PUTIN W TEATRZE

Liczba ofiar akcji terrorystycznej w Moskwie urosła do 119. Niewielką część z nich zabili terroryści, zdecydowaną większość rosyjskie służby specjalne – Specnaz, za pomocą fentanylu - gazu bojowego, którego nazwę udostępniono mediom dopiero po ogłoszeniu jej przez niemieckich toksykologów. Jakoś tak jest, że w Rosji mniej więcej co roku zdarza się politycznie śmierdząca awantura, w której przy dużym udziale władz giną rosyjscy obywatele. Między eksplozjami w Moskwie i Wołgogradzie, zatonięciem okrętu „Kursk” a atakiem komandosów na teatr zajęty przez terrorystów jest pewna zbieżność. Wszystkie odbyły się przy cichym przyzwoleniu władz, które ryzykowały życie obywateli dla własnych celów politycznych.

O ile katastrofa „Kurska”, w której zginęło ponad stu marynarzy da się jeszcze pokrętnie wytłumaczyć. W końcu zginęli żołnierze na służbie, to w pozostałych przypadkach arogancja prezydenta i klasy rządzącej jest uderzająca. W przeciągu krytycznych kilkunastu godzin po zatonięciu chluby podwodnej floty rosyjskiej władze wojskowe nie pozwoliły na przeprowadzenie szybkiej akcji ratowniczej przy pomocy zachodniego sprzętu, ze względu na zagrożenie przechwycenia tajemnic wojskowych. Zachowanie prezydenta Putina pozostawiało wiele do życzenia. Konflikt: militarna potęga czy ratowanie własnych obywateli nawet jeśli zgodny z imperialnym makiawelizmem, jaki cechuje kolejne ekipy na Kremlu, to został rozwiązany ze szkodą dla obywateli. Był to jednocześnie pierwszy czytelny sygnał dla światowej opinii publicznej – w Moskwie bez zmian.

Od końca zimnej wojny Rosja nie jest już mocarstwem w takim rozumieniu, w jakim sama by sobie tego życzyła. Jest niewątpliwie chwiejącym się i pogrążonym w kryzysie państwem, o wciąż potężnej sile. Jej strefa wpływów rozciąga się mniej więcej tak samo jak lat temu dwadzieścia, z tą różnicą, że jakość tych wpływów nie przekłada się na dominację militarną. Mimo wszystko nie ma mowy o konkurencji z USA – jedynym obecnie globalnym graczem. Powody takiego stanu rzeczy leżą mniej więcej tam, gdzie głębokie przyczyny takiego a nie innego zachowania władz w obliczu kryzysów takich jak sprawa „Kurska”, Wołgogradu czy ostatniej akcji w sali koncertowej dawnego Domu Kultury Moskiewskich Zakładów Łożysk Tocznych. System panujący w Stanach Zjednoczonych, opierający się na konstytucyjnie zapisanej służebnej roli państwa wobec obywatela okazał się być bardziej efektywny niż system w którym relacja obywateli i państwa jest dokładnie odwrotna, jak ma to miejsce w Rosji.

Niewyjaśnione do teraz eksplozje w budynkach w Moskwie i Wołgogradzie, które stały się bezpośrednią przyczyną (pretekstem?) do rozpoczęcia drugiej wojny Czeczeńskiej wpisują się również w ten tragiczny ciąg. U progu prezydentury Putina zginęło ponad trzysta osób, mieszkańców bloków. Niezależne stacje telewizyjne, które jeszcze wtedy istniały mówiły o prowokacji rosyjskich służb specjalnych. Te tropy nie zostały wyjaśnione. Choć przecież jeśli jest w nich choć ziarno prawdy, to sprawa zasługuje na osąd przed Trybunałem w Hadze.

