Kto chce, by wybory wygrali fałszerze?

Grzegorza Brauna uważam za popularyzatora rosyjskiego intoxu, ale zamykanie oczu i zasłanianie uszu na wieści o masowych fałszerstwach wyborczych w Gdańsku dlatego, że uderzyły w przeciwnika, jest moim zdaniem działaniem samobójczym.

Udawanie głupich i tolerowanie masowych fałszerstw, niezdolność do przygotowania normalnej ordynacji wyborczej ze strachu przed narażeniem się fałszerzom, którzy podniosą krzyk – a przecież prof. Paruch uznał, że tylko spokój może dać zwycięstwo – jedynie zachęci do skręcenia wyborów europejskich i parlamentarnych. Sondaże pokażą wyniki odpowiednio dopasowane do tych, które zostaną później ogłoszone. Najwyżej komisje dostaną wyniki, do których mają dostosować swoje wyliczenia. Brak adresów w dowodach i obowiązku sprawdzania zaowocowało nową metodą fałszowania wyborów. Wielokrotnie mężowie zaufania w komisjach zauważyli, że wyborcy nie wiedzieli, przy jakiej ulicy mieszkają. Nie można się temu dziwić, jeśli taki wyborca miał do obskoczenia 20 komisji, że przy dziesiątej już mylił ulice i podawał tę z komisji 15. lub 5. Niektórym członkom komisji wydawało się też, że widzą po raz kolejny te same osoby oddające głos w tym samym lokalu. Próby interwencji kończyły się wyrzuceniem oczywiście winnego wykrycia przekrętu, co przecież w III RP jest regułą. Watahy aparatczyków krążyły po Gdańsku, oddając wielokrotnie głos, dzięki temu, że osoby  zasiadające w komisjach z nadania ratusza pomijały nazwisko i szukały tylko podawanego adresu. Wystarczyło poprzydzielać adresy najlepiej nieboszczyków lub ludzi przebywających za granicą, chorych czy inwalidów, a takimi informacjami na ratuszu się dysponuje. Dla ułatwienia członek komisji mógł podpowiadać głosującemu adres lub poprawić, gdy ten się pomylił.

Autor publikacji