REKOLEKCJE POLITYCZNE

Wszystkim Czytelnikom życzymy Radosnych Świąt Wielkiej Nocy. Oby Dzień Zmartwychwstania ożywił w nas nadzieje i przepędził codzienne smutki i utrapienia.

Redakcja Abcnet

Poniżej zamieszczamy listy wymienione przez Tadeusza Witkowskiego i Aleksandra Kwietnia, znanego publicysty pozostającego w służbie cywilnej.

Drogi TaW,

Nie trzeba szukać pociechy w słynnej frazie Hoelderlina (‘cóż po poecie w czasie marnym’), żeby i tak coraz mniej chciało się żyć, a tym bardziej pisać… Szczególnie, gdy nie jest się poetą, a co najwyżej sprowadzonym do parteru obserwatorem, który z tej swojej żabiej perspektywy usiłuje dopatrzyć się sensu w otaczającym go świecie i dobrze wie, jak małą ilością rozumu rządzony jest ten świat (to kryptocytata!). Bez złudzeń i nadziei na przyszłość niemożliwe się staje dalsze egzystowanie w Polsce, która coraz bardziej przypomina dryfujący nie wiadomo dokąd statek bez steru i sternika, z politykami na pokładzie, niezdolnymi ogarnąć niczego, co wykracza poza wymiar osobistej korzyści…

Może stąd się bierze moja niechęć do przeżuwania po raz kolejny tych samych prognoz na przyszłość, stylizowania się na Kasandrę, co to jej nikt tak naprawdę nie znosi, bądź posłańca niedobrych wieści (raczej przepowiedni), któremu za moment głowę urwą wszyscy spragnieni urzędowej dawki optymizmu. Przepraszam Cię za te okrągłe sformułowania, ale odczuwam na tyle dużą niechęć do kolejnego opisywania polskiej sytuacji i diagnozowania postępującego gnicia wszystkiego, co jest, że z ledwością zasiadłem do komputera.

W gruncie rzeczy w ocenie stanu Polski nie ma żadnej niewiadomej. Wszystko jest znane, przepowiednie na zasadzie samospełnienia sprawdzają się lepiej niż mógłby sobie wymarzyć jakikolwiek ośrodek badań. Pozostaje tylko czekać na ostateczny kolaps. Bo, że katastrofa państwa jest już bliska, mało kto w to wątpi, co najwyżej ci z polityków, którym nie starczyło okazji do kolejnego przekrętu i wciąż jeszcze nie ukradli swojego pierwszego miliona, próbując zyskać na czasie, powtarzają niczym mantrę: jest dobrze, będzie jeszcze lepiej, panujemy nad sytuacją, jesteśmy najlepszym rządem. Nikt w to jednak nie wierzy i mało kto słucha…

Bo i po co? Rządzący coraz bardziej przypominają nakręcanego japońskiego robota, zaprogramowanego na te same zwroty i ruchy, niezmienne od lat i znane do złudzenia wszystkim, i tak samo jak zbierane prze dzieci pokemony, za chwilę zostaną złożeni do pudła z zużytymi zabawkami. Tylko co dalej? Dokąd idziemy? Jak mamy żyć my, którzy wciąż zostaliśmy w Polsce i nie wybraliśmy drogi na emigrację? Nie poszliśmy za tymi setkami tysięcy, których do opuszczenia kraju zmusiła beznadziejność: przyszłość bez pracy i bez perspektyw na odmianę ludzkiego losu.

Może więc i nie dziwi, że ostatecznie najlepsze co mogą zrobić nasi władcy, to postarać się o otwarcie kolejnych zachodnich rynków pracy, i jak najaktywniej walczyć o zniesienie wiz do Stanów. Niczego innego nie są zdolni zaproponować swoim współobywatelom poza otwarciem granic i wymuszoną w ramach europejskich traktatów pracą na obczyźnie. W tym zresztą nie było by niczego strasznego, gdyby nie to, że wyjazd jest pod przymusem, z konieczności ekonomicznych, społecznych, z poczucia odrzucenia przez własne państwo.

Zatoczyliśmy koło i powróciliśmy do przeszłości. Naokoło nas widać tłumy – znanych z dziewiętnastowiecznych rycin – stojących w przedsionkach konsulatów i agencji pośrednictwa młodych bezrobotnych Polaków, którzy pomimo płaczu opuszczanych rodzin, rozerwania więzi z bliskimi, wystawienia na upodlenie poniewierki własnej godności i uczuć do kraju (to nie przesada, częściej tak bywa niż sądzimy) są gotowi pracować za grosze. Żal mi tych nieszczęśników, zmuszonych do wyjazdów za chlebem i podobnych w swoim losie do losów tamtych z przeszłości, uciekających ze zniewolonej przez zaborców Polski (wśród nich był mój dziadek i jego bracia, a jeszcze wielu innych z bliższej i dalszej rodziny). I po których do dzisiaj nie pozostało nawet śladu w przekazie historycznym. Nie wiem, czy nie większe to martyrologium od wszystkich przegranych przez Polskę bitew?

