RUMUNIA: ŻYWY ŁAŃCUCH ZWOLENNIKÓW LUSTRACJI

Rumuński tygodnik “22” z 24 marca 2003 roku zamieszcza artykuł Steliana Tănase na temat niedawnej demonstracji zwolenników lustracji. Do demonstrantów przyłączyli się także postkomuniści, którzy lustrację zwalczają. Manifestacja stała się dla Tănase pretekstem, aby podsumować klęskę społeczeństwa obywatelskiego w Rumunii.

Miałem mieszane uczucia, kiedy w marcu zjawiłem się pod Domem Ludu [Casa Poporului – największy budynek w Bukareszcie, wybudowany jako rezydencja Ceauşescu, obecnie siedziba parlamentu – JL], by wziął udział w żywym łańcuchu zorganizowanym przez to, co z pewnym wahaniem nazywamy społeczeństwem obywatelskim. Pomimo sceptycznych prognoz, zjawiło się tak około trzech, czterech tysięcy ludzi.

Widziałem w tym rozdrażnienie niektórych wywołane przez słabość i pasywność opozycji. Ale też rozdrażnienie innych, nie tak licznych, arogancją byłych agentów Securitate, którzy w międzyczasie stali się prosperującymi kapitalistami i ważnymi politykami. Ach, biada!

Od czasu, kiedy do nas strzelali na ulicach Timişoary, Sibiu, Klużu, Bukaresztu, minęło już 13 lat. Niektórzy z nas padli od tych pocisków. Nie wiadomo już, kto wygrał, a kto przegrał w grudniu 1989 roku.

W każdym razie to oni kontrolują gospodarkę i większą część życia politycznego. Mówię: „większą część”, choć właściwie kontrolują je całe, kiedy tylko chcą. Tak dalece, że udało im się zablokować dostęp do archiwów Securitate. A odpowiednie grupy nacisku nie poczuły się w obowiązku przeciwdziałać.

Politykierskie manewry, labirynty parlamentarne, najprzeróżniejsze rodzaje komisji, co jedna to gorsza, dyskusje o niczym, symulacje, odroczenia. Wszystkie procedury zostały użyte, aby pogrzebać sprawę lustracji. I w końcu doszło do rozdrażnienia, o którym mówiłem.

A jednak można powiedzieć, że rumuńskie społeczeństwo się rozwija. Kiedy ludzie wychodzą na ulicę protestować, nie organizuje się już, jak kiedyś, kontrdemonstracji. Nie przysyła się górników. Teraz, będąc tam o 9:30 rano, widziałem zdyscyplinowane kolumny przyprowadzone przez PSD [partia postkomunistyczna – JL], z transparentami, na tych samych chodnikach, co żywy łańcuch, zajmujące pozycje strategiczne. Ich taktyka wydała mi się sprytna. Udało im się zneutralizować kryzys. Zatarli rozróżnienie pomiędzy „nami” a „nimi”, które jest początkiem każdej opozycji. W rezultacie członkowie i kadry PSD, także ministrowie i przywódcy, protestowali przeciwko swojej własnej polityce i swojej własnej partii.

Czy w takim razie w PSD szykuje się rozłam? W żadnym razie. PSD stało się partią o niesprecyzowanej ideologii, tzw. catch all party, w której łączą się przeciwstawne poglądy polityczne. Wczoraj przejęła ideę wstąpienia do NATO, później pomysły własności prywatnej i kapitalizmu, a dzisiaj protestuje przeciwko rozwiązaniu CNSAS [Consiliul Naţional pentru Studierea Arhivelor Securităţii – Rada Narodowa ds. Badania Archiwów Securitate – jest to coś w rodzaju polskiego IPN-u: udostępnia zainteresowanym teczki, a także przygotowuje edycje niektórych dokumentów służb bezpieczeństwa – JL] i tak dalej.

Oczywiście nie wyrzekli się również starych poglądów. Idzie przecież o CNSAS, które zajmuje się „wylizywaniem teczek”! Rozumiem, że demonstranci przysłani przez PSD odżegnali się od premiera, autora deklaracji „wylizywaniu” [premier Adrian Năstase pragnąc zdezawuować CNSAS nazwał jej działalność „wylizywaniem teczek”]? Zapomnieliśmy, że Bukareszt jest stolicą absurdu. Wiemy to od Ionescu.

