczastymi. Druga linia ogrodzenia składała się z dwóch rzędów gesto rozmieszczonych drutow kolczastych (po dwoch stronach słupów, na główkach ceramicznych) pod napieciem elektrycznym. Za ta linia znajdowala się waska asfaltowa droga, która co pol godziny przemykal wojskowy woz patrolowy. Raz przejechal nia także żołnierz na motorowerze. Za droga rosly geste kolczaste krzewy a dalej rzadki podmokly las. Postanowiłem nie czekac do wieczora (z obawy przed wykryciem) i przed południem przeciolem druty kolczaste pierwszego ogrodzenia i przeskoczyłem je. Pacnąłem butami na miekka ziemie i dostrzegłem, ze wyladowalem dokladnie pomiedzy dwiema czarnymi wieżyczkami wartowniczymi, których wczesniej nie wykryłem z powodu gęstwiny drzew. Chwile obserwowałem raz jedna a raz druga wiezyczke, lecz w ich „oczodołach” nie dostrzegłem żołnierskich glow. Obawiając się min, ostrożnie zbliżyłem się do lini drutow kolczastych i wierzchem dloni dotknąłem ich, lecz nie „popieściło” mnie. Zrozumialem, ze ogrodzenie jest jedynie pod napieciem sygnalizacyjnym, po czym nożycami komandoskimi zacząłem przecinac po jednym drucie z każdej wiazki, żeby przedwczesnie nie uruchomic alarmu. Nastepnie zabrałem się za przecinanie pozostałych silnie napietych drutow, które odpadaly ze swistem. Już po przecięciu pierwszego dobiegly mnie odgłosy alarmu i ujadania psow w nieodleglej straznicy. Przeciąłem szesc dalszych drutow i przez powstala szczeline przerzuciłem plecak wojskowy i sam przeszedlem. Nastepnie przebieglem jezdnie i z rozbiegu i z impetem, taranem rzuciłem się w kolczasty gaszcz i przedostalem się do bagnistego lasu. Z trudem poruszalem się przed siebie po kepkach traw. Już po minucie lub dwoch uslyszalem za plecami pisk opon samochodowych, szczekanie psow i tupot żołnierskich butow. Czesc z nich była tylko w zielonych dresach, ale z bronia. (Na włożenie mundurow nie mieli czasu). Rozpoczął się „wściekły” pościg za mna i rozstawianie blokady: las dudnil odgłosem silnikow samochodowych, pokrzykiwaniem i nawoływaniem sie zolnierzy oraz skowytem psow, a echo to wszystko zwielokrotnialo!
To, co było dalej to temat na dluzsza opowiesc. Dlatego powiem jeszcze tylko, ze podczas tej ucieczki wielokrotnie przystawałem wyczerpany i bez tchu a przez wyschnięte usta próbowałem łapać powietrze do pluc. Zrezygnowany, wypatrywałem odpowiedniego drzewa, żeby wspiąć się na nie i uchronic przed zebami psow. Ale po chwili postoju wracaly sily i brnąłem dalej. Raz wspinając się po stoku widziałem kilkadziesiąt metrow za moimi plecami przewodnika z psem na smyczy, ale szybko zszedłem z linii jego wzroku i chyba nie zostałem zauważony. O tym, ze dotarłem do RFN upewniłem się dopiero wówczas, gdy zobaczyłem samochod z niemieckimi tablicami rejestracyjnymi. Ale i tak uciekałem jak najdalej od granicy, bo obawiałem się ze czeski pościg zapędzi się za mna na obce terytorium (caly czas dochodzilo mnie ujadanie psow). W koncu, dobrze ukryty i zabezpieczony przed rozpoznaniem ultradźwiękowym i wzrokowym, zajalem pozycje na zalesionym zboczu: nade mna krazyl niemiecki helikopter a przed oczyma rozciągał się widok skapanej w słońcu bawarskiej doliny. Spojrzałem na zegarek. Była 13:18. Byłem wolny, byłem na Zachodzie, byłem szczesliwy! Stracalem z sosnowych igiel krople wody do garsci i pilem. Dziękowałem Panu Bogu! Jako jeden z niewielu przedarłem się zywy przez zasieki „obozu socjalistycznego”. Przekraczanie tej granicy zajęło mi piętnaście godzin. Po wielu dalszych