MARSZE „ANTYWOJENNE” – NIEKOŃCZĄCE SIĘ DEJA- VU

Amerykański tygodnik „National Review” z 18 lutego 2003 roku zamieszcza artykuł Johna O’Sullivana na temat demonstracji przeciwko interwencji USA w Iraku. Autor zwraca uwagę na brak programu pozytywnego demonstrantów, a także przypomina podobne protesty z początku lat 80.

Marsze „pokojowe”, które miały miejsce w ostatni weekend w Nowym Jorku, San Francisco, Londynie i Europie Zachodniej były wielką ekspresją społecznych emocji. Nie trzeba ich usprawiedliwiać bądź potępiać, ale z pewnością należy je wytłumaczyć. Dlaczego miliony ludzi, z różnych zakątków świata, nagle zbierają się by krzyczeć te same hasła i nieść te same transparenty?

Oczywiście dla niektórych obserwatorów takie wydarzenia rozumieją się same przez się. Głos demonstracji to głos Boga. Jeżeli miliony ludzi maszeruje, by „protestować” przeciwko Bushowi i wojnie, podczas gdy inni wyrażają swe zdanie w lokalach wyborczych lub sondażach opinii publicznej, to wydaje się, że racje demonstrantów mają większą wagę. Brytyjscy trockiści opracowali kiedyś teorię, która miała podkreślać tę przewagę. Nazwali to „demokracją poświęcenia”.

Teoria ta, po dekonstrukcji, to po prostu władza mniejszości aktywistów, demonstrantów i ulicznych oprychów. Zwykła demokracja jest, oczywiście, przeciwko rządom mniejszości i za zagwarantowaniem prawa zwykłych ludzi do wyboru swojego rządu bez konieczności bycia zawodowymi politycznymi agitatorami. Brakuje jej „akceptacji grupy rówieśniczej” i rewolucyjnego nastroju demonstracji; ale tego brakuje większości wyborców. Wybory nie przez przypadek są zwane „demokracją pośrednią”.

Inni obserwatorzy nie przyznają przewagi moralnej racjom demonstrantów, ale ostrożnie uważają ich za przekaźniki rzeczywistych poglądów własnych narodów. Nawet jeśli nie podoba nam się ich przesłanie, nie możemy nie zauważać faktu, że miliony ludzi jest tak mocno przekonanych, by wyjść na ulice.

W ten sposób przecenia się poniesione przez demonstrantów ofiary. To naprawdę nie wymaga wielkiego poświęcenia, by wsiąść w autobus lub pociąg, pojechać do przyjemnych miejsc, jak Londyn lub San Francisco i spędzić miłe sobotnie popołudnie maszerując, wznosząc hasła i śpiewać w raczej świątecznej atmosferze wzajemnej adoracji. Edward Banfield, wielki amerykański socjolog, stwierdził, że jednym z niezauważonych wcześniej wyjaśnień protestów z lat 60. jest takie, że chłopcy w wieku poborowym buntowali się przede wszystkim dla zabawy i korzyści. Obecne demonstracje mogą być także interpretowane jako, oczywiście bardziej nieśmiałe i mniej niebezpieczne, rozrywki młodych ludzi z klasy średniej, którzy mają jednak większe horyzonty i są bardziej nastawieni na karierę, niż ich poprzednicy. Ich rodzice, w nostalgii za swą utraconą młodością i „mityngami” z lat 60., oczywiście to popierają i bardzo chętnie współuczestniczą.

Poza tym, nie jest łatwo popierać żądania skrycie podsuwane przez maszerujących. Tak, oni chcą „zatrzymać wojnę”. Ale oni nie mają żadnego pomysłu na Saddama Husseina, który, jak powiedział Tony Blair, więcej ludzi zabił w salach tortur i wojnach, niż demonstrowało w sobotę. Nie sugerują oni, w jaki sposób można rozwiązać problem dążenia Saddama do posiadania broni jądrowej, a także jak zmniejszyć cierpienia Irakijczyków. A jeśli spytać się ich wprost o alternatywę dla oswobodzenia Iraku, podają dwa rozwiązania, którym się dotąd przeciwstawiali – czyli kontynuowanie inspekcji i sankcje ekonomiczne. Tymczasem taka polityka jedynie opóźnia program atomowy Saddama i uderza w zwykłych Irakijczyków, a nie ich brutalny rząd, a poza tym może być poparta siłą, jeśli nie zrealizuje swych celów pokojowo, co się z pewnością stanie.