Akcja służb specjalnych przeprowadzona została z wyrachowaniem godnym księgowych Enronu. Przez wywiercone otwory w ścianach wpuszczono do budynku teatru gaz bojowy, nie wiadomo na ile pomógł on w likwidacji terrorystów (żaden nie przeżył). Wiadomo na pewno, że nie podano na czas zakładnikom zastrzyków z antidotum, które podać trzeba w przeciągu pół godziny dożylnie, jak podała jedna ze stacji telewizyjnych. Jeżeli tak się nie stało – zawiniła logistyka tego przedsięwzięcia. I żeby to wiedzieć nie trzeba być fachowcem. Nie wydaje się, żeby ewentualna liczba ofiar, jakie mogły zginąć w wyniku wymiany ognia, czy eksplozji w czasie akcji była większa niż te sto osiemnaście osób, jakie straciło życie. A nawet gdyby tak się stało, to czym innym jest śmierć obywateli państwa w wyniku działania terrorystów, a czym innym uśmiercanie ich za pomocą własnych wojsk, nawet jeśli służyć to ma słusznej sprawie.

Decyzja o podjęciu akcji w takim wymiarze wiązała się niewątpliwie z ogromnym ryzykiem. Jeśli zdarzyłoby się tak, że teatr faktycznie wyleci w powietrze – konsekwencje polityczne dla rządzącej ekipy byłyby nie do przewidzenia. Czeczeńcy prawdopodobnie mieli świadomość, że takiego ruchu wykonać nie mogą, gdyż to faktycznie przekreśliłoby jakiekolwiek szanse na pozytywne załatwienie w przyszłości sprawy czeczeńskiej państwowości. Burza, która spadłaby wtedy na głowę Putina nie dałaby się w żaden sposób porównać z falą krytyki, jaka przetacza się teraz przez światowe media. Prezydent nie miał innego wyjścia. Musiał zdecydować się na akcję militarną, to fakt. Jednak metody, sposób jej przeprowadzenia, a przede wszystkim zachowanie władz post factum pozostawiają wiele do życzenia.

Podstawowe pytanie, jakie zadaje się w związku z samą operacją wejścia do teatru brzmi – Sukces, czy porażka? Odpowiedź na to pytanie zdaje się być rozpatrywana według osi podziału, jaką zauważył jeszcze przed samą akcją Specnazu, w piątek Maciej Rybiński, którego tekst ukazał się w sobotniej „Rzeczpospolitej”: „Dokładne przyjrzenie się tej galerii [ekspertów] prowadzi do wniosku, że świat ekspertów podobnie jak świat polityków dzieli się u nas na dwie kategorie: postkomunistów i postantykomunistów. Obie kategorie reagują na to co się dzieje podobnie. Odruchami.

Grupa nazwana symbolicznie postkomunistami, wywodząca się ze służb PRL, widzi moskiewski zamach jako część światowego spisku, wskazuje na powiązania islamskie, Al-Kaidę, 11 Wrześnie. Uważa, że prezydent Putin panuje nad sytuacją i zyskuje na popularności, że rosyjskie służby specjalne są świetnie przygotowane i dadzą sobie radę, że nastąpi szturm i nie będzie żadnych negocjacji, bo wielka Rosja nie może sobie pozwolić na upokorzenie.

Symboliczni postantykomuniści uważają zamach za krzyk rozpaczy uczestników zapomnianej walki narodowowyzwoleńczej bez żadnych związków ze światowym terroryzmem, a równocześnie prowokację rosyjskich służb specjalnych, które są jednak zbyt słabe i marnie wyposażone, aby próbować uwolnić zakładników. Uważają, że Putin nie panuje nad sytuacją i kompromituje się, a negocjacji nie będzie, ponieważ bezwzględne władze bez żalu poświęcą życie kilkuset ludzi”.

Wciąż nie ma jasności co do faktycznych celów, jakie uzyskać chcieli terroryści. Komentarze „na gorąco” zawierają jedną wspólną cechę – nawoływanie do zakończenia konfliktu czeczeńskiego. Dużo bardziej interesujące od takich właśnie odkrywczych komentarzy (trzeba było ponad stu ofiar cywilnych, aby głosy te stały się słyszalne) są próby wysnucia genezy samego wydarzenia. Komentatorzy w mediach podzielili się na trzy obozy w tej materii.

Pierwszy z nich, który nazwać można „terrorystycznym” zakłada ścisłe powiązania komanda Mowsara Barajewa, oraz Czeczeńców w ogóle z międzynarodowym terroryzmem spod znaku Al-Kaidy. Zwolennicy tego sposobu myślenia ochoczo przemilczają (zgodnie z podziałem zaproponowanym przez Rybińskiego) kwestie samego konfliktu czeczeńskiego. Pogląd ten do absurdu doprowadził Robert Pucek, w swoim polemizującym z Bronisławem Wildsteinem komentarzu: „prawo Rosji do Czeczenii pochodzi wyłącznie z przemocy i jeśli uznajemy je, to uznać musimy przemoc za jedyną rację i argument w międzynarodowych stosunkach”. „Ciekaw jestem czy zważywszy na fakt, że prawo Amerykanów do terytorium dzisiejszych Stanów Zjednoczonych pochodzi z przemocy wobec Indian (dużo skuteczniejszej niż przemoc rosyjska wobec narodu czeczeńskiego), redaktor Wildstein gotów byłby je podważyć?”. Owa mająca w swoim zamiarze groteskowe przerysowanie problemu figura retoryczna nie wytrzymuje swojego własnego ciężaru. Pomijając pytanie - na jakiej to podstawie Pucek twierdzi, że przemoc amerykańska była „skuteczniejsza” niż przemoc rosyjska, zastanawiające jest również – jak autor tych słów chciałby znaleźć jakiekolwiek paralele pomiędzy kolonizacją całego kontynentu (przykładów w historii bez liku), a trwającą od dwustu lat okupację niewielkiego, ale znaczącego strategicznie terytorium przez sąsiadujące z nim imperium uważające w dodatku owe terytorium za własną strefę wpływów (przykładów w historii pewnie więcej niż w pierwszym wypadku). Pozostaje mieć jedynie nadzieję, że poglądy Roberta Pucka względem na przykład dążeń niepodległościowych na terytoriach polskich w XVIII i XIX wieku różnią się od tych wygłaszanych na temat małej kaukaskiej republiki. Cieszy natomiast jasno określone stanowisko Pucka, stawiające Czeczenów w opozycji do Indian: „Mogę się zgodzić, że Czeczeni mają powody by nie kochać Rosjan”. Przenikliwość godna naśladowania. W swoim tekście Pucek zdaje się nie chcieć zauważyć jeszcze jednego aspektu argumentu, który przywołuje: „Ani słowa [w tekstach Wildsteina, Zorbasa i Cywińskiego] niemal na temat cierpienia Rosjan, którzy po bandyckim napadzie na szpital w Budionnowsku (...) po raz kolejny stali się celem czeczeńskiego terroryzmu”. Otóż większość ofiar cywilnych akcji w Budionnowsku, podobnie zresztą jak w czasie akcji w teatrze to cywile, którzy zginęli z rąk rosyjskich żołnierzy elitarnych jednostek „Alfa”.

Wydaje się, że analizowanie ataku terrorystycznego na Moskwę za pomocą narzędzi wygodnych i cieszących się posłuchem po 11 września 2001 roku jest tyleż łatwe, co mylące. Oto na przykład Jerzy Pomianowski w swoim tekście „Coup de theatre” (Rzeczpospolita, 28 X) twierdzi, że: „Już sam zamach ustawił Putnia – realnie a nie w intencjach – w jednym szeregu z Bushem, w roli niewinnej ofiary terroryzmu”. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek rozsądny mógł twierdzić, że prezydent Stanów Zjednoczonych George W. Bush w identyczny (lub choćby podobny) sposób stanął w obliczu poważnego kryzysu o podtekście terrorystycznym. Wydaje się, że nie ma jakiejkolwiek zbieżności między działaniami Putina (oraz jego poprzedników - wbrew temu co wyśmiewa Pucek wywodzących się z „Rosji carskiej, bolszewickiej” oraz jelcynowskiej), które w pośredni sposób sprowokowały działania terrorystyczne, a polityką Stanów Zjednoczonych, która miała doprowadzić do ataku z 11 września. W tym duchu wypowiada się w tej samej, toczącej się na łamach „Rzeczpospolitej” dyskusji Bartłomiej Sienkiewicz.

Warto zauważyć, że ten właśnie sposób rozumienia wydarzeń moskiewskich proponują służby prasowe Kremla. Kontrolowane przez obóz prezydencki media nagłaśniają powiązania Czeczeńców z islamskimi terrorystami. „Można być niemal pewnym, że teraz nikt już nie zakwestionuje twierdzeń Kremla, że wojna w Czeczenii to nie tłumienie dążeń niepodległościowych małego narodu, ale część globalnej walki z terroryzmem (...) Jesteśmy w jednym szeregu ze Stanami Zjednoczonymi” – przytacza słowa Gleba Pawłowskiego moskiewski korespondent tygodnika „Wprost”. Niewątpliwie taki punkt widzenia jest dla Putina najbardziej opłacalny. Pozwala na wykonanie łatwych do przewidzenia ruchów na arenie międzynarodowej. Ich zapowiedzią była niewątpliwie zmiana państwowej strategii obronnej, zakładająca teraz walkę z terroryzmem również poza granicami Federacji Rosyjskiej. Nie jest chyba trudno przewidzieć, że następne „ogniska terroru” znajdą się w Gruzji, Abchazji czy innych republikach kaukaskich.

Zastanawiające jest jedynie to, że próba zestawienia ze sobą dotychczasowych głośnych aktów terroru tuż przed i po 11 września 2001 roku nijak nie pozwala na wyciągnięcie wniosków o wspólnych choćby metodach działania, nie wspominając o tym, że sama logika zamachów na Bali, pod ambasadami amerykańskimi czy w Nowym Jorku i pod Waszyngtonem jest diametralnie różna. Po pierwsze – celem tamtych ataków byli zawsze Amerykanie, bądź ich bezpośredni, zachodni sojusznicy. Nie jest wytłumaczeniem poparcie, jakiego Putin udzielił Bushowi, bo niezależnie od treści zachodnioeuropejskich, czy amerykańskich wiadomości telewizyjnych interesy rosyjskie choćby na Bliskim Wschodzie wcale nie są tożsame z amerykańskimi, a często stoją z nimi w sprzeczności. Przykładem niech będzie chociaż wartość wymiany handlowej między Rosją a Iranem, której największą część stanowią irańskie zakupy uzbrojenia.

Po drugie, do tej pory terroryści kojarzeni z Al-Kaidą atakowali, żeby zabić. Nie po to, żeby negocjować, nie po to, żeby stawiać warunki. Detonowali ładunki wybuchowe i wysadzali samoloty w powietrze bez ostrzeżenia. Niewątpliwie sam fakt posłużenia się uzbrojonym po zęby komandem w połączeniu z informacyjnym embargiem, typowym dla putinowskiej Rosji naprowadzić musiał przynajmniej część światowej opinii publicznej na tory skojarzeń z islamskim terroryzmem, w znaczeniu jakiego ten termin nabrał w zeszłym roku. Naiwnością byłoby oczywiście uważać, że Al-Kaida nie ma wpływów na Kaukazie, w tym również wśród Czeczenów, jednak wspomnienie rajdu na Budionnowsk każe przypuszczać, że zastosowane w Moskwie metody pochodzą raczej sprzed 11 września 2001 roku.