Ale na innym chodniku wcale nie było bardziej przejrzyście i nie czułem się tam dobrze. Kilka grupek nostalgików i zawiedzionych. Gdzie chwała i splendor dawnych protestów? Wtedy społeczeństwo obywatelskie na zwykłą odezwę zbierało dziesiątki tysięcy ludzi. W tej pustce wokół złowrogiego Domu Ludu widziałem melancholiczne resztki Placu Uniwersyteckiego [na początku lat 90. odbywały się tam masowe demonstracje antykomunistyczne – JL]. Ale i innych marszów i spotkań. To były czasy, gdy władza była pod ciągłą presją. Ludność Bukaresztu umiała okazywać ducha publicznego. To były czasy odwagi, jasnych poglądów i zaufania.

Ten świat już odszedł. W międzyczasie „społeczeństwo obywatelskie” miało możliwość „objęcia władzy” na cztery lata. Wygrali wybory. Mieli prezydenta i trzy swoje rządy. Udało im się wykrzesać entuzjazm i rozpalić nadzieję. Niestety, wiele rzeczy się nie zmieniło. Politykierska komedia znów się rozpoczęła, tym razem z udziałem ludzi, którzy doszli do władzy w wyniku setek protestów z lat 1990-96. Społeczeństwo obywatelskie wydało garstkę przywódców, w których uwierzyło miliony ludzi. Kluczowe słowa „społeczeństwo” i „obywatelskie” wydawały się być naszym zbawieniem. Ci, którzy wtedy objęli władzę, bezwstydnie używali nazwy „społeczeństwa obywatelskiego” jako alibi. Używali go jak sloganu, jak politykierskiego manewru, jako instrumentu swej władzy. Były to puste słowa, hipokryzja, której używano, by ukryć niekompetencję, dwulicowość i chciwość. Czyli brak świadomości obywatelskiej.

W tych rewolucyjnych czasach było bardzo trudno – bez dłuższego okresu dysydenctwa, który pozwoliłby zweryfikować ludzi, ich umiejętności i wiarygodność – przeprowadzić właściwą selekcję przywódców. W tych warunkach wśród liderów społeczeństwa obywatelskiego pojawili się awanturnicy, karierowicze, „kanalie”, jak mówił znany filozof [Gabriel Liiceanu – JL]. Nie brakowało również byłych informatorów służb bezpieczeństwa, ludzi przekupnych, skorumpowanych lub podatnych na korupcję. To było normalne w danych warunkach. Kto może odróżnić słowa od czynów, czyjąś przeszłość od teraźniejszości?

Byliśmy naiwni, teraz już to wiemy. „Oni” zalali, niestety, pozostałych. „Oni” byli bardziej żądni władzy, bardziej zdeterminowani, by się wzbogacić. Kiedy upadli, ci beneficjenci „społeczeństwa obywatelskiego”, pociągnęli za sobą w dół prestiż ciężko wywalczony przez innych. Społeczeństwo obywatelskie ich zaproponowało, promowało, zasugerowało ich wyborcom. W oczach opinii publicznej liczy się to, że kiedy doszli do władzy, zachowywali się dokładnie odwrotnie, niż obiecywali przed 1996 rokiem. Nie liczy się zaś to, że wielu prawdziwie oddanych idei społeczeństwa obywatelskiego dobrowolnie pozostało z dala od hierarchii państwowej, by nie mieszać się do „społeczeństwa politycznego”. Pozostali, by kontynuować walkę, często anonimową, bez korzyści i przywilejów. W oczach opinii publicznej są jednak identyfikowani z tamtymi i również ich obarcza się winą za klęskę.

Dzisiejsze znużenie społeczeństwa obywatelskiego, o którym mówią niektórzy obserwatorzy, ma swoje źródło w tej sytuacji. To przede wszystkim ogromna utrata prestiżu. Zaufanie, którym się kiedyś cieszyło, znikło. Ten upadek został spowodowany przez improwizowanie władzy, dwuznaczność moralną, cotygodniowe kłótnie w koalicji, kaprysy Cotroceni [pałac prezydencki – JL], nieudolność w rządzeniu itd. Entuzjazm z 1996 roku miał pewien składnik – „obywatelski”. To, co nastąpiło, było, niestety, całkowitym fiaskiem. Siła mobilizacji społeczeństwa radykalnie się obniżyła.

Podnieść podobne hasła i zdobyć poparcie dzisiaj – to praktycznie niemożliwe. Marzec był czasem podsumowania. Zakończył się pewien etap.

opr. JL

Archiwum ABCNET 2002-2010