Ale nade wszystko żal mi Polski. To o nią, o doprowadzenie do skundlenia kraju, mam największy żal. I do tych, co na górze, do tej naszej dzisiejszej nieudanej i nieszczęsnej elity, wyłonionej czy też właściwiej będzie powiedzieć dokooptowanej (nasuwa się w tym miejscu określenie inne, o wiele mniej przyjemne: dowerbowanej) w latach osiemdziesiątych przez ówczesny aparat przemocy (czytaj: służby Kiszczaka i Jaruzelskiego). I do tych, co mimo wszystko pozwolili na to, że właśnie tacy ludzie, prawie bez sprzeciwu społecznego mogli rządzić przez całe ostatnie 16 lat (wyłączając krótki okres rządów Jana Olszewskiego, obalonego zresztą przy dużej obojętności Polaków). Właściwiej byłoby powiedzieć, że jest to żal do nas samych, do nas wszystkich, że bez oporu oddaliśmy polską twierdzę, której obiecaliśmy bronić w sierpniu 1980 roku. I o to mam największą pretensję. Skierowaną już nie wobec innych, co do siebie. Do nas samych, że pozwalamy, żeby rządzili nami tacy właśnie ludzie. Niezdolni do niczego, uwikłani w układy i związki spęczniałe od kłamstwa, którzy z pokerową twarzą prowadzą od lat swoją oszukańczą grę z Polską. Nie czujesz w tym swoistego grymasu historii? Jakiegoś szyderstwa losu z nas, z naszych aspiracji, z tego wszystkiego o co walczyliśmy w latach nie tak znowu odległych? Powiedz mi mądrzejszy o swój amerykański doktorat, dlaczego nie udała nam się ta walka o Polskę, dlaczego nasz sen, nasze marzenie o sprawiedliwości, myślenie o Polsce, okazały się tak jałowe, bezowocne i oddaliśmy kraj we władanie łobuzów?

Przepraszam Cię za ostrość tych zwrotów. Dobrze wiesz, że nie lubię werbalnego radykalizmu, za którym najczęściej kryje się zwykła pustka intelektualna i obawa przed realnym rozwiązywaniem problemów, ale nie mam wyjścia. Co gorzej nie widzę wyjścia nie tylko dla siebie (o to mniejsza), ale i dla kraju, co ważniejsze. A najgorsze, że coraz ostrzej odczuwam przejmujący do szpiku kości chłód – owoc strachu przed coraz wyraźniej majaczącą na horyzoncie klęską (tyleż społeczną, polityczną, co nade wszystko w wymiarze etyczno-duchowego ideowego kolapsu) Prawa i Sprawiedliwości – zbliżających się rozliczeń wobec narodu. To przed nimi próbowali siebie i także nas – nieudolnie, bo nieudolnie, ale zawsze – bronić Kaczyńscy, i ta ich w dość dziwnych okolicznościach zrodzona partia, która jednak co by o niej nie powiedzieć i jak nie oceniać, była jedną z ostatnich prób odzyskania Polski dla Polaków i przywrócenia społeczeństwu nadziei. Partia, która ginie właśnie na naszych oczach, bo nie umiała właściwie rozpoznać siły układu, a tak naprawdę to rozpada się pod jego ciśnieniem, gdyż sama nie wiedziała, że kryminalno-ubeckie struktury, przygotowane do działania w końcu lat osiemdziesiątych, sięgają również do jej wnętrza i chcąc nie chcąc PiS stanowi ich część. Jest elementem równie chorej, zrakowaciałej tkanki, co wszystko naokoło.

Dlatego nie da się wykluczyć, że klęska PiS zakończy tym samym łagodny okres zmian w kraju. Wszystko, co będzie potem, nabierze nie tyle przyspieszenia, co i radykalizmu. Żyć bez nadziei się nie da, w jej miejsce przychodzi cierpienie, a potem rozpacz i gniew. To dobra pożywka dla wszelkich ustrojowych rewolucjonistów i demagogów, chętnych sięgnąć gwałtem po władzę, którą tak nieudolnie się posługiwali transformujący kraj reformatorzy spod znaku okrągłego stołu.

Wtedy nie będzie już czasu na refleksje o utraconych możliwościach i kolejne hasła o budowie nowej Rzeczypospolitej. I na równi zostanie wycięty kąkol jak i pszeniczne zboże. A naród przestanie patrzeć na jakiekolwiek nasze zasługi (mniej czy bardziej prawdziwe) i każe nam odpowiedzieć na pytanie: gdzie byliśmy jak niszczono Polskę i odbierano ją Polakom, dlaczego nasz protest nie wychodził poza prywatność, i wreszcie kiedy utraciliśmy odwagę, z której tak byliśmy dumni przez lata komunizmu?