Druga grupa komentarzy, to poglądy z których wynika że terroryści czeczeńscy zaatakowali w centrum Rosji po to, żeby rozwiązać problem obecności wojsk rosyjskich w republice, lub żeby „wyeksportować cierpienie”, jakiego doświadczają na co dzień mieszkańcy zbuntowanej republiki. Ten pogląd poprzestaje na oczywistym stwierdzeniu, że jeśli faktycznie terrorystom zależało na rozwiązaniu i „umiędzynarodowieniu” konfliktu, to trudno było wybrać gorsze rozwiązanie. Międzynarodowy klimat, wojna z terroryzmem, postawa jedynego światowego mocarstwa – wszystko przemawia przeciwko tego typu próbom. Tym bardziej wzięcie za zakładników obywateli państw Zachodu, od którego jak można domniemywać Czeczeni oczekują zainteresowania i nacisku na Rosję jest ewidentną bramką samobójczą. W tym właśnie tonie utrzymane są komentarze największych światowych stacji telewizyjnych, jak choćby BBC, która patrząc Rosjanom na ręce w czasie całej tej operacji jako pierwsza zadała przytoczone wyżej pytanie – o przedwcześnie ogłoszony przez samego Putina sukces, w który jak się wydaje wierzą również obywatele rosyjscy. Szereg wątpliwości ogarnia również, kiedy prześledzi się relacje na temat samego przywódcy oddziału, jaki wkroczył do moskiewskiego teatru tuż po rozpoczęciu drugiego aktu przedstawienia „Nord-Ost”. Dwudziestopięcioletni Mowsar Barajew oraz jego ojciec pochodzą z klanu mocno w Czeczenii skompromitowanego, a z całą pewnością nie cieszącego się posłuchem, ani żadną realną (ani formalną) władzą na terytorium republiki. Stawiałoby to pod znakiem zapytania przekonanie o ręcznym sterowaniu akcją przez rząd Maschadowa. Paradoksalnie, pomimo przeważających ze strony komentatorów skłaniających się ku tej optyce opinii - wcale nie musi okazać się, że ten zamach skończy się ostatecznym załamaniem wizerunku „sprawy czeczeńskiej” w krajach zachodnich. Niewątpliwie odmieniane teraz przez wszystkie przypadki sformułowanie „terroryzm” przylgnie do Czeczeńców, jednak tragiczny finał i w gruncie rzeczy blamaż akcji specnazu zostanie zapamiętany równie negatywnie, co dla „sprawy” i jej powodzenia wśród elit intelektualnych na zachodzie może mieć znaczenie niebagatelne.

Najbardziej szokującymi, ale niestety niemożliwymi do jednoznacznego odrzucenia wydają się być pojawiające się raz po raz opinie krytycznie odnoszące się do dwóch powyższych. Opinie, zakładające, że sprawa zamachu terrorystycznego na teatr na Dubrowce może mieć podłoże podobne do wspomnianych wyżej eksplozji w domach mieszkalnych w 1999 roku. I być po prostu nieudaną prowokacją. Wszelkie spekulacje na ten temat przy obecnym stanie wiedzy będą z góry skazane na niepowodzenie, wątpliwym jest również, żeby jakiekolwiek dowody, o ile w ogóle istnieją, na inspirowaną przez Rosjan próbę zdyskredytowania „sprawy czeczeńskiej” ujrzały światło dzienne. Jeśli zastanowić się przez chwilę nad niewiarygodnym, ale jednak możliwym zakładanym scenariuszem – błyskotliwa akcja antyterrorystów, którzy bez strat własnych oraz bez strat wśród zakładników usypiają osiemset osób, po czym z chirurgiczną precyzją eliminują napastników byłaby potężną bronią propagandową, która mogłaby faktycznie ostatecznie skompromitować Czeczenów, a jednocześnie dać Putinowi mandat do zbrojnej interwencji w sąsiadujących z Czeczenią republikach. Znamiennym niech będzie więc w tej kwestii fragment wywiadu, jakiego udzielił Piotrowi Jendroszczykowi Siergiej Kowalow: „Czy jest możliwe, że to co się wydarzyło, jest prowokacją zorganizowaną przez określone siły? – Głowy nie dam, że tak nie jest”.

Jeśli wrócić jednak do przywołanego na początku podziału, jaki zaproponował Maciej Rybiński, to z „postantykomunistycznego” punktu widzenia naiwnością byłoby sądzić, że Putin w kilka dni po zamachy nie panuje nad sytuacją.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010