KIM NAPRAWDĘ JESTEŚCIE DLA MEDIÓW? List otwarty do moich czytelników

Włączając radioodbiornik czy telewizor albo kupując gazetę człowiek zazwyczaj nie myśli o tym, jakie jest jego znaczenie dla wydawcy lub właściciela stacji radiowej. Niemal wszyscy podświadomie zakładają, że są tymi najważniejszymi, dla których redakcja i dziennikarze z poświęceniem poszukują interesujących tematów i najświeższych wiadomości. Nic bardziej błędnego! Ogromna większość polskich masmediów traktuje swoich czytelników, słuchaczy i widzów wyłącznie jako kolejne punkty w statystyce. W tej branży nie liczą się ani gusta ani upodobania odbiorców, lecz tylko i wyłącznie statystyka: oglądalność, słuchalność, liczba czytelników. Im wskaźniki te są wyższe, tym łatwiej można wycisnąć większe pieniądze za ogłoszenia i reklamy.

Redakcje czerpią niemal 100% zysków z zamieszczanych reklam, dlatego nie uczynią absolutnie nic, aby stracić jednego, nawet najbardziej nieuczciwego i zamieszanego w dziesiątki afer reklamodawcę. A czytelników przyciąga się albo „atrakcyjną” szatą graficzną (czyli w praktyce zamieszczaniem zdjęć z pogranicza aktu i pornografii), albo – w najlepszym wypadku – ujawnianiem afer w instytucjach i organizacjach które nie kupują miejsca reklamowego. Czy sądzicie, ze Polska dowiedziałaby się o handlu „skórami” w łódzkim pogotowiu ratunkowym, gdyby właściciele zainteresowanych zakładów pogrzebowych i dyrekcja samego pogotowia w porę zakupiliby całokolumnowe pełnokolorowe reklamy w łódzkim wydaniu Gazety Wyborczej? Albo czy ktokolwiek skrytykowałby Leppera, gdyby on zamiast postponować dziennikarzy, na wszelki wypadek zatrudniłby po kilku z każdej redakcji, choćby do współpracy przy produkcji haseł na manifestacje – oczywiście odpowiednio, czyli słono im za to płacąc? Przypomnijcie sobie bałwochwalcze teksty w paru bardzo poczytnych gazetach, wynoszące na piedestały Bagsika, Gąsiorowskiego, Grobelnego... Pamiętacie jak żurnaliści zachwycali się ich talentami i powodzeniem w interesach? Popatrzcie teraz wokół i zastanówcie się, czy przypadkiem kilku, może kilkudziesięciu albo nawet kilkuset nowych Bagsików, Gąsiorowskich i Grobelnych rośnie na Waszych oczach pod czułym protektoratem prasy? Popatrzcie, kogo prasa bezkrytycznie chwali za osiągnięcia w tej czy innej dziedzinie, a później zastanówcie się, czy ci chwaleni nie są aby przypadkiem bogami, pozbawionymi ziemskich wad i przywar, za to napełnionymi błogosławieństwami i zaletami za sprawą boga wyższej rangi? I czy nigdy nie przyszło wam do głowy, że tym superbogiem nie jest przypadkiem pieniądz w ilościach kosmicznych?

Historia lubi się powtarzać. W latach mojej młodości takim bogiem o którym wolno było pisać tylko bardzo dobrze, albo – w wyjątkowych przypadkach – dobrze, był Józef Wisarionowicz Dżugaszwilli, bardziej znany jako Stalin. Wówczas jednak bogiem, stojącym ponad innymi, była opętańcza, zbrodnicza ideologia socjalistyczna czy też komunistyczna. W tamtych latach nie wolno było pisać krytycznie nie tylko o bogu – Stalinie, ale także o rządzącej monopartii oraz o żadnym, nawet szeregowym jej członku.

Nietykalny był także Związek Radziecki. Jeden z dziennikarzy opowiadał, jak podczas nocnego czy też świątecznego redakcyjnego dyżuru odebrał z dalekopisów komunikat światowych agencji prasowych o poważnym trzęsieniu ziemi w Gruzji, czyli na terytorium państwa sowieckiego, które przecież było „krajem powszechnej szczęśliwości”. Dziennikarz nie mógł jednak znaleźć ani cenzora, ani tzw. redaktora odpowiedzialnego (czyli takiego, który w razie braku cenzora zastępował go). Z obawy o to, aby nie zamienić redakcyjnego pokoju na celę więzienną na wszelki wypadek nie zamieścił informacji o trzęsieniu ziemi w kilku kolejnych wydaniach wiadomości. Posadę zachował, za to ośmieszył się i swoją redakcję przed całym światem. Kto wówczas przejmował się jednak opinią o nas poza granicami demoludów?

