ALIANS POLSKO-BRYTYJSKI

W związku z naszym poparciem amerykańskiej akcji wojskowej w Iraku, skromnym w niej udziale i zgodą na administrowanie jedną ze stref stabilizacyjnych w tym kraju Polska stała się ostatnio dla dużej części prasy światowej wdzięcznym tematem korespondencji i komentarzy. Piszą o nas wszystkie wielkie i znane tytuły prasy brytyjskiej i amerykańskiej. Dodatkowe zainteresowanie wzbudzają planowane odwiedziny naszego kraju przez prezydenta Busha i premiera Blaira w drodze na celebracje 300-lecia Sankt Petersburga urządzane przez prezydenta Putina.

Gazety należące do obozu postępu i ogólnoludzkiego zatroskania, czyli po prostu lewicowe lub lewackie, martwią się o nas szczerze albo tylko udają, ale i one zwracają uwagę na możliwość bliższej współpracy Polski i Wielkiej Brytanii w ramach Unii Europejskiej. Najlepszym przykładem tego zatroskania jest komentarz znanego Timothy’ego Gartona Asha w „The Guardian” (15.05.2003), zatytułowany "Eurozone in Iraq" (Eurostrefa w Iraku). Jego sens i stylistykę najlepiej oddają dwa niżej przytoczone fragmenty:

Przez dwa stulecia przeznaczeniem Polski było być okupowaną i rozbieraną przez potęgi imperialne, aż tu nagle ona sama ma być siłą okupującą, imperialną. Przez 40 lat, pod komunizmem, moi polscy przyjaciele mówili tęsknie o „zachodzie”, a teraz mogą zginąć od bomby zamachowca-samobójcy, gdyż stali się jego częścią. Polacy, kierowani przez prezydenta postkomunistę i takiż rząd, usłuchali imperialnego napomnienia Rudyarda Kiplinga, aby „podnieść brzemię białego człowieka”, z ironicznym wzruszeniem ramion i niepokojem, ale także z determinacją. [...] Polsce jednak bardziej [niż trójkąt weimarski] w balansowaniu między Europą a Ameryką może pomóc kraj, który faktycznie robi to samo, czyli Wielka Brytania. Taką ofertę premier Blair powinien złożyć, ale nie w kontekście dołączenia Polski do sojuszu anglo-amerykańskiego. Powinien zrobić to w kontekście europejskim. Mógłby podpowiedzieć prywatnie swemu przyjacielowi Josemu Marii Aznarowi, aby może niektóre hiszpańskie oddziały przenieść ze strefy brytyjskiej do polskiej po wyborach 25 maja. Mógłby też porozmawiać ze swym przyjacielem Gerhardem Schröderem, aby Niemcy weszli mimo wszystko. Mógłby także szepnąć słówko Duńczykom, którzy już współpracują ściśle w niemiecko-polsko-duńskim korpusie. Z czasem strefy brytyjska i polska powinny stać się eurostrefami NATO-owskich sił pokojowych pod jakimś międzynarodowym, legalnym, multilateralnym zarządem. I naturalnie powinniśmy jasno stwierdzić, że to twarde jądro europejskiej operacji bezpieczeństwa na Bliskim i Środkowym Wschodzie jest w całości otwarte dla Francuzów, gdy tylko zechcą do nas się przyłączyć, czego serdecznie sobie sobie życzymy.

W innym tonie utrzymane są teksty np. z „International Herald Tribune”. Tylko w jednym numerze gazety (15.05.2003) znajdujemy dwa artykuły.

W jednym z nich – "Poland’s pickle is bittersweet", co można oddać jako "Pasztet Polski ma kroplę goryczy" – Heather Grabbe, zastępca dyrektora Center for European Reform, przedstawia dylematy, finansowe i polityczne, przed jakimi stanęła Polska przyjmując ofertę administrowania jednym z sektorów w Iraku, i krytykuje formułowane tu i ówdzie w Starej Europie nieprzychylne stanowisko wobec tej decyzji. Postuluje też pewnego rodzaju alians między Polską i Wielką Brytanią.

Liderzy Polski znaleźli się pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i partnerami z Unii Europejskiej, z którymi muszą konstruktywnie współpracować, jako przywódcy przyszłego kraju członkowskiego. Są w podobnej sytuacji jak premier Tony Blair, tyle że bez jego wpływów. Prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski nie może tak oddziaływać na administrację Busha jak Blair, a Polska ma mniejszą siłę przetargową w stosunkach za Stanami Zjednoczonymi.

Póki co, Polska nie ma ustalonego miejsca w Unii Europejskiej, natomiast Wielka Brytania, mimo wszystkich swych problemów z euro, jest w niej od 30 lat. Polska jest między młotem a kowadłem, ale bez amortyzujących wpływów po żadnej ze stron Atlantyku. Co gorsza, premier Leszek Miller walczy o polityczne przetrwanie na arenie krajowej, staczając boje o przepchnięcie bardzo pożądanych reform gospodarczych.

Jednak dylemat, który Polska ma przed sobą, nie jest całkowicie złą nowiną. Jeśliby operacja w Iraku ujawniła poważne słabości polskiej logistyki, to mogłoby to stanowić bodziec do szybszej reformy polskich sił zbrojnych i zakupów wyposażenia dla wojska.

Zaangażowanie w powojenną odbudowę będzie również miało skutki polityczne. Polska może bardziej zdecydowanie opowiadać się za odgrywaniem przez NATO jakiejś roli poza Europą. Warszawa bardzo też chce, żeby UE wypracowała bardziej konkretną politykę zagraniczną oraz politykę bezpieczeństwa i obrony, co mogłoby się przyczynić w szczególności do stabilności u jej wschodnich sąsiadów, takich jak Ukraina.

Jako członek UE, Polska będzie się starała zapewnić, by polityka zagraniczna Unii i jej polityka bezpieczeństwa były nastawione na współpracę z sojuszem atlantyckim, a nie były wymierzone przeciwko niemu. To kolejna paralela ze stanowiskiem Blaira: pragnienia Warszawy dotyczące wspólnej europejskiej polityki zagranicznej są podobne do dążeń Londynu. [...] Ale wiarygodność Polski w rozszerzonej Unii będzie zależała od jej sukcesu w Iraku. To jest chwila prawdy dla aspiracji Polski w dziedzinie polityki zagranicznej.

W drugim artykule "Rewarding freedom’s friends" (Nagradzanie przyjaciół wolności) William Safire nawiązuje na wstępie do zapowiedzianych wizyt prezydenta Busha w Sankt Petersburgu i Krakowie i podkreśla zasadnicze różnice między obecną Rosją a obecną Polską i między stosunkami łączącymi te kraje ze Stanami Zjednoczonymi. Bardzo wysoko ocenia postawę Polski i innych państw Nowej Europy w konflikcie irackim i nie szczędzi kąśliwych uwag Francji i Niemcom.

W geście, który mogą w pełni pojąć jedynie mieszkańcy Europy Wschodniej mający dobrą pamięć, polski minister obrony uprzejmie zaproponował swemu niemieckiemu odpowiednikowi włączenie oddziałów niemieckich do dowodzonych przez Polaków wojsk europejskich. Urzędnicy nastawionego antyamerykańsko kanclerza Gerhada Schrödera zatrzęśli się na samą myśl o niemieckich żołnierzach salutujących polskim oficerom i ze złością odrzucili wspaniałomyślną ofertę Polski.

Safire wskazuje, iż Amerykanie nie są winni obecnych podziałów w Europie i nie zależy im na ich pogłębianiu. Niemniej uważa, że:

Powojenna polityka Stanów Zjednoczonych powinna nagradzać przyjaciół i przypominać innym, że każde działanie ma konsekwencje. Cztery ostatnie słowa nie są eufemizmem użytym zamiast „nasi wrogowie zostaną ukarani”. Francja i Niemcy są demokratycznymi państwami, nie są wrogami Ameryki i nie mamy kar na składzie – możemy się tylko powstrzymać od przyznania nagród, które słusznie należą się tym, którzy przyłączyli się do sprawy wolności.

A zatem – z powodów strategicznych wartko teraz nastąpi przesunięcie i redukcja 120 tysięcy żołnierzy amerykańskich stacjonujących w Europie. Przebywająca obecnie w Iraku 1. Dywizja Pancerna nie wróci już do baz w Niemczech. Inni żołnierze powiedzą „auf Wiedersehen” i zaczną się uczyć polskiego, rumuńskiego, bułgarskiego i węgierskiego.

Skończyły się dowcipy o Polakach; zaczęły się dowcipy o Francuzach. Społeczności Amerykanów o polskich korzeniach w bastionach Partii Demokratycznej w Michigan, Wisconsin, Connecticut i Illinois będą promieniały dumą z powodu nowo uzyskanego strategicznego znaczenia kraju ich pochodzenia i udzielenia mu przez prezydenta Busha gwarancji finansowych dotyczących nowych kontraktów.

Z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych wzmacnianie narodów, którym ufają, ma sens. Kiedy Ameryka nagrodzi przyjaciół wolności, przyszli przywódcy w Berlinie, Paryżu i Moskwie zdadzą sobie sprawę, że krótkowzroczne akcje polityczne mają długoterminowe konsekwencje.

Na zakończenie zwróćmy uwagę, że również brytyjski tygodnik konserwatywny „The Spectator”(17.05.2003) na czołowym miejscu zamieszcza sporą korespondencję z Polski swego redaktora działu zagranicznego, Andrew Gimsona, pod tytułem "Pole position". Tytuł jest wieloznaczny, z pewnością w sposób zamierzony, bo można go rozumieć tak, jak go używają zawodnicy i fani wyścigów samochodowych formuły pierwszej (także po polsku), czyli „najlepsza pozycja startowa”, albo (godząc się na pewną niegramatyczność) jako „stanowisko Polaka”. Andrew Gimson wraz z korespondentami „Timesa”, „Guardiana” i „Economista” był niedawno u nas na zaproszenie rządu polskiego. Jego tekst współbrzmi z wyżej omówionym stanowiskiem Heather Grabbe.

Wszyscy, którzy rozpaczają, że Unia Europejska pędzi na łeb na szyję w kierunku superpaństwa, powinni odwiedzić Polskę. Kiedy się rozmawia z Polakami, którzy przecież przeżyli wysiłki Hitlera i Stalina zmierzające do ich zniszczenia, jest niemożliwością wyobrazić sobie, aby zezwolili na przekreślenie swej państwowości przez Valerego Giscarda d’Estainga i innych notabli, którzy dopiero co zakończyli projektować nową europejską konstytucję. To, jak Polacy myślą i postępują, łącznie z ich tradycją nieposłuszeństwa obcym mocarstwom, sprawia, że całkowicie nie nadają się do roli pokornego subalterna wyznaczonej im przez polityków francuskich i niemieckich.

Nie chcę wcale powiedzieć, że Polacy mają skłonność do robienia kłopotów. Przeciwnie, w każdym europejskim przedsięwzięciu wymagającym współdziałania, które uznają za rozsądne, można liczyć na nich energiczne poparcie. Po zbliżającym się wejściu do UE będą strażnikami nowej granicy unijnej z Rosją na południowym krańcu enklawy kaliningradzkiej, i w ubiegłym tygodniu sam byłem świadkiem podejmowania ostrych środków dla ochrony tej granicy przeciwko nielegalnym przybyszom i towarom, przy stawianiu jak najmniejszych przeszkód w legalnych handlu. [...]

Było [...] przyjemnością spędzić większość ubiegłego tygodnia na rozmowach z politykami i urzędnikami w Warszawie. Takie słowa, jak „suwerenność” pojawiały się w nich w sposób naturalny, bez jakichkolwiek sugestii ze strony brytyjskiego eurosceptyka. Nie może być większego kontrastu w stosunku do Niemiec: niemiecka klasa polityczna głęboko wstydzi się tego, że jest niemiecka, i wyraźnie źle się czuje (nie dotyczy to Bawarii) z jakąkolwiek ideą narodowej suwerenności, natomiast Polacy są ogromnie dumni, że są Polakami i bardzo często przypominają wybitne wydarzenia swej tysiącletniej historii, takie jak uratowanie Europy przed Turkami pod Wiedniem w 1683 r. Polski duch swobody jest powiązany z poczuciem narodowości.

Pod koniec tego miesiąca odwiedzi Polskę Tony Blair, a jego wierny dworzanin Peter Mandeson był ostatnio w Warszawie przygotowując tę wizytę. Można się jednak zastanawiać, czy obaj mężowie mają odpowiedni temperament, aby dostrzec, jak wielka jest teraz możliwość sojuszu polsko-brytyjskiego w celu pokrzyżowania francusko-niemieckich planów rozwoju wielkich instytucji europejskich. Brytyjskie Foreign Office ideę obrony narodowej suwerenności uznaje za prawie tak samo wstydliwą, jak Niemcy; nasi dyplomaci nie uznają jej po prostu za dostatecznie nowoczesną i wymyślną. Polacy dotychczas czuli się zawiedzeni pasywną postawą Lodynu do Polski, tak odbiegającą od ostrego, ale protekcjonistycznego zainteresowania okazywanego przez Paryż i Berlin. Na szczyt protekcjonizmu wspiął się prezydent Jacques Chirac, kiedy określił poparcie Polski i innych krajów środkowoeuropejskich dla amerykańskiego stanowiska w sprawie Iraku jako „infantylne”.

Prawdą jest, że Polska, tak samo jak Wielka Brytania, ufna we własne siły przyjęła rolę młodszego partnera Ameryki, podczas gdy Francja, wypełniona upokarzającym uczuciem własnej niższości, poddała się pokusie wzięcia strony Saddama Hussajna. [...]

Polskie poparcie kampanii irackiej, które objęło także wysłanie niewielkiej liczby wojska, miało ogromną wartość polityczną dla premiera Blaira, który niewątpliwie skorzysta z okazji, aby zrewanżować się poparciem dla rządu w Warszawie w jego kampanii za głosowaniem „tak” w referendum 7-8 czerwca w sprawie członkostwa Polski w UE. [...]

Ważne jest, abyśmy zrozumieli, że istnieje pewien spór między dwoma obozami polskich patriotów. Obóz „na tak” powiada, że Polska zawsze była częścia zachodniej cywilizacji, i patrzy na członkostwo jako na spełnienie narodowego przeznaczenia. Większość najaktywniejszych i zdolnych Polaków – a są oni rzeczywiście bardzo aktywni i zdolni – są za członkostwem, wiedząc, że nie muszą się obawiać zwiększonej konkurencji, na którą ono ich wystawi.

Obóz „na nie” powiada, że klęska w 1939 r. pokazuje, iż Polska w swej obronie nie może polegać na żadnej sile zewnętrznej, na pewno nie na Francji i W. Brytanii, i że dopiero co odzyskawszy niepodległość nie czas jeszcze na oddawanie znowu komuś władzy nad krajem. Obawia się także, iż Niemcy chcą użyć UE do odzyskania dużych obszarów niemieckiego terytorium, które teraz jest częścią Polski.

Dodajmy od siebie, że w przedstawieniu racji naszych eurosceptyków przez Andrew Gimsona zabrakło chyba rzeczy najważniejszej – obawy o narzucanie nam przez różne gremia UE rozwiązań prawnych sprzecznych z naszymi tradycjami i moralnością chrześcijańską, na co także zwrócił ostatnio uwagę Jan Paweł II.

Oprac. H. S. i Z. S.

Archiwum ABCNET 2002-2010