ISTOTA MINISTERSTWA SPRAW ZAGRANICZNYCH W III RP

Dlaczego fakt uczestnictwa prof. Krzysztofa Skubiszewskiego w Radzie Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa generale Wojciechu Jaruzelskim w czasach PRL-u (w latach 80.) nie uzyskał w ostatnich latach żadnego rezonansu w rzekomo "wolnych mediach" III RP, choć bezustannie podnoszono uczestnictwo we wspomnianej Radzie innego profesora, Macieja Giertycha?

Odpowiedź na to - wydawałoby się nieco skomplikowane pytanie, jest banalnie prosta: za prof. Skubiszewskim, TW "Kosk", zwerbowanym w l. 60 do m.in. dezinformacji Zbigniewa Brzezińskiego i szpiegowania własnej rodziny w Londynie (powiązanej z Rządem RP na Emigracji) stał potężny "układ" (niegdyś Układ Warszawski). Za prof. Giertychem - znacznie skromniejsze, nieporównanie skromniejsze siły. Za prof. Krzysztofem Skubiszewskim murem stoi niemal cały MSZ i "służby" - w tym te obecnie likwidowane. Agentów "układ", w skład którego wchodzi także MSZ, broni znakomicie, chciałoby się rzec, "jak Niepodległości": jest to obrona własnego bytu w obecnej, "sowieckiej" - bez przesady powiedziawszy biorąc pod uwagę genezę, postaci. Przypatrzmy się bliżej resortowi spraw zagranicznych...

Popularny pogląd głosi, że jedyną zupełnie nie niezreformowaną instytucją w Polsce po 1989 r. są Wojskowe Służby Informacyjne (WSI). I jest to prawda; Rzeczypospolita - choć mogła - nie podjęła najmniejszych prób reform tej instytucji pozostawiając ją na pastwę oficerów, kierownictwa wykształconego/wyszkolonego w Moskwie - wg potrzeb sowieckiego imperium. Gdy jednak się przypatrzeć bliżej tej instytucji, to okazuje się, że bardzo poważną domeną WSI a szerzej postpeerelowskich służb specjalnych w III RP pozostaje Ministerstwo Spraw Zagranicznych (MSZ). Do konstatacji tej dojść można już poprzez analizę dostępnych na przestrzeni ostatnich 16 lat informacji medialnych, które znajdują potwierdzenie w dokumentach wytworzonych przez same służby specjalne.

Co to znaczy "domena" i jak należy właściwie rozumieć to określenie? Otóż WSI miast być podobnie jak pozostałe służby specjalne organizacjami służebnymi wobec sfery realizacji polskiej polityki zagranicznej, otóż WSI jest w przeważającej większości przypadków elementem kierowniczym, sprawczym, zarządzającym polską polityką zagraniczną. Jest to efekt zaniedbań, zaniechań i braku woli politycznej ze strony poszczególnych rządów i parlamentów w krótkiej historii III RP. Jest to także efekt świadomej manipulacji ze strony peerelowskich służb, które "w procesie transformacji" - jak to się szumnie mówi, same uległy transformacji, by rządzić z ukrycia, zapominając o elementarnym obowiązku lojalności wobec deklaratywnie demokratycznego, praworządnego i niepodległego Państwa Polskiego.

MSZ realizuje "z definicji" politykę zagraniczną Polski. Czy może, czy potrafi ten ważny resort realizować politykę rzeczywiście suwerenną, jeśli jest poddany przemożnym wpływom instytucji wykształconej przed 1989 r., nie poddanej gruntownej zmianie? Czesi wnet po swojej "aksamitnej rewolucji" i powstaniu demokratycznej Republiki Czeskiej na początku lat 90. stworzyli od zera zarówno swoją służbę spraw zagranicznych, jak i służby specjalne. Od zera, tzn. dokonując całkowitej wymiany kadr obu tych ważnych sfer działania państwa, których podstawowym obowiązkiem jest zapewnienie Republice Czeskiej bezpieczeństwa w jego najwyższej formie - suwerenności państwowej. Owszem zapłacili, tak się złożyło, za to wysoką cenę, któryś z oficerów pozostawił w praskim pubie ważny laptop z ważnymi danymi (zdarzyło się to w l. 90. również tradycyjnym, konserwatywnym i wysoce ustabilizowanym w każdej niemal dziedzinie Brytyjczykom!), ale dziś w Czechach już mało kto o tym pamięta. Wyprzedzili nas Bracia Czesi - bagatela - o kilkanaście lat!