Takie były prawa polityki. Dziś nie ma ówczesnych komunistów: część wymarła, reszta się przefarbowała na „biznessmenów” albo przekształciła w działaczy społecznych, inni zapisali się do różnych mafii. Zabrakło także boga Stalina, a nawet jego późniejszych sukcesorów. Pozostały jednak nawyki. A te najtrudniej wykorzenić. Nawet na studiach dziennikarskich obowiązuje część podręczników, pisanych przez komunistycznych i socjalistycznych profesorów. Czego można się z nich nauczyć?

Obecnie na miejscu ideologii stoi o wiele większy i potężniejszy bóg – Pieniądz. Jego władza jest nieograniczona i nie skrępowana. A każdego, kto choć raz zachłyśnie się jego świętym zapachem, opęta jak najgorszy narkotyk. Trudno się więc dziwić, że kultowi mamony ulegają także redakcje masmediów. Trudno się dziwić, że bałwochwalcze pokłony przed bogiem Pieniądzem bije spora część dziennikarzy. Jak duża? Ośmielę się powiedzieć, że lwia. Dzięki temu mają stałą pracę, stałą pensję... Ich zaprasza się na różne konferencje prasowe i promocje (czytaj: popijawy), gdzie otrzymują kosztowne prezenty, np. drogie pióra wieczne, laptopy lub nawet luksusowe samochody „do testowania”. Oczywiście nie muszą ich zwracać. Inni, ci niepokorni, którzy noszą w sercu miłość do prawdy, a przez to są niewygodni dla możnych tego świata, w najlepszym wypadku siedzą w redakcjach z zadaniem „nie przeszkadzania”. W większości jednak obijają się między jedną redakcją a drugą, żyjąc ochłapami, czyli łapiąc wierszówki na jakieś „bezpieczne” tematy w rodzaju: „Bohaterski czyn – dzielny strażak nie bacząc na niebezpieczeństwo wszedł po drabinie na drzewo i zdjął przerażonego kotka”. I nie mają prawa przy tym napisać, że drabina ta była mechaniczna, zainstalowana na wielkim samochodzie, który podczas całej akcji spalił kilkadziesiąt litrów paliwa, nabytego za pieniądze podatników. Nie wolno napomknąć, że dzielny strażak na miejsce akcji dojechał innym bojowym wozem straży pożarnej, który też nie miał w baku wody. I nie ma prawa nawet pomyśleć, że cała akcja była precyzyjnie wyreżyserowana, bo „dzielny strażak” akurat kandydował na radnego albo burmistrza, albo był synem znanego polityka... A drzewo z przerażonym kotkiem miało zaledwie 3 m wysokości i do zwierzęcia można było sięgnąć z wysokiego taboretu. Nikt też nie dowie się, że kilka osób pilnowało, aby biedny kot nie zszedł przed czasem, zanim nie pojawią się strażacy oraz kamery TVP i posłuszni dziennikarze.

Nie, to nie jest fragment dalszego ciągu filmu „Miś”, ale zdarzenie autentyczne z jednej z miejscowości podwarszawskich. Może ktoś kiedyś nakręci film z takim epizodem. Teraz jest to temat tabu!

Redakcje są opanowane albo przez działaczy opcji rządzącej (czyli nihil novi sub sole!), albo są zainteresowane wyłącznie zyskami, prawdę i rzetelność spychając na dalsze miejsca. Kuriozalnie brzmi prawdziwy tekst: „Nie możemy tego opublikować, bo treść godzi w interesy redakcji” (WPROST, maj 2001). Nikogo nie obchodzi, że treść demaskuje jednocześnie jakąś poważną aferę, czy choćby nieuczciwość kogoś, kto w powszechnym mniemaniu jest „bez wady i skazy”. A czytelnik? Odpowiednio manipulowany prostymi sztuczkami socjotechnicznymi umrze z przekonaniem, że po 1989 roku prasa pisała już tylko i wyłącznie prawdę!