Niezwracanie uwagi na własne pomysły dotyczące Saddama było pewnie mądrym posunięciem demonstrantów. Nie dziwi fakt, że prawie wszyscy Irakijczycy żyjący za granicą byli przeciwko „pokojowym” marszom. Uważają, że takie marsze są na rękę dyktatorowi i opóźniają tylko oswobodzenie ich rodzin.

Co do słuszności demonstrantów i ich argumentów, warto przypomnieć podobne ruchy sprzed dwudziestu lat. W 1982 roku i później odbywały się masowe „pokojowe” marsze w Europie Zachodniej i USA przeciwko rozmieszczaniu amerykańskich pocisków obronnych w krajach NATO, podczas gdy Związek Sowiecki odmawiał wycofania swoich SS-20. NATO i Zachód zajął wtedy twarde stanowisko, blok sowiecki implodował, a dzisiaj ciężko jest znaleźć kogoś, kto przyznaje się do uczestnictwa w tamtych „pokojowych” marszach.

Dziewięć lat później, w 1991 roku w Europie odbyły się masowe marsze „pokojowe” przeciwko wojnie o wolny Kuwejt. Młody (powiedzmy, młodszy) Gerhard Schroeder, obecnie kanclerz Niemiec, stał na czele tej kampanii, ostrzegając, że reżym Busha może użyć broni jądrowej przeciwko Irakowi, co przyniesie „straszne konsekwencje”. Ale koalicja zignorowała demonstrantów i wyzwoliła Kuwejt bez żadnych przewidywanych okropieństw. Czy obecnie Schroeder broni swych ówczesnych „pokojowych” aktywistów? Prawie na pewno chciałby, żeby zostało to okryte całunem niepamięci.

Tak więc dzisiejsze marsze „pokojowe” to tak naprawdę niekończące się deja – vu. Wszystko, co zostało z tamtych dwóch kampanii to więdnący obraz postawy rewolucyjnej i smród zjełczałego idealizmu. Słuszne postulaty demonstrantów nie zostały zrealizowane. A historia uważa ich za naiwniaków wykorzystanych przez tyranów.

Tegoroczni demonstranci wydają się mieć, według mnie, jeszcze jeden motyw, który pcha ich do wyjścia na ulicę. Oprócz bowiem antyamerykanizmu, anty-izraleizmu, antykapitalizmu itd., które inni komentatorzy już zanalizowali, motywuje ich również nostalgiczne przywiązanie do międzynarodowej anarchii.

Jeśli moje twierdzenie wydaje się sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, to dlatego, że argumentuje się, że to właśnie administracja Busha – ze swoją „jednostronnością” i chęcią rozpętania wojny prewencyjnej – podważa prestiż międzynarodowych instytucji. Tylko w jakim stopniu instytucje te zajmują się jednostkowym problemem Saddama Husseina albo bardziej ogólnym problemem nierozprzestrzeniania broni jądrowej? W prawie żadnym.

To Stany Zjednoczone i ich sojusznicy, po nieudanej próbie rozwiązania tych problemów we współpracy z uznanymi strukturami ONZ, proponują narzucenie międzynarodowych zasad tym, którzy je łamią. A to niepokoi nie tylko różnych Saddamów, lecz także te siły, które korzystają z międzynarodowej anarchii i te ciała międzynarodowe i organizacje pozarządowe, które chcą anarchię zastąpić swoim „rządzeniem”.

To jakby srogi dyrektor z tradycyjnymi poglądami na temat dyscypliny pojawił się nagle w źle zorganizowanej szkole. Przeciwko niemu protestowaliby nie tylko szkolni chuligani, ale także wiele dzieci, które przyzwyczaiły się do sporadycznych niegrzecznych zachowań, a również ci nauczyciele, którzy mają „postępowe” poglądy na temat porządku.

Stany Zjednoczone obecnie weszły do szkoły w odpowiedzi na zagrożenie zamachu bombowego. Próbują zaprowadzić choć odrobinę dyscypliny. A głosy z podwórka to infantylna nostalgia za światem Dzikiego Zachodu, który odchodzi w przeszłość.

opr. JL

Archiwum ABCNET 2002-2010