przygodach i popadaniu w rozne tarapaty, przez Tirschenreuth, Norymberge i Hamburg dotarłem do Flensburga w pobliżu granicy z Dania. O tej granicy mniemałem, ze będzie… dziecinna igraszka. Ale nie była z powodu bagien. W wigilie Bozego Narodzenia osiągnąłem twardy grunt po duńskiej stronie granicy. „Wynurzyłem się” akurat przed rzedem ogrodow i parterowych domow. W ich oświetlonych wnętrzach widziałem rodziny zasiadające przy stolach wigilijnych: swiecily się lampki na zdobnych choinkach, przez okna bil blask bezpieczeństwa, ciepla, spokoju i milosci. Patrzyłem i miałem gleboki zal, ze nie zdążyłem dojsc na czas do swoich, do zony z dziecmi. Było po osiemnastej. Obszedłem te domostwa i wyszedłem na ulice. Po paru minutach pewien jegomosc zastąpił mi droge i poszczul psem. Musialem uzyc gazu obezwladniajacego przeciwko biednemu zwierzeciu a potem ukrywac sie przed dunska policja patrolujaca drogi. Celem mojej wędrówki był Esbjerg nad Morzem Polnocnym, oddalony o 110 km. Dystans ten przebyłem w większości na piechote, padając do rowu na widok każdego policyjnego samochodu.
(Po przejsciu paru kilometrow od granicy, napotkałem las i ucieszylem się, ze mapa nie „kłamała”: las był mi domem od wielu lat; ponad pięćset razy spalem w lasach /w namiocie lub pod dachem z… drzew/ podczas letnich autostopowych wędrówek i nie tylko… W lesie czulem się bezpiecznie. W lasach najbardziej obawiałem się nie zwierzat, lecz ludzi! Szedłem tym lasem na skroty, kierując się układem gwiazd. Miałem świadomość, ze jestem u celu i choc obolale stopy „piekly” niemiolosiernie przy każdym stapnieciu, odczuwałem radość i poczucie tryumfu! Z radości śpiewałem moje ukochane piesni, które przez lata dodawaly mi sil: „Marsz Pierwszej Brygady”, „Czerwone maki na Monte Cassino”, „Marsz Mokotowa”, „Warszawskie dzieci”, „Piechote”, „Warszawianke 1831.”, „Hej chłopcy…”, „Rozszumialy się wierzby placzace”, „O mój rozmarynie…”, „Moja mala dziewczynko z AK” i wiele innych - patriotycznych, religijnych, turystycznych, zeglarskich, zolnierskich. Śpiewałem także koledy. Dunski las zahuczał polskimi pieśniami i piosenkami chyba po raz pierwszy od czasow… Czarnieckiego?. Zdalem sobie sprawe z tego, ze osiągnąłem cel, i ze nie byłem chyba najgorszym żołnierzem Polski Walczącej skoro przedarłem się przez „zelazna kurtyne”: zdalem egzamin. Cieszylem się, ze jestem wolny i na Zachodzie, ze wczesniej Ojczyzna nie zarzadala mojej krwi i zycia. Byłem szczesliwy, jak malo kto!).
W pierwszy dzien Swiat po południu dotarłem do mieszkania przyjaciol w Esbjergu, a tam goscily także moja zona i dzieci. Padliśmy sobie w ramiona. Radości nie było konca! Przeprawa przez trzy granice i podroz zajęły mi szesc grudniowych dni, przeszedłem grubo ponad dwieście kilometrow. Byłem niesamowicie wychudzony, na stopach miałem odciski i bable wielkości dojrzalego agrestu, „chodziłem” tylko na kolanach.
Wkrotce zgłosiłem się na policje w podkopenhaskim ośrodku dla uchodźców w Sandholm i złożyłem podanie o azyl polityczny w Danii. Po siedmiomiesiecznym oczekiwaniu otrzymałem odmowe udzielenia azylu, (chociaż w czasie rozpatrywania mojej sprawy Duńczycy dali azyl SB-kowi, który przekonal ich, ze w Polsce grozi mu… niebezpieczeństwo. Azyl przyznano także kilku pijakom – rybakom, którzy zeszli z polskiego kutra w duńskim porcie. Dla mnie zabraklo Duńczykom zrozumienia, pomimo ze swoja młodość poswiecilem walce za nasza wolność oraz za ich bezpieczne zycie). Zrozumialem, ze polityka to stara k….!
Wynająłem adwokata i przez nastepne trzy lata walczyłem o azyl przed sadem. Nauczyłem się pisac po dunsku i sam sporządzałem korespondencje do adwokata i Dyrektoriatu ds. Uchodzcow. „Załatwiłem” sobie polski paszport i rownolegle czynilem starania o emigracje do Kanady, USA, Australii a nawet – w desperacji – do RPA. Uczyłem się także jezyka angielskiego. Razem z zona i dziecmi mieszkałem w ośrodkach dla uchodźców prowadzonych przez Dunski Czerwony Krzyz. Opis tego pobytu zasluguje na książkę, dlatego przejde do finalu.
Otrzymaliśmy NAKAZ (nieodwołalny) opuszczenia Danii najpóźniej 7-go czerwca 1993 r. Policja dowiozła nas pod sam trap na polski prom, który odpływał do Świnoujścia. Balem się aresztowania po dopłynięciu do kraju, bowiem byłem poszukiwany przez Zandarmerie Wojskowa i… „:pomilicje”. Na szczescie nikt nie sprawdzal paszportow: byłem wolny!
Rozpocząłem prace w branzy wydawniczo-reklamowej i odniosłem wielkie sukcesy dzieki pracowitości, wysokiej kreatywności oraz wypraktykowanej w konspiracji umiejętności robienia… czegos z niczego. W ciagu jedenastu lat byłem: agentem reklamy, dyrektorem agencji wydawniczej, graczem giełdowym, kierownikiem dzialu marketingu i reklamy, zastepca dyrektora zarządu, współwłaścicielem wydawnictwa oraz właścicielem agencji promocji i reklamy. Współpracowałem z czterystoma mediami (prasa, radio i telewizja) oraz z sześciuset redaktorami i dziennikarzami. W latach 1999 i 2000 co dziesiata ksiazka prezentowana w polskich mediach pochodzila z mojej… „stajni”. Zrealizowałem zlecenia promocyjne na rzecz trzydziestu oficyn wydawniczych.

Jakas przemozna sila czuwajaca nade mna dba o to, aby poziom adrenaliny w moim organizmie ciagle utrzymywal się na wysokim poziomie. O ile w czasach walki z komunizmem niebezpieczeństwa były wpisane w ryzyko dzialalnosci, o tyle po przemianach ustrojowych taka sytuacja nie jest chyba normalna, jednakze ciagle doświadczam rozmaitych przygod. Najdramatyczniejsza, było przezycie groźnego napadu na moje biuro, dokonane przez trzech uzbrojonych i zamaskowanych „ruskich”. Na drugi dzien po tym zdarzeniu, gdy w asyście kolegi podejmowałem w banku wieksza gotowke, bankowcy po raz pierwszy w ich karierze obsługiwali klienta z… naderznietym gardlem!
Największym moim sukcesem było wydanie i spopularyzowanie wojennych wspomnien Winstona Churchill`a pt. „Druga wojna swiatowa”, 12 ksiag wydawanych kolejno, co trzy miesiące przez trzy lata. Była to najwieksza w Polsce kampania promocyjna książki, rozpoczeta bez grosza, w bankrutującym wydawnictwie. W ciagu trzech lat wydalem na platna reklame tylko 27 tysiecy zlotych, przy czym wartość tej kampanii w cenach reklamy wyniosla prawie dwa miliony zlotych! (Tylko samo Radio Szczecin S.A. wyemitowalo 480 fragmentow dziela Churchill`a). Lacznie kampanie realizowalo 275 mediow na terenie całego kraju.
Byłem także wydawca i popularyzatorem kilku książek o Wojskowej Formacji Specjalnej GROM. Podczas kampanii promocyjnej starałem się pomoc tej jednostce w zmaganiach z generalicja MON, która nie rozumiejąc wyzwan współczesności szkodzila swoimi decyzjami tej doborowej i zasłużonej formacji.
Z powodu poglebiajcej się recesji w branzy wydawniczej, stracilem źródła przychodu i tak jak wielu Polakow, w lutym 2004 r. udalem się do Anglii „za chlebem”, gdzie mieszkam i pracuje. Jestem po rozwodzie. Mam córkę i syna, którzy mieszkaja w Gdańsku.

Autor publikacji