Czy potrafimy się usprawiedliwić? I czy można udzielić na te pytania uczciwej odpowiedzi?

AK

Drogi AK,

Nie wszystkie pytania wymagają odpowiedzi. Niektóre stawia się tylko po to, by uświadomić czytelnikowi pewne oczywistości i utwierdzić go w przekonaniu, że on sam bardzo dobrze wie, o co chodzi. Na inne nie sposób odpowiedzieć, gdyż odnoszą się do spraw tajemniczych i ponad wyobrażenia ludzkie skomplikowanych. Bywają jednak i takie, na które odpowiadać nie chcemy, by oszczędzić bólu sobie i pytającemu. Jest w nich coś z kalkulacji i wyrachowania, tyle że w zupełnie niekonwencjonalnym rozumieniu tych słów. Idzie bowiem o swoisty rachunek sumienia. Chętnie nazwałbym je pytaniami rekolekcyjnymi, gdyż dobrze wpisują się w atmosferę wielkiego Wielkiego Tygodnia. Tak właśnie rozumiem Twoje intencje jako pytającego.

To dobrze, że nazywasz rzeczy po imieniu. Jako osoba represjonowana w okresie komunizmu, która następnie, w czasach III Rzeczypospolitej, przepracowała wiele lat w służbie dyplomatycznej, masz prawo surowo oceniać środowiska dzisiejszych politycznych elit. W końcu znasz je znacznie lepiej niż przeciętny Polak. Nie jestem jednak do końca przekonany, czy posługiwanie się zaimkiem „my” może rzeczywiście pomóc w przeprowadzeniu jakiegokolwiek rachunku sumienia. Sumienie polityka pozostaje tak czy inaczej sumieniem indywidualnym, a poza tym z definiowaniem owego „my” zawsze były problemy. „Oni” mówiło się kiedyś o komunistach i o aparacie represji. Po 1989 roku okazało się jednak, że „oni” musieli być również wśród nas, skoro wielu z nas dołączyło do ich obozu, a dziś bronią układu, który wyniósł ich do władzy i który okazał się tak potężny, że podporządkował sobie niemalże wszystkie obszary społecznej aktywności narodu (tak w wymiarze instytucjonalnym jak i terytorialnym, bo przeniknął również do wielu obszarów życia emigracji).

A więc kim właściwie jesteśmy i ilu nas pozostało? Co do mnie, to nie pokładałem nigdy wielkich nadziei w liczebności naszych szeregów i częściej stawiałem na jakość niż na ilość. Jako narzędzia władzy bardziej atrakcyjne wydawały mi się środki przekazu niż środki produkcji i środki przymusu. Stąd może i rozczarowanie, którego doświadczam nie jest tak wielkie, jak Twoje. Rolę owego „my”, z którym najchętniej bym się identyfikował, upatruję nie tyle w popieraniu konkretnych partii i zwalczaniu innych, ile w patrzeniu politykom na ręce.

Obaj dobrze wiemy, że świadczenie prawdy nie musi mieć w pełni imiennego charakteru i nie zawsze wychodzi na zdrowie świadkom historii. Na pewno pamiętasz dokumentalne zdjęcia z chińskim studentem, który w roku 1989 zatrzymał na ponad pół godziny kolumnę czołgów w pobliżu placu Tiananmen. Prawie nikt nie zna jego imienia i wszystko wskazuje na to, że wkrótce po owym wydarzeniu został z rozkazu władz komunistycznych zamordowany. Większość młodego pokolenia Chińczyków nie potrafi dziś skojarzyć owego filmu z jakimkolwiek wydarzeniem historycznym, a przecież to te sceny właśnie, dostrzeżone z hotelowego okna i sfilmowane z odległości około ośmiuset metrów przez fotografa Associated Press, Jeffa Widenera, pozostaną świadectwem bezimiennego poświęcenia i jednym z najważniejszych dokumentów dotyczących gatunku ludzkiego.

Nie ma dziś w Polsce potrzeby zatrzymywania czołgów, ani budowania barykad, nie zwalnia to jednak nikogo spośród tych, co czują się powołani, z obowiązku odkłamywania najnowszej historii oraz przekazywania informacji o nadużyciach władzy czy też o zmaganiu się Polaków z udrękami codziennej egzystencji. Stąd może warto by uzupełnić cytat z Hoelderlina fragmentem dobrze znanego wiersza naszego rodzimego rymotwórcy: „Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta”. Nawet jeśli nie jest się poetą, tylko zwykłym obserwatorem, który „usiłuje dopatrzyć się sensu w otaczającym go świecie”. Ten bowiem, pomimo iż jest rządzony „małą ilością rozumu”, ma w sobie bezsprzecznie coś pociągającego.

Archiwum ABCNET 2002-2010