OBRONA EUROPEJSKA - III

Internetowe wydanie brytyjskiej gazety “Financial Times” z 26 czerwca 2000 r., John Bolton; Europejskie zagrożenie dla przyszłości NATO - spojrzenie prywatne. John Bolton, wiceprezes American Enterprise Institute, twierdzi, że utworzenie nowego sojuszu obronnego zasadniczo zmieni stosunek Europy do Stanów Zjednoczonych.

Wielu ludzi w Europie i w Ameryce sądzi, że utworzenie Europejskiej Tożsamości Bezpieczeństwa i Obrony (European Security and Defence Identity - ESDI) nie osłabi NATO. Niestety, mylą się oni zarówno co do roli ESDI, jak i do wpływu takiej formacji na Sojusz Atlantycki.

Po pierwsze, ESDI jest klasycznym przykładem przygotowań do ostatniej wojny, w tym przypadku wojny o spadek po Jugosławii. Brytyjski premier Tony Blair argumentował, że “nie należy oczekiwać, iż Stany Zjednoczone będą zawsze odgrywały jakąś rolę przy sprzątaniu na naszym podwórku”. Większość Amerykanów z tym się zgodzi. Można jednak zasadnie spytać, jak wiele jeszcze niepokojów o charakterze jugosłowiańskim spodziewają się Europejczycy w Europie. Prawdziwy bałagan, spowodowany - powiedzmy - powracającą na stare tory ksenofobiczną Rosją, wymagałby prawdziwej odpowiedzi ze strony NATO, a nie ze strony nieprzetestowanej Unii Europejskiej.

Gdyby młode demokracje Europy środkowej - Polska, Węgry i Czechy - stanęły przed zagrożeniem swoich granic, to czy ktoś poważnie sądzi, że zwróciłyby się one o pomoc do UE? Inne konflikty, takie jak grecko-turecki, także musiałyby być rozwiązane wewnątrz NATO.

Możliwe jest, że ESDI mają jakiś ukryty cel - rzucenie europejskiej potęgi militarnej gdzieś “poza jej obszar” bez wciągania w to USA. Europejczycy silnie zaprzeczają, iż jest taki strategiczny cel, ale Amerykanie mają przynajmniej prawo zastanawiać nad tym.

Po drugie, jeżeli ostatnie europejskie posunięcia - od zapowiedzi korpusu francusko-niemieckiego po deklarację z St Malo i ostatnie ruchy w związku z Kosowem - były tylko staraniami o zwiększenie europejskiego wkładu do wspólnej obrony, to Ameryka byłaby głupia nie godząc się na nie. I choć w przemówieniach przywódców europejskich pełno takich słów, jak “silny”, “krzepki” i “mocny”, to naprawdę znaczący wkład europejski wymagałby istotnego zwiększenia budżetów wojskowych we wszystkich prawie obszarach, zarówno w liczbach bezwzględnych, jak i w procentach produktu krajowego brutto.

Niestety, budżety wojskowe państw UE są bardziej skąpe niż kiedykolwiek, w dużym stopniu z powodu hamujących skutków europejskiej unii monetarnej. Nie będzie więc wielkim zaskoczeniem, gdy w najbliższej przyszłości będzie najprawdopodobniej jeszcze większy nacisk na zmniejszenie wydatków obronnych. Oznacza to, że europejskie książeczki czekowe nie będą po prostu pasowały do politycznej retoryki. Mimo to Europejczycy nadal prezentują niepokojące gesty i retorykę, takie jak mianowanie Javiera Solany szefem od dawna konającej Unii Zachodnio-Europejskiej na dodatek do już przez niego piastowanego stanowiska o imponującym tytule “wysokiego przedstawiciela wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa”. Wkładem zaś prezydenta Francji Jacquesa Chiraca było jego prowokacyjne antyamerykańskie przemówienie w listopadzie ub. roku. Inni Europejczycy radzą Amerykanom nie brać Francuzów poważnie, bo nie mówią oni w imieniu wszystkich Europejczyków, kiedy nazywają Stany Zjednoczone hyperpuissance [hypermocarstwem]. Jeżeli jednak takie gesty będą nadal wykonywane i antyamerykańska retoryka pozostanie bez odpowiedzi, to Amerykanie będą mogli tylko wyciągnąć jeden z dwóch wniosków: albo ambicje obronne Europejczyków są niepoważne, albo są poważne. Jeden i drugi wniosek jest niepokojący.

Po trzecie i najbardziej nieszczęsne ze wszystkiego - nawet najuboższe budżety nie mogą zaciemnić politycznego kierunku, w jakim zmierzają kluczowi przywódcy UE. Ani też dobra wola pronatowsko nastawionych Europejczyków nie może zmienić faktu, że odrębna europejska “tożsamość” obronna nieuchronnie zmieni NATO i, być może, go wypatroszy. Jest to oczywisty problem spoistości Sojuszu i kierowania nim, a nie coś, co można owinąć w bawełnę zwykłej unijnej gadaniny o architekturze. Jeżeli Europejczycy pragną odrębnej i jednolitej zdolności militarnej bez uciekania się do pomocy Stanów Zjednoczonych, a następnie ją osiągną, to zniszczą rację bytu NATO, taką jaką znamy.

Wiara w to, że europejska “tożsamość”, wewnątrz czy poza NATO, nie zmieni fundamentalnie stosunków między Stanami Zjednoczonymi a Europą, jest sprzeczna z całym doświadczeniem politycznym i militarnym. NATO z jedną dużą siłą i piętnastoma średnimi i małymi siłami jest zasadniczo różne od NATO z dwoma dużymi siłami i garstką mniejszych. Pan Solana sam powiedział, że jego celem jest “nowa równowaga między Europą a Stanami Zjednoczonymi i Kanadą”. Tego też najwyraźniej pragnie pan Chirac - końca amerykańskiej “dominacji” w Sojuszu i końca europejskiej zależności od amerykańskich możliwości i technologii. Europejczyków można zrozumieć, jeśli amerykańska krytyka ESDI brzmi dla nich obco. Przez całe lata Departament Stanu rzadko miał jakieś zastrzeżenia do projektów UE. Faktycznie administracja Clintona uśmiechała się do ESDI i jej poprzedników, tak jak do większości innych projektów wysuwanych przez rządy “trzeciej drogi”.

Tymczasem pogląd przeciwny zyskuje coraz więcej zwolenników w Stanach Zjednoczonych, ludzie przypominają sobie, co pisał z powodu Napoleona Tomasz Jefferson: “Nie może być w naszym interesie, aby cała Europa zredukowana została do jednej monarchii”. Ktokolwiek wygra wybory prezydenckie, Europejczycy mogą być pewni, że nadchodzi kres zachowywania się Ameryki jak dobrze wychowanej i pokornej sługi politycznych i wojskowych pretensji UE.

Archiwum ABCNET 2002-2010