PO KONSTYTUCJI

W e-mailu, rozesłanym w nocy z niedzieli na poniedziałek, pewien mój znajomy postulował, żeby czym prędzej postawić w Warszawie pomnik Nieznanego Polskiego Hydraulika, który tak wystraszył Francuzów, że zagłosowali przeciwko projektowi europejskiego traktatu konstytucyjnego. Moim zdaniem obok powinien stanąć pomnik Nieznanego Francuskiego Wyborcy, czczący tych wszystkich, którzy w niedzielę postawili krzyżyk przy „NON”.

Odrzucenie traktatu przez Francuzów to bowiem znakomita wiadomość i prawdopodobnie koniec dokumentu, którego jedyne miejsce – jak to już kilka dwa lata sugerował brytyjski „The Economist” – jest w koszu na śmieci. Traktat został skonstruowany tak, jak cała machina europejskiej integracji lat 90. Mechanizm ten był nieraz opisywany przez komentatorów i analityków, ale z oczywistych powodów nikt się do niego otwarcie nie przyznawał. Polega on na tym, że w gronie euroelity (w jej skład wchodzą zarówno ludzie od lat zajmujący najwyższe urzędy w strukturach samej Unii, jak i członkowie politycznych klanów w krajach, gdzie politycy sami mianowali się rodzajem arystokracji – jak we Francji) powstaje jakiś kolejny pomysł na to, jak by tu jeszcze zrealizować mgliste pojęcie „ever closer Union” („coraz ściślejszej Unii”). Tego pomysłu nikt oczywiście, broń Boże, nie konsultuje z obywatelami. Bywa, że buntują się przeciw niemu przedstawiciele biznesu albo niektóre kraje członkowskie. Projekt jest wtedy na chwilę skrywany w szufladzie, zmienia się w nim kilka terminów, po czym po cichu podsuwa się go znów do akceptacji. Ta metoda zawsze skutkowała i tak integracja według pomysłu elit, zamkniętych w wieży z kości słoniowej, posuwała się naprzód.

Teraz wyborcy dostali możliwość zaprotestowania przeciw tej hucpie i skwapliwie z niej skorzystali. Jest to osobista porażka dla dwóch postaci europejskiej polityki, będących esencją owego pogardliwego, urzędniczo-politycznego europejskiego pseudoelitaryzmu: Jacquesa Chiraca i Valery’ego Giscarda d’Estainga, głównego animatora Konwentu Europejskiego, który traktat stworzył. Każdy, obdarzony elementarnym poczuciem honoru, na miejscu Chiraca podałby się zresztą w tej sytuacji do dymisji, lecz prezydent Francji robić tego nie zamierza. Być może dlatego, że straciłby immunitet, który chroni go przed oskarżeniami w sprawie o korupcję.

Elity, forsujące własną wersję integracji europejskiej, są zresztą wyjątkowo aroganckie. Jak bowiem inaczej odebrać propozycje premiera Luksemburga, przedstawiane przed referendum, aby powtarzać je we Francji (i Holandii, gdzie prawdopodobnie traktat także polegnie) tak długo, aż wynik będzie „satysfakcjonujący”? W tej wersji „dialogu” z obywatelami to nie elita, która przygotowała ewidentnego knota, ma zmienić swoje podejście i przedstawić inny projekt, lecz obywatele mają się bardziej starać, aby usatysfakcjonować elitę. Gdzie premier Juncker uczył się demokracji? Na Kubie?

Traktat powinien skończyć w koszu, ponieważ sam jest jedną wielką kpiną z obywateli Unii. Gdy Konwent Europejski zaczynał prace, była mowa o konsultacjach ze społeczeństwami i o tym, że będzie to dokument przełomowy, który uczyni Unię bliższą ludziom i pozwoli im ją zrozumieć. Szczątkowe konsultacje, na odczepnego – owszem, były. Tyle że na koniec powstał ponad czterystusześćdziesięciostronicowy (w polskiej wersji) tom, spisany tym samym niezrozumiałym eurobiurokratycznym bełkotem, co wcześniejsze traktaty, ale za sprawą swojej objętości o wiele trudniejszy do strawienia. O jakości języka traktatu najlepiej świadczy to, że w czasie prac Konwentu część członków jego prezydium nie była w stanie wyjaśnić dziennikarzom, co zostało przed chwilą właściwie uchwalone i jak rozumieć poszczególne zapisy. Gdy kilka dni temu traktat ratyfikował Bundestag, żaden z deputowanych nie umiał wytłumaczyć, o co w nim właściwie chodzi.

W komentarzach zwolenników traktatu pojawia się kasandryczny ton. Katastrofa, porażka, kryzys, rozczarowanie – powiadają Jan Kułakowski, Bronisław Geremek, Michel Barnier, José Zapatero. Jacques Chirac w nagłym przypływie szczerości oznajmił rodakom, że odrzucenie przez nich traktatu zagrozi interesom Francji w Europie. Bo też tych interesów, rozumianych jako kontynuacja francusko-niemieckiej dominacji, miał traktat konstytucyjny strzec. Teraz ta konstrukcja się wali.

I bardzo dobrze. Wśród liderów, których kolej wkrótce nadejdzie, reakcje są zupełnie odmienne. „Głosując na „nie”, Francuzi sygnalizują nam, że powinniśmy szybko zmienić status quo” – komentuje Nicolas Sarkozy, przywódca młodszego pokolenia francuskiej centroprawicy, mający duże szanse na objęcie miejsca Chiraca. W podobnym tonie wypowiada się Angela Merkel, liderka niemieckich chadeków. „To nie tragedia” – uspokaja polski eurodeputowany Jacek Saryusz-Wolski.

Nie warto ulegać emocjonalnej histerii zwolenników traktatu. Nie nastąpi żadna apokalipsa, świat się nie zawali ani Unia nie rozpadnie. Ich reakcja wskazuje, że nie rozumieją sygnału, który wysłali francuscy wyborcy, wyślą zapewne za chwilę holenderscy, a z pewnością także brytyjscy, jeśli dostaną jeszcze taką szansę i do tego czasu proces ratyfikacji nie umrze naturalną śmiercią. Czego powinniśmy sobie życzyć.

Paradoksem jest, że traktat odrzucili właśnie Francuzi, i to z powodów, które wydają się dziwne. Dla wielu z nich traktat był mianowicie zbyt liberalny. Symbolem złowrogiego wolnego rynku usług, który miał ugruntować, stał się polski hydraulik. Tymczasem każdy, kto jest zwolennikiem wolnego rynku, musiał się wzdragać przed włączoną do traktatu Kartą Praw Podstawowych, zawierającą wiele uprawnień o charakterze socjalnym, będących ukłonem w stronę tak chołubionego przez Francuzów etatyzmu.

Odrzucenie traktatu we Francji z tych właśnie powodów każe sobie w dodatku zadać pytanie, czy socjalistyczna ze swej istoty Francja może w ogóle współtworzyć taki model europejskiej gospodarki, na jakim zależy Brytyjczykom, Estończykom, Słoweńcom, Słowakom, Czechom, Irlandczykom, a powinno zależeć i nam? Histeryczna reakcja Francuzów na najmniejszą próbę ograniczenia ich socjalnych przywilejów każe mieć poważne wątpliwości. Jest to jednak zarzut nie do zwolenników wolnego rynku, ale Francuzów lub Niemców, którzy starają się chronić to, czego uratować się nie da. To oni, choć jeszcze wciąż bogaci, są dziś obciążeniem dla Unii. To oni wloką się w tyle, to im nie starcza energii i pomysłów. Odrzucenie traktatu było rozpaczliwym gestem czczego protestu przeciwko takiemu stanowi rzeczy. My jednak powinniśmy się z tego tylko cieszyć. I serdecznie dziękować Francuzom, a także bezimiennym polskim hydraulikom, którzy napędzili im takiego stracha.

Autor jest komentatorem dziennika „Fakt”

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010