Powinniście zdawać sobie sprawę, że w tym wyścigu szczurów ku władzy lub fortunie, Wy, drodzy czytelnicy, odgrywacie podrzędną, epizodyczną rolę i w praktyce nie macie nic do powiedzenia. Możecie co prawda pisać listy do redakcji z prośbami, postulatami lub uwagami. Musicie jednak wiedzieć, że w wielu redakcjach nikt – powtórzę: NIKT – nie zajmuje się czytaniem listów od czytelników, bo nie ma na to czasu. W innych wybiera się tylko te głosy, które akurat pasują do przyjętej przez wydawców polityki. Inne trafiają do „wiklinowego archiwum” z którego co wieczór są przenoszone do zsypów lub podwórkowych śmietników i tam ulegają „archiwizacji”. Tylko część redakcji przechowuje wszystkie listy od czytelników. Jednak sporo z nich jest w ogóle nie czytana. A w dziale „Listy od czytelników” bardzo często zamieszcza się „listy” pisane przez dziennikarzy, zatrudnionych w tej redakcji lub zaprzyjaźnionych z nią.

I niech was nie zmylą hasła, że wasze pieniądze, wydawane na zakup gazety albo na opłatę abonamentu radiowo-telewizyjnego służą czemukolwiek pożytecznemu. Wasze pieniądze są kroplą w morzu tego ogromnego biznesu medialnego. Czy je wpłacicie, czy nie, ani nie upadnie Polskie Radio i Telewizja Rządowa, zwana dla niepoznaki Publiczną, ani żadna redakcja. Wasz pieniądz służy tylko i wyłącznie do obliczeń statystycznych: większe wpływy to większa sprzedaż, a więc dowód na większą liczbę czytelników, słuchaczy, widzów... Te dane podsuwa się później reklamodawcy podczas negocjacji. Im więcej wpłacicie, tym wyższą cenę zapłaci reklamodawca i tym więcej pieniędzy zapłacicie mu za reklamowany produkt. Pamiętajcie o tym, kupując jutro rano ulubioną gazetę...

Aby nie być gołosłownym przedstawię krótki rachunek. Emisja każdego trzydziestosekundowego spotu reklamowego kosztuje średnio w TVP w tzw. godzinach wysokiej oglądalności nie mniej niż 100 000 złotych !!! Policzcie liczbę takich spotów każdego wieczoru jest emitowanych. Ja doliczyłem się... 112! Prosty rachunek 112 x 100 000 = 11 200 000 zł za każdy wieczór. Przez niecały tydzień TVP za reklamy zbiera więcej, niż przez cały rok z płaconych przez Was abonamentów!!! Czy nadal wierzycie, że Wy z waszymi marnymi pieniędzmi macie jakiekolwiek znaczenie dla mediów??? A może już widzicie, jak ładnie i zgrabnie mydlą wam oczy? Ciekawe, kiedy skończą mydlić, a zaczną golić?

Interesuje mnie, co na temat tej pozornej wolności mediów, z jaką mamy na co dzień do czynienia, ma do powiedzenia Centrum Monitoringu Prasy? Pytanie to jest retoryczne. CMP przecież też musi się z czegoś utrzymywać, prawda?

Ryszard Jakubowski - Niezależny dziennikarz, publicysta, zdobywca kilku prestiżowych nagród „za pisanie”, autor kilkunastu publikacji i odczytów o dyskryminacji osób niepełnosprawnych, propagator turystyki. W dorobku: dwie książki i kilka procesów sądowych „za prawdę” – w tym do tej pory ani jednego przegranego. Obecnie bez pracy – ukarany za zamiłowanie do prawdy.

P.S. O tym, czy już wróciły dawne, sockomunistyczne czasy, przekonam się po opublikowaniu tego listu. Jeżeli redakcje przestaną zamawiać u mnie nawet opowiadanka dla grzecznych dzieci, poczuję się jak w rodzinnym kraju w latach 1945-1989. To będzie namacalny i trudny do obalenia dowód na to, że nie ma wolności słowa! Jeżeli tylko będę mógł, poinformuję Was o tym, drodzy Czytelnicy. Bo przecież nadal funkcjonuje instytucja „nieznanych sprawców”.

Suplement dopisany 31 maja 2003 r.

Od chwili opublikowania tego listu w Internecie, czyli od lutego 2002 r do dziś w żadnej z gazet nie opublikowano ANI jednego nowego mojego tekstu. A więc nowe wróciło i marzenia o wolnej prasie możemy odłożyć między bajki.

Jeden z nielicznych całkowicie niezależnych dziennikarzy

PS. Zwracam się z uprzejmą prośbą do wszystkich, którzy otrzymają ten list, aby po skopiowaniu przesłali go pod wszystkie znane sobie adresy internetowe. Może być on wykorzystany przez każdą zainteresowaną osobę lub instytucję, w tym można go bezpłatnie rozpowszechniać w każdej formie. Jest tylko jeden warunek: nie wolno w nim dokonywać żadnych zmian i poprawek. Nie wolno także publikować go we fragmentach. Prawa autorskie zastrzeżone.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010