Nasz MSZ jest zaprojektowany wg wzorców z Moskwy, możnaby powiedzieć śmiało "sowieckich", przez ludzi "sowieckich" i składa się w przeważającej liczbie kadr decyzyjnych w tym resorcie z pracowników, nie tylko ukształtowanych przez "sowiecką" mentalność, ale - dokładnie - wyszkolonych w Moskwie.

Nie trzeba o tym wiele się rozwodzić - takie są fakty - ale jest to b. poważna grupa absolwentów MGiMO, która w liczbie nie kilkunastu ale kilkudziesięciu osób zajmuje kierownicze stanowiska w dyplomacji polskiej. Kamuflują się jak mogą, np. do nie tak dawna dyrektor (ds. Unii Europejskiej) przez wiele lat p. Paweł Świeboda, mimo, że skończył studia w Moskwie, opowiada o sobie szeroko, że skończył studia... w Londynie. Mianowany w b. młodym wieku przez ministra Cimoszewicza ambasadorem tytularnym (ambasador ad personam), choć nie był na żadnej placówce nigdy ambasadorem, wywołuje zdumienie w europejskim korpusie dyplomatycznym (we Włoszech np. ambasadorami tytularnymi zostają niektórzy starzy dyplomaci po wielu dziesiątkach lat służby; w polskim MSZ jest "tytularnych" - mania grandiosa - kilkudziesięciu!) Obecnie p. Świeboda odszedł do "niezależnej" fundacji i czeka na upadek rządu.

Chciałbym jednak zwrócić tu pokrótce uwagę - przykładowo - na inne jeszcze aspekty "pochodzeniowe" kadr współczesnej polskiej dyplomacji. Są to:

Dzieci peerelowskich dyplomatów na najwyższych stanowiskach w służbie III RP. Przykładem jest p. ambasador Bogusław Majewski, obecny ambasador RP w Singapurze, poprzednio kilkakrotny rzecznik MSZ. Ojciec: Jan Majewski, "oficer Sztabu Generalnego" za czasów PRL w l. 1952-1969, był wiceministrem (podsekretarzem stanu) w latach przejściowych "od jednej formacji społeczno-politycznej do drugiej", w latach "przełomu" 1985-1992 [tak, tak, 1989 r. był dla niego tylko samym środkiem sprawowania urzędu]; a potem wyjechał jeszcze na ambasadora RP do Pakistanu. "Kronikarz" MSZ w "transformacji" Tadeusz Kosobudzki (pseudonim, prawdopodobne nazwisko: Kacpura, długoletni pracownik MSZ w PRL, "specjalista od Polonii") w swoich książkach podaje, że "...inspirował dziennikarzy do pisania, że właśnie on jako wiceminister zahamował napływ do MSZ pracowników służb specjalnych, mimo, że publicznie wiadomo było, że jest oficerem WSW [na "odcinku dyplomatycznym"] w stopniu pułkownika". (WSW było poprzednikiem WSI) A BYLO AKURAT ODWROTNIE! Czemu p. Kosobudzki (też zapewne oficer służb) to napisał - nie wiem, być może chodzi o rywalizacje, zazdrość, etc. ale godzi się przypomnieć, że Jerzy Giedroyc w liście do RZECZONEGO Kosobudzkiego, niewątpliwego krypto-komunisty napisał: "Miałem już Pana poprzednią książkę i obie mnie niezmiernie zainteresowały. Jest to bowiem pierwsza obiektywna analiza aparatu MSZ" (sic!) Tytułem uzupełnienia curriculum vitae syna owego generała-wiceministra, obecnego p. ambasadora Bogusława Majewskiego, nie od rzeczy będzie wspomnieć, że na początku kariery, w szarych latach 80. zaczął on "dyrektorować" w Telewizji Polskiej, w wieku - bodaj - 21 lat (mogę się mylić o rok!)

Pewna odmianą "pochodzeniową" najwyższych eszelonów kadr współczesnej polskiej dyplomacji jest przypadek piastujących najwyższe stanowiska a wywodzących się z rodzin... dyktatorów Polski. By nie być tu gołosłownym, przywołam przypadek p. ambasadora Górskiego, kilka lat temu ambasadora w Rzymie a do nie tak dawna w Atenach, o którym "wieść gminna" w MSZ niesie, że jest w prostej linii potomkiem samego Bolesława Bieruta. W jakim stosunku pozostaje do p. Górskiego obecna p. ambasador w Madrycie, była wiceminister Bernatowicz, nie pamiętam (ale b. bliskim!), dość że powiem, iż przed 1990 r., gdy ktoś w MSZ nieopatrznie zatytułował ją "p. Bernatowicz", niezmiennie poprawiała groźnie wykrzykując: "Bierut-Bernatowicz!" Powiadam przed 1990 r., nie przed 1989 r. - bo pani ta nie mogła uwierzyć w zmiany, choć okazało się szybko, że III RP przyniesie jej i innym osobom tego pokroju, nic, tylko najwyższe zaszczyty. Ambasador jest w obcym państwie reprezentantem Głowy Państwa. Tego (o "Bierutowiczach") oczywiście p. "Kosobudzki" nie pisze, ale wystarczy przejść się korytarzami MSZ. Aż huczy od lat i wielu tam się dziwi, że to jeszcze się nie kończy. Pani Bernatowicz, b. wiceminister SZ za Buzka, podobnie jak p. Górski, b. wiceminister ON, a za PRL długoletni korespondent "Trybuny Ludu" w Rzymie, zawdzięczają swoje profesjonalne powodzenie koneksjom, które wciąż, albo do nie tak dawna, liczyły się niezmiernie. Niemal w ciemno można powiedzieć, że byli oni w III RP pod parasolem służb, przede wszystkim WSI. Oto znakomity przykład na ciągłość elit PRL-III RP, wynikający li tylko z naszego zaniedbania. Jestem zdecydowanie przeciwny zasadzie odpowiedzialności zbiorowej, to nie syn, córka, najbliższa rodzina odpowiada za grzechy, czy zbrodnie ojca. Ale na pewno praca korespondenta w głównym organie prasowym dyktatury i w komunistycznym MSZ nie powinna być dobrą rekomendacją do zajmowania najwyższych stanowisk w naszej, przeciez natowskiej i europejskiej, dyplomacji. Czyż nie?

Przykłady dzieci reprezentantów stalinowskich elit możnaby mnożyć; choćby np. p. Małgorzata Lavergne (Lavern), córka generała (i ambasadora) Wiktora Grosza, prominentnego członka Komunistycznej Partii Polski, organizacji zajmującej się w Dwudziestoleciu Międzywojennym - głownie wywiadem wojskowym na rzecz Związku Sowieckiego. Pani Lavergne była w l. 90. dyrektorem MSZ od promocji Polski w świecie (może stąd te kolosalne zaniedbania w tej dziedzinie?) Dzieci i potomków KPP-owców jest w MSZ całkiem sporo, nieproporcjonalnie dużo, jeśli brać pod uwagę skromną liczebność tej marginalnej organizacji (kilka tysięcy osob w kilkudziesieciomilionowym spoleczeństwie). Swoje kariery ojcowie i dzieci zawdzięczają wyłącznie sowieckim czołgom z 1944. Żadnym innym czynnikom.

Na uwagę zasługują też dzieci generałów (ew. niektórych pułkowników) z PRL-u, o których już mówiliśmy, na przykładzie p. Bogusława Majewskiego, obecnego ambasadora w Singapurze. Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że ojciec p. konsula generalnego RP w Malmoe, Gerarda Pokruszynskiego, poprzednio w l. 90 konsula w Mediolanie - wyższe studia wojskowe odbył w l. 60. w Leningradzie. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że p. Pokruszyński był uważany np. za rządów premiera Jerzego Buzka, za reprezentanta "prawicy MSZ-towskiej", i rychło został "wzięty" na wysokie stanowisko dyrektorskie ds. międzynarodowych w Kancelarii Premiera.

Do niedawna, w rządzie premiera Marcinkiewicza nie analogiczne ale wyższe, bo ministerialne stanowisko piastował osławiony p. Ryszard Schnepf (uporczywy lobbying na rzecz: 1. roszczeniowych organizacji żydowskich, 2. partycypacji Polski w rosyjsko-niemieckim projekcie "Rurociągu Północnego" /Bałtyckiego/), także (niejako widocznie etatowy "reprezentant prawicy"), b. ambasador w Urugwaju i następnie w Kostaryce, znany z rozlicznych skandali obyczajowych i finansowych, którego ojciec płk. Maksymilian Schnepf (kawaler Virtuti Militarii /?/), jak wynika z najnowszych ustaleń IPN brał udział w 1945 r. wraz wydzielonym oddziałem specjalnym w przeprowadzone przez siły sowieckie (45 tys. żołnierzy) "operacji augustowskiej", w rezultacie której ponad 700 mieszkańców Ziemi Augustowskiej nie tylko nigdy nie odnaleziono wśród żywych, ale także nigdy nie znaleziono ich ciał (wg informacji Urzędu ds. Kombatantów)

Przykłady te można mnożyć bez liku. Wskazują one na b. silny wpływ, wielopokoleniowy - środowiska związanego z sowieckimi (a obecnie rosyjskimi) służbami specjalnymi, sowieckiej proweniencji, wpływ trwający już nieprzerwanie dziesiątki lat. Chciałoby się rzec: niezależnie od ustroju. Oto specyfika kadrowa współczesnego MSZ, kapepowska, generalska, zależna od czynników zagranicznych, w pierwszym rzędzie ze Wschodu. Powyższe przykłady są dość powszechnie znane w gmachu na Szucha; są - jak to się mówi - tajemnicą Poliszynela. Kto więc jest obecnie naszym reprezentantem na Tajwanie ? (odpowiednikiem ambasadora, nie używającym jednak tego tytułu, ponieważ nie utrzymujemy stosunków dyplomatycznych z Tajwanem, tylko handlowe, kulturalne, itp.) Otóż wybrańcem polskim jest p. Wsiewołod Strażewski, syn generała Strażewskiego, który na czele Ludowego Wojska Polskiego, w służbie Sowietów i dla Sowietów tłumił Powstanie Poznańskie w 1956 roku! Czy Rzeczpospolitej nie stać na lepszego reprezentanta, niż ten dyplomata ze skansenu PRL, poprzednio zastępca ambasadora (Szumskiego, także zapewne z WSI) w Pekinie i Dżakarcie? Tym bardziej, że p. Strażewski (nie tak jak wielu Rosjan) nie ma tęgiej głowy i ciągle są z tego powodu skandale w kolejnych państwach.

Gdyby sądzić z pobieżnej obserwacji, to mogłoby się wydawać, że domeną służb specjalnych w MSZ są departamenty ("biura") ds. łączności (co jest poniekąd naturalne, ze względu na konieczność zabezpieczenia kontrwywiadowczego) i - w świetle tego co wykazałem powyżej - departament personalny (obecnie pod nazwą: Biura Kadr i Szkolenia). Jest jednak inaczej; w potężnym liczbowo Departamencie Konsularnym są całe wydziały złożone w 100% z pracowników/oficerów delegowanych z instytucji służb specjalnych. Najwyższe władze dla pracowników w MSZ - w postaci dyrektorów generalnych MSZ - tak było dotąd, reprezentują w/w służby. Długoletni dyrektor generalny MSZ za rządów SLD, Zbigniew Matuszewski (przed ubiegłorocznymi wyborami parlamentarnymi mianowany ambasadorem w Londynie, obecnie odwołany) jest pułkownikiem WSI. Matuszewski odgraża się obecnie - czy kto go chce słuchać, czy nie, że "on jeszcze powróci".

Ważne w tym środowisku są także koneksje klanowo-rodzinne; jego kilkumiesięczny następca, który nie zdążył wyjechać na ambasadora do Indii, Krzysztof Jakubowski jest szwagrem osławionej minister Jakubowskiej ("...i czasopisma"). O ideowości i honorze podobnych jak Jakubowski person ("non grata" - chciałoby się rzec!) w MSZ zaświadcza literatura pamfletowa wyrosła z czasów PRL. Cytowany już przeze mnie "Kosobudzki" pisze z oburzeniem, a przy tym zabawnie o późniejszym dyrektorze generalnym Jakubowskim (pierwszy raz został dyr. gen. w kwietniu 1995 r.): "W czasie pobytu na tej placówce [w Londynie w l. 1989-1993] publicznie głosił, że do partii został zaciągnięty na siłę i był w niej pod przymusem, pełniąc m.in. funkcje sekretarza komitetu zakładowego PZPR w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Obrzydliwe odcinanie się od swojej przeszłości partyjnej miało swój cel i służyło określonym przedsięwzięciom. Ciekawe jest tylko, czy ci, którzy słuchali opowieści o przymusowym członkostwie w PZPR dawali temu wiarę. Losy zawodowe K. Jakubowskiego w nowym ustroju świadczą, że chyba tak. Jest podobno przyjacielem prezydenta A. Kwaśniewskiego". [pisane w 1997 r.] Dobrze jest potrafić być przyjacielem wszystkich: za Skubiszewskiego, Jakubowski był jego wicedyrektorem gabinetu, za pierwszej kadencji Bartoszewskiego, nim został dyrektorem generalnym Jakubowski był już dyrektorem gabinetu ministra. Niewątpliwie wybór tych ministrów, gdy chodzi o najbliższych współpracowników (a takimi są dyrektorzy/wicedyrektorzy gabinetu) świadczy nieco o ich preferencjach, w tym preferencjach politycznych i moralnych (Władysław Bartoszewski: "Warto być przyzwoitym". Otóż uważamy, że rzeczywiście warto, a nie tylko frazesami wycierać sobie usta!)

Potoczny osąd dziennikarski mówi, że w l. 90. przeprowadzano próby reform MSZ. Nie analizując szczegółowo tutaj tych "rozlicznych prób", należałoby powiedzieć, że zmieniono tak wiele, aby - w istocie nic nie zmienić. Nepotyzm, brak "ścieżki kariery" dla pracowników, brak możliwości jakiegokolwiek awansu przez lata, brak możliwości wyjazdu na placówkę przez lata dla wielu, koteryjność uwarunkowana układami, nie tylko wynikającymi z dominacji zatrudniania w MSZ w ok. 70% pracowników i współpracowników tajnych służb, ale także dominacją polityczną formacji eseldowsko-unickiej, niskie bezideowe morale, wszystko to wprowadziło MSZ w stan permanentnego kryzysu personalnego, z którego - jak się wydaje - nie ma już wyjścia. Jest to świat oderwany od życia współczesnej Polski, poddany bezmyślnej urawniłowce dyktatu "Gazety Wyborczej", świat - w istocie bankrutów ideowych. Ideą fix poważnej części kadr MSZ jest "zgodność z normami europejskimi" i pełna kapitulacja wobec nagiej siły w stosunkach międzynarodowych [typu Niemcy-Rosja]. W tym stanie rzeczy łatwo jest rozgrywać karty bankrutom realnego socjalizmu, którzy autentycznie przecież na początku l. 90. gotowi byli oddać władze. Ponieważ dla zewnętrznego świata, gmach na Szucha to inny świat (a właściwie dwa, bo jest jeszcze "szpiegowiec", za który MSZ przepłaciło ze 20-30 mln. złotych więcej, niż wynosi jego wartość rynkowa; do zbadania kto zarobił?; a nie obyło się bez wiedzy służb!), opinia publiczna jest odizolowana od tego nierealnego dla niej świata. A szkoda, bo tylko realna kontrola zapobiegłaby nadużyciom, w tym finansowym. Oto przykład, pierwszy z brzegu, jak domena służb, w tym WSI może być dojną krową dla... niewątpliwie części kierownictwa i MSZ i służb specjalnych. Za utopienie w ostatnich latach dziesiątek milionów złotych w budowę gmachu ambasady RP w Berlinie odpowiedzialni są ambasadorzy: w Rzymie Michał Radlicki (był wówczas dyrektorem generalnym) i b. ambasador w Bernie (obecnie po raz kolejny dyrektor) - Jerzy Margański. Panowie ci bezustannie awansowali w swej karierze. Czy nie jest to ewidentny przykład rozpięcia nad nimi parasola ochronnego określonych instytucji, bo przecież nie można w to uwierzyć, że same łaskawe oko ministra Geremka wystarczy, aby chronić nieudaczników, przez których działania podatnik stracił dziesiątki milionów złotych. Jak opowiadali sobie, zwykle dosyć zorientowani kierowcy rządowi, tylko w 1999/2000 r. p. Margański rozbił 6 służbowych samochodów, nadto został przyłapany przez policje berlińską w niedwuznacznej sytuacji z pewna kobietą na berlińskim ringu - wszystko bez jakichkolwiek dalszych konsekwencji. Czy można to wytłumaczyć inaczej, niż b. wysoką przydatnością delikwenta dla określonych struktur (być może nawet i obcych?)

Jest to znakomite potwierdzenie tezy prof. Andrzeja Zybertowicza, który głosi, że system sprawowania rządów w Polsce, w warunkach dość "fasadowej" demokracji i nieskutecznej kontroli publicznej opiera się bezwarunkowo na omnipotencji "haków" na wszystkich szczeblach władzy. "Gospodarzem" tych "haków" są służby specjalne, a wymarzonym terenem, jednym z najbardziej idealnych do ich urzeczywistniania na zasadzie "kija i marchewki" jest właśnie MSZ, ze swym potencjałem nagród dla "spolegliwych" (prestiż i ponadprzeciętne pieniądze, szczególnie dla kadry dyrektorskiej. W skrajnych przypadkach pomiędzy młodym adeptem dyplomacji a jej weteranem, różnice w dochodach mogą być kilkunastokrotne!) Przy braku racjonalnie określonej ścieżki kariery w MSZ (wszystko w dziedzinie awansów jest "po uważaniu", jak za cara!), "karuzelą stanowisk" w MSZ zawiadują rezydenci służb specjalnych, uzgadniając ewentualne parytety pomiędzy służbami wojskowymi i cywilnymi.

Służby specjalne (przede wszystkim WSI) są wreszcie w oparciu o MSZ autorami znaczących afer o charakterze międzynarodowym (np. handel bronią, działka w Zairze, itp.), gdzie resort służy za przykrywkę do ciemnych interesów, które w rezultacie szkodzą Polsce, m.in. utratą prestiżu.

O istnieniu określonej tradycji w MSZ świadczy fakt, że w pierwszych latach transformacji niekwestionowanym autorytetem, o którym pisze Henryk Piecuch (b. płk. Straży Granicznej w PRL) w swoich książkach o szeroko pojętej bezpiece, niekwestionowanym autorytetem dla "łączności" w MSZ, szczególnie dla kierownictwa "łączności" był b. dyrektor tejże "łączności", emeryt, b. ambasador w l. 60. w Danii Henryk Wendrowski (vel Wędrowski). Ten b. akowiec-renegat wsławił się w bezpieczniackich kręgach rozpracowywaniem, podczas skomplikowanych gier operacyjnych ówczesnego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w końcu l. 40 i na początku 50., organizacji patriotycznej WiN (Wolność i Niezawisłość) i jej poszczególnych Komend. Gdy umarł w 1996 r. wnętrza gmachu na Szucha (głownie licznie odwiedzane miejsca przy windach) "oblepione" były przez pełne 2 miesiące klepsydrami na cześć "ś.p." zmarłego. I nikt - żaden minister, czy b. minister, czy wiceministrowie zachwyceni tak Unią Wolności nie zwrócili uwagi, że to może nie wypada, bo umarł jeden z katów polskiego dążenia do Niepodległości. Signum temporis. Zapewne im do głowy nie przyszło w MSZ-cie, w którym ówczesny wiceminister Eugeniusz Wyzner zaczynał swą karierę w 1952 r., że takie klepsydry to potwarz dla tych, których MSZ reprezentuje w świecie. Rozwiązanie WSI przyczyni się do wykorzenienia bardzo złej tradycji z MSZ.

Próbując lapidarnie zdefiniować istotę MSZ odziedziczonego po kilkunastu latach "transformacji" - można ową istotę określić prosto jako brak społecznej kontroli nad wspólnym dobrem, jakim winno wreszcie być dla obywatelskiej Polski Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP.

----

Krzys Plechicki
2006-09-21 14:50:31
Jako swoiste uzupełnienie powyższego artykułu
podaję za wrześniową "Niezależną Gazetą Polską": Monika Krajewska "NIEZALEŻNA GAZETA POLSKA", wrzesień 2006 Co odzyskaliśmy w MSZ, czyli Jurassic Park – i Dudek Kiedy na kongresie PiS Jarosław Kaczyński ogłosił, że jego partia „ odzyskała” Ministerstwo Spraw Zagranicznych, było jedynie śmieszne. MSZ „odzyskano” wszakże z rąk własnego nominata, wychwalanego wcześniej pod niebiosa i błaganego niemal do ostatniej chwili o to, by raczył trwać dalej na ministerialnym stołku, co pozwoliłoby uniknąć konieczności „odzyskiwania” MSZ-u z jego rąk. A przecież można było tej śmieszności łatwo uniknąć. Wystarczyło po wygnanych wyborach mianować innego ministra spraw zagranicznych i zamiast tracić cenny czas na „odzyskiwanie” ministerstwa, wykorzystać go z większym pożytkiem – na reformę tegoż. Bo też taka reforma – i to gruntowna – jest temu urzędowi pilnie potrzebna, szybko udowodniły kolejne wydarzenia, już nie tak zabawne: niesłowny list ośmiu byłych ministrów spraw zagranicznych III RP oraz równie bezcenne wywiady udzielone jednej z niemieckich rozgłośni radiowych oraz pismu „Die Welt”, odpowiednio, przez odwołanego, lecz wciąż jeszcze urzędującego w Berlinie ambasadora Andrzeja Byrta oraz głównego konstruktora polityki zagranicznej III RP, prof. Bronisława Geremka. Wszystkie te wybryki najwyższych rangą dyplomatów III Rzeczpospolitej ( miejmy nadzieję, że już na zawsze „byłych”), polegające na publicznym krytykowaniu głowy własnego państwa i wpisujące się tym samym w najgorszą polską tradycję szkalowania ojczyzny na obcych dworach, można by ostatecznie zlekceważyć, dostrzegając w nich jedynie uwiąd etyki profesjonalnej i osobistej u wspaniałych pieszczochów PRL-bis czy też jeszcze jedna zachętę – w duchu osławionego wezwania do „obywatelskiego nieposłuszeństwa” o jakim marzy osławiony kandydat na prezydenta RP – do atakowania demokratycznie wybranych władz Rzeczpospolitej, gdyby nie fakt, że to właśnie sygnatariusze „Listu 8" kształtowali przez ostatnie 17 lat kadry polskiej dyplomacji, głównie zresztą na swój własny obraz i podobieństwo. Szkopuł w tym, że nie był to model najlepszy, albowiem większość ministrów spraw zagranicznych III RP to albo byli, często długoletni, członkowie PZPR, albo tajni współpracownicy komunistycznych służb specjalnych, albo i jedno, i drugie. A ponieważ nie tylko ryba psuje się od głowy, warto zadać sobie pytanie, co „odzyskaliśmy" w MSZ po ich światłych rządach? Już na pierwszy rzut oka widać, że z grubsza dokładnie to samo, co już raz „odzyskaliśmy" w 1989 r. Dzięki kolejnym ministrom spraw zagranicznych III RP, którzy nie zrobili absolutnie nic dla zlustrowania i zdekomunizowania powierzonej im instytucji, w naszej służbie zagranicznej nadal roi się od „fachowców" rodem z PRL, gdzie dyplomacja była jedynie wyspecjalizowaną komórką służb specjalnych, realizujących politykę zagraniczną totalitarnego państwa, sprowadzającą się w ostatecznym rachunku do posłusznego wypełniania poleceń Kremla i Łubianki. Tych samych, którzy w Polsce Ludowej służyli władzom okupacyjnym, zwalczali NATO, UE i amerykański imperializm, inwigilowali Polonię, podpisywali niekorzystne dla Polski umowy międzynarodowe, szpiegowali dzisiejszych sojuszników i wykradali im rozmaite sekrety militarne i technologiczne mające wzmocnić na tyle Armię Radziecką, by mogła wreszcie zapanować nad światem; tych samych, którzy w latach „Solidarności" zwalczali wszelkie aspiracje Polaków do życia w wolnym, niepodległym i suwerennym kraju. „Fachowców", którzy swoje dyplomatyczne ostrogi zdobywali w Akademii Nauk Społecznych przy KC PZPR (