KRÓL JEST NAGI – CIĄG DALSZY NASTĄPIŁ

Oto na naszych oczach zaczęła się największa afera Trzeciej Rzeczypospolitej. Afera starannie przygotowana i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Afera tak perfidna, że długo jeszcze ogromna część społeczeństwa nie pogodzi się z myślą, iż została wystrychnięta na dudka, i co gorsza – na własne życzenie i za własne pieniądze.

IM GORZEJ TYM LEPIEJ

Wszystko zaczęło się mniej więcej 13 lat temu, zaraz po niesławnej pamięci okrągłym stole (z kantami). Komunistyczna władza spanikowała, że może zostać zepchnięta na śmietnik historii przez garstkę tych, którymi pogardzała i których raczyła nazywać wrogami socjalistycznej Polski. Dziś trudno dociec, czy przepędzonym na cztery wiatry komunistom żal było nobilitującej ich władzy, czy ogromnych profitów, czerpanych przez prawie pół wieku z pracy ogłupianego narodu. Czerwoni prawdopodobnie najbardziej przerazili się, że odejdą w pomrokę dziejów z plamą w życiorysie, jaką im zgotował pewien generał, bez perspektyw na przyszłe lata. Wielu z nich było wtedy zbyt słabo ustawionych w kręgach światowego biznesu, a ogromne odprawy, jakie wszyscy z nich otrzymali na odchodne, starczyły co najwyżej na uruchomienie małej firmy produkującej buble lub na zainwestowanie w zakup samochodu na taksówkę. Sytuacja wyglądała więc niewesoło.

Wtedy na horyzoncie pojawił się pewien skromny biznesmen, który – jak się okazało, miał genialny pomysł na „ustawienie” swoich mocodawców i siebie na długie lata. Pomysł był dziecinnie prosty. Najpierw należało pojawić się z nową religią – przemawiającą nie do dorosłych, którzy byli w tamtym czasie jeszcze nadal wrogo nastawieni do proroków spod czerwonej gwiazdy. Wyznawców poszukano wśród dzieci i młodzieży – młode umysły są bardzo podatne na chwytliwe, choć często pozbawione elementarnej logiki hasełka. Nośnikiem tej ideologii miały być koncerty muzyki młodzieżowej. Tu sytuacja była niezwykle sprzyjająca. Stan wojenny i szalejąca pod jego sztandarami cenzura spowodowały zahamowanie rozwoju nie tylko kultury z górnych półek, ale także popkultury. Nie było masowych imprez muzycznych, zespoły rockowe grały tylko to, co im kazano, słowa piosenek były na wszelki wypadek o niczym... Jedyne nieocenzurowane piosenki – te o treściach patriotycznych – nie nadawały się do zabawy i tańca. Wytworzyła się ogromna nisza, w której nagle, jak meteor, pojawił się ów wspomniany wcześniej operatywny biznesmen. Dysponował z jednej strony ogromnym poparciem ze strony pozbawionych władzy czerwonych, z drugiej – niezwykle chłonnym „rynkiem”, spragnionym wszystkiego co nie pachniało kombatanctwem lub komunistyczną ideologią. Komuniści dali mu do ręki jeszcze jedno, najsilniejsze narzędzie – nieskrępowany dostęp do telewizji.

Pojawiło się wówczas zadziwiająco wiele zespołów, grających pseudomuzykę i wykrzykujących na jej tle buntownicze teksty, z których spora część była starannie przygotowana przez speców od socjotechniki. Na ich tle nagle objawił się ów biznesmem z niezwykle chwytliwym hasłem „Róbta co chceta”. Zyskał tym niemal natychmiast setki tysięcy młodych, a więc z natury buntowniczo nastawionych wyznawców. Co gorsza – jego działania nie zostały w porę zauważone przez zapracowanych lub ledwo wiążących koniec z końcem rodziców.

W tym samym mniej więcej czasie rozpoczął się systematyczny upadek służby zdrowia. Upadek, któremu można było zapobiec stosunkowo łatwo, choćby przez odpowiednie konstruowanie budżetu. Jednak postkomunistom, którzy wówczas dorwali się ponownie do władzy po czterech latach nieudolnych rządów antylewicowych, w głowie było tylko jedno – makiaweliczne hasło: Im gorzej tym lepiej. Wtedy jeszcze nikt nie zdawał sobie sprawy, że w tym szaleństwie był perfekcyjnie przygotowany plan.

Trudno było spodziewać się, że społeczeństwo nie pożałuje grosza na wojsko czy policję – obie instytucje uwikłane w działania antypolskie i rządzący wiedzieli, że granie na uczuciach patriotycznych może mieć odmienny od spodziewanego skutek. Dlatego przygotowano niezwykle perfidny plan. Żerował on na ludzkim strachu o zdrowie swoje i najbliższych. Któż na taki cel pożałuje grosza?

Ponieważ organy państwa dzięki stanowi wojennemu straciły całkowicie zaufanie społeczeństwa, potrzebny był ktoś, pozornie nie uwikłany w układy polityczne, kto porwie za sobą całe społeczeństwo i wyciśnie z niego wszystko, co tylko da się wycisnąć. Idealnym kandydatem był ów biznesmen, który gromko i bezkarnie nawoływał z ekranu telewizora do anarchii. Wybór okazał się idealny. Zyski z przedsięwzięcia szły w miliony. Chylące się ku upadkowi szpitale nagle zostały wyposażone w drogi i bardzo dobry sprzęt. Z pewnością ważniejsze dla nich byłyby pieniądze na spłacenie długów, na zakupy leków i na pensje dla personelu. Ale w powszechnej euforii towarzyszącej ogólnonarodowym zbiórkom kto by zwracał uwagę na takie drobiazgi?

UKRYTA DARMOWA PRYWATYZACJA

Ekonomia ma bardzo twarde prawa. Jedno z nich – zwane prawem entropii, mówi, że wszystko pozostawione bez nadzoru wcześniej czy później ulegnie rozpadowi. Inna zasada mówi, iż najlepiej dba o interesy podległej firmy jej właściciel. W przypadku służby zdrowia właścicielem jest enigmatyczny twór – Państwo. Państwo – czyli personalnie nikt. Za funkcjonowanie szpitali, przychodni, sanatoriów teoretycznie odpowiada z ramienia „państwa” minister zdrowia. Teoretycznie – bo w praktyce żaden minister nie odpowiada za swoje błędne decyzje, żaden jak dotąd nie odpowiedział za sabotaż gospodarczy, choć wielu powinno.

Od dawna było więc wiadomo, że dla dobra sprawy wcześniej czy później cała służba zdrowia musi być sprywatyzowana. Jak jednak sprzedać popadające w ruinę firmy, ze sfrustrowanym personelem, przeciwko któremu od wielu lat jest prowadzona nagonka medialna, poparta ostatnio perfidnymi prowokacjami służb specjalnych? Możliwości są dwie. Przeprowadzić klasyczny proces prywatyzacji, licząc że może ktoś (jakiś koncern) da się na to nabrać. Zysk z tego dla prywatnych kieszeni decydentów żaden. O wiele intratniejsze jest doprowadzenie firmy do upadłości i zakupienie jej za bezcen na licytacji. I to właśnie zaczyna się dziać.

Szpitale, bogate we wspaniały sprzęt, zakupiony z datków społecznych, stanęły w końcu na skraju bankructwa. Nastąpiło to, co musiało nastąpić – minister Leszek Sikorski oznajmił, że wiele z nich musi zostać postawione w stan upadłości. Oznacza to, że upadłe placówki pójdą „pod młotek” i będzie je mógł kupić każdy. Kupią – co oczywiste – ci którzy wezmą udział w tych licytacjach, czyli jak w starym polskim filmie – SAMI SWOI. Nie wszyscy muszą się o takiej licytacji w porę dowiedzieć, prawda?

ZAMIAST EPILOGU

Nie lubię zaczynać od słów „A nie mówiłem?”. Dlatego tym razem to retoryczne pytanie umieszczam na końcu i zaręczam, czynię to z pełną satysfakcją. Kilka tygodni temu napisałem (tekst „Król jest nagi...”) , że szpitale, wyposażone za pieniądze Wielkiej Orkiestry pana Jerzego O. wcześniej czy później przejdą w ramach prywatyzacji w prywatne ręce. I właśnie przechodzą. Nie przewidziałem tylko jednego – że przejdą nie jako pełnowartościowe obiekty warte zachodu poważnych inwestorów lecz jako ruiny, za które można dać grosze. I tak oto społeczeństwo w dwójnasób zostało przez paru cwaniaków wystrychnięte na dudka. Raz – finansując swoimi podatkami proces rujnowania służby zdrowia. Drugi raz – fundując za zebrane przez Wielką Orkiestrę Jerzego O. pieniądze cenny, drogi sprzęt, który dziś kupi ktoś wraz z całym szpitalem za ułamek procenta jego wartości.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010