ZROBIENI NA SZARO

Polskie przepisy tworzone są tak, jakby ustawodawcy mieli płacone od każdej zadrukowanej ustawami strony – rocznie tych zadrukowanych setkami tysięcy paragrafów przybywa, bagatela – około 22 000. Ten rekord chyba tylko przez niedopatrzenie nie trafił do Księgi Guinessa. Pod względem ich nielogiczności, niespójności a nawet zwyczajnej głupoty – nie mają sobie równych nawet w najbardziej zacofanych republikach bananowych. Nie zaznajomiony z polskimi realiami cudzoziemiec mógłby przy ich lekturze nabrać przekonania, że ma oto przed sobą radosną twórczość pensjonariuszy jakiegoś oddziału zamkniętego szpitala dla najciężej psychicznie chorych. Na szczęście mało jest obcokrajowców znających parlamentarną polszczyznę.

Polskie przepisy w swojej znakomitej części są bowiem pisane tak, jakby ich autorzy albo chcieli sobie zadrwić ze społeczeństwa, albo – celowo działali na szkodę zwykłych obywateli. To drugie jest o tyle bardziej prawdopodobne, że – jak mawiał stary rabin – jeżeli nie wiadomo o co chodzi to wiadomo, że chodzi o pieniądze... Rządzący od rządzonych muszą być lepsi. Jeżeli nie da się intelektem, można przynajmniej majątkiem.

Wśród tysięcy idiotyzmów, zwanych nadal ustawami, jest jedna, której szkodliwości społecznej nie ma nawet z czym porównać. Jest to ustawa o wysokości składek ZUS, płaconych przez osoby nie będące etatowymi pracobiorcami. Odgórnie ustalony haracz – dziś jest to około 620 złotych miesięcznie – czy chce czy nie – musi zapłacić każdy, kto nieopatrznie zarejestrował się jako „prowadzący działalność gospodarczą”. Jeżeli nie zapłaci, może spotkać na swojej drodze nie tylko komornika ale także prokuratora – uchylanie się od płacenia składek ZUS jest bowiem w naszym śmiesznym kraju przestępstwem. Rocznie według danych Ministerstwa Sprawiedliwości, karę z tego tytułu ponosi około 300 000 osób, więc całkiem niemała część „przedsiębiorców”. Nikogo przy tym nie interesuje wysokość dochodu płatnika składek. Może zarabiać tylko 100 złotych miesięcznie, może zarabiać i 10 milionów tygodniowo – a składkę w myśl socjalistycznej urawniłowki zapłaci dokładnie taka samą.

Przepis o równych składkach ZUS dla pracodawców wywodzi się z czasów, kiedy największe „firmy” mogły zatrudniać co najwyżej sześciu pracowników najemnych, czyli z epoki gdy jedynymi kapitalistami byli w PRL rzemieślnicy, nazywani pogardliwie przez komunistycznych propagandzistów prywaciarzami. Wówczas jednak, za sprawą systemu podatkowego, dochody maleńkiej, jednoosobowej firmy produkującej jakieś drobiazgi były niewiele niższe niż potentatów z sześcioosobową załogą. Dziś potentat zatrudnia setki, a nawet tysiące pracowników, ale zgodnie z ustawą, której nie miał kto zmienić, płaci DOKŁADNIE tyle samo na ubezpieczenie społeczne, co osiedlowy szewc, klepiący samotnie biedę w suterenie...

Wskutek takiej – nader szkodliwej dla społeczeństwa polityki, zniknęło z rynku wiele pożytecznych firm rzemieślniczych. Dziś nie ma gdzie zreperować radia, do którego przywiązali się domownicy, nie ma kto wymienić uszczelki pod cieknącym kranem, nikt nie ostrzy noży i nożyczek, nie ma tak popularnych w innych biednych krajach pucybutów...

Czy aby naprawdę nie ma? Niekoniecznie... Oni są, ale działają w podziemiu, po cichu, a swoje usługi świadczą albo znajomym albo znajomym znajomych... Nie płacą podatków. Co sprytniejsi, mniej uczciwi, rejestrują się jako bezrobotni... Ale wcale nie spieszą się do podjęcia oferowanej im przez urząd zatrudnienia pracy. Inni, mniej zaradni, liczą na łut szczęścia lub na cud, gdy stan zdrowia nie pozwoli im zarabiać. Bo ani zasiłku chorobowego, ani renty, ani emerytury nie mają szans dostać. Dlaczego więc robią to co robią?

Przyjrzyjmy się możliwościom zarobkowania zwykłego ulicznego pucybuta, który nie musi wynajmować drogiego lokalu, nie musi płacić podatku lokalowego i cały warsztat pracy może nosić w niewielkim pudełku – czyli w praktyce nie ma prawie żadnych kosztów własnych i jego przychód jest bliski zyskowi. Prosty rachunek wskazuje, że aby jego przychody pozwoliły TYLKO na opłacanie składek ZUS, musiałyby wynosić 21 złotych dziennie, pod warunkiem, że pracowałby także w weekendy i wszystkie święta, a nie tylko w dni robocze. Za oczyszczenie 1 pary butów taki uliczny pucybut może dostać najwyżej 5 złotych. Musiałby mieć dziennie aż 5 klientów, żeby mieć z czego opłacić ZUS i kupić sobie jakiś bardzo skromny posiłek. Ilu klientów może mieć taki polski pucybut dziennie? Trzech, czterech, może nawet 10. Tak czy inaczej – nie jest w stanie sprostać wymaganiom ZUS i jeszcze mieć za co żyć. Działa więc w szarej strefie, cały dochód przeznaczając na życie – dodajmy – bardzo skromne życie. I każdego dnia wychodzi do pracy z duszą na ramieniu, że może trafi na służbistę policjanta lub strażnika miejskiego, który zaprowadzi go przed oblicze wymiaru sprawiedliwości...

Przykład pucybuta nie jest odosobniony. Są dziesiątki a może nawet setki tysięcy ludzi reprezentujących różne zawody, którym nie w głowie naciąganie na zasiłki urzędów pracy i ośrodków pomocy społecznej na zasiłki, i którzy mogą zarobić na swoje utrzymanie. Mogą i być może niektórzy zarabiają. Władza uważa jednak, że lepiej gdy zasilą szeregi bezrobotnych i gdy reszta podatników złoży się pospołu na ich zasiłki i na ubezpieczenie socjalne... Społeczeństwo ustawowo ma być i hojne i bogate – więc do rządzących nie ma prawa mieć pretensji.

I tak w majestacie prawa wszyscy są przez polskie państwo robieni na szaro. Na szaro robieni są podatnicy, którym wyrywa się każdy brakujący w budżecie państwa grosz, i którzy muszą utrzymywać rzeszę bezrobotnych. Na szaro – i to w sposób dosłowny – robieni są i ci, którzy chcą uczciwie zarabiać na życie i wiedzą jak to robić, a zgodnie z prawem, choć wbrew logice, nie mogą. Bo to właśnie oni stanowią największy odsetek szarej strefy. I trudno ich za to potępiać...

Poza tym – kto by się przejmował społeczeństwem...

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010