ROSYJSKA „WOJNA INFORMACYJNA”

Brytyjski „Electronic Telegraph” (Internetowe wydanie „Daily Telegraph” i „Sunday Telegraph”) z 25 lipca 2000, Marcus Warren; Trzeba kontrolować jutrzejszą „wojnę informacyjną”. Marcus Warren pisze z Moskwy o nowym złowrogim dokumencie opracowanym w Radzie Bezpieczeństwa przy prezydencie Rosji.

„Wojna informacyjna: konfrontacja między państwami na polu informacji z zamiarem uszkodzenia systemów informacyjnych ... i podkopania systemu politycznego, gospodarczego i społecznego, a także masowej manipulacji psychologicznej na ludności w celu destabilizacji społeczeństwa i państwa”. Powyższy fragment nie został wybrany z jakiegoś bolszewickiego podręcznika rewolucji światowej. Nie wypracował też tej lapidarnej definicji Stalin - „wujek Józio” [jak go nazywali anglosascy alianci]. Nie pochodzi nawet z czasów [rządów] gerontokracji pod przewodem nieboszczyka Leonida Breżniewa. Nie, ta wizja narodziła się w Rosji prezydenta Putina, byłego oficera KGB, który przypuszczalnie świetnie się czuje w nowej erze internetowej, gdyż proponuje stworzenie specjalnej sieci e-mailowej do utrzymywania międzynarodowych przywódców on line, by mogli być ze sobą w stałym kontakcie. „Broń informacyjna”, „wojna informacyjna”, „zagrożenie bezpieczeństwa informacyjnego”, „międzynarodowy terroryzm informacyjny”, „międzynarodowa przestępczość informacyjna” - to są kluczowe terminy w dokumencie zatytułowanym, chyba bez ironii - „Polityka medialna na dzień jutrzejszy”. Nikt się nie przyznaje do autorstwa tego klasycznego traktatu rosyjskiej paranoi, mimo wyraźnie nowatorskiego podejścia. Powszechnie uważa się jednak, że winowajcą jest ktoś z wpływowej Rady Bezpieczeństwa kierowanej przez najlepszego we władzach kumpla pana Putina, Siergieja Iwanowa, innego weterana KGB.

Uważna lektura tekstu dokumentu przynosi nagrodę. Wśród jego zaleceń znajdujemy, na przykład, wezwanie do potępienia „celowego używania informacji do wpływania na żywotne struktury innego państwa” czy odkrycie, że „groźbę użycia broni informacyjnej ... można porównać do groźby użycia broni masowego zniszczenia”.

Znamienne, że gdy wymienione wyżej kategorie są pedantycznie zdefiniowane, to nie ma żadnej próby określenia, czym jest sama „informacja” i do czego służy. Zamiast tego z dokumentu wynika, że informacja wcale nie jest wspólnym dobrem, a faktycznie kluczem do przyszłego dobrobytu w każdym kraju, jest natomiast poważnym zagrożeniem bezpieczeństwa Rosji, które musi być przynajmniej kontrolowane, jeżeli nie można go zlikwidować.

Pomijając treść, rzeczywiste znaczenie tego tekstu leży w tym, że jego autorzy są ludźmi władzy, i w ich wzruszającej naiwności, która przejawiła się w fakcie, że ów dokument stał się rosyjskim referatem na konferencję dotyczącą massmediów, jaka odbyła się w Polsce w ubiegłym miesiącu. Nie ulega wątpliwości, że również na Zachodzie istnieje mnóstwo ekspertów zatroskanych o informację, o wirusy komputerowe, „cyberbomby” i o obronę „życiowych struktur” przed sabotażem. Ale nikt nie sądzi, że szpicle mają tam tyle do powiedzenia w polityce medialnej swoich rządów „na dzień jutrzejszy” (jeśli taka polityka w ogóle istnieje).

Można też zapytać, jeżeli Rosja uważa ów produkt delirium za tak niewinny, aby wysłać je na międzynarodowe seminaria, to jak cudaczne memoranda na temat mediów szkicują aparatczycy i tajniacy „tylko do użytku wewnętrznego”? W ubiegłym tygodniu pojawiły się pewne przecieki, że rząd przygotowuje się do „wprowadzenia porządku”, stworzenia „jedynego zaplecza propagandowego dla popierania działań przywództwa politycznego w kraju” oraz mianowania więcej swoich potakiwaczy na szczytowe stanowiska w mediach.

Oceniać władze należy po tym, co robią, a nie po tym, co mówią publicznie lub co dają do zrozumienia prywatnie. Na przykład, gdy luminarze europejscy zebrali się w Krakowie, aby dyskutować o ważnych sprawach mediów, Władimira Gusińskiego, szefa największego w Rosji niezależnego imperium prasowego, zamknięto w Moskwie w więzieniu pod raczej słabym zarzutem oszustwa podatkowego. [...]

Co się tyczy Internetu, Rosja rozwinęła oryginalny system, w którym służby wywiadowcze nie mają po prostu prawa czytania e-maili, ale zmuszają dostawców usług internetowych do płacenia za sprzęt i naukę, której potrzebują. Rosja ma wspaniałą tradycję w dostarczaniu najwyższej klasy hackerów komputerowych i programistów. Czynniki miarodajne nie lubią jednak, gdy jest dużo informacji, i nienawidzą idei, aby informacji nie obrobiona mogła być dostępna zbyt dużej liczbie obywateli. „Masowa manipulacja psychologiczna na ludności” to jest coś, w czym są zupełnie dobrzy, o czym świadczy sposób, w jaki państwowa telewizja obsłużyła ostatnie wybory i wojnę w Czeczenii. Nadal się jednak niepokoją i lękiem ich napawało mistrzowskie podawanie wiadomości przez NATO w czasie nalotów na Jugosławię, mają też świadomość, że rosyjskie wysiłki pokazania swojej wersji wydarzeń w Czeczenii często są tak niedorzeczne, iż przynoszą odwrotny skutek.

Ponadto większość Rosjan, zwłaszcza wychowanych na „naukach” marksistowskich w czasach sowieckich, podpisuje się pod teorią „zderzenia cywilizacji”. Pan Putin się nią posługuje, dowodząc, że Rosja ratuje świat przed islamskim terroryzmem z Kaukazu i Azji Środkowej. Czy w takiej koncepcji konfliktu na skalę światową, która także prawosławną Rosję podjudza przeciwko Zachodowi, można mieć nadzieję na coś innego niż na „wojnę” o informację, o coś, w czym władze nie są bardzo dobre i czego w każdym razie nie rozumieją.

Lady Thatcher, ciągle jeden z ulubionych w tym kraju polityków, wyraziła tydzień temu z dalekiej Kalifornii opinię, że „każdego dnia współczesna Rosja zachowuje się coraz bardziej jak stary Związek Sowiecki”. Mam nadzieję, że się myli. Ale mnóstwo potężnych rosyjskich biurokratów stara się dowieść, że ma ona rację.

Archiwum ABCNET 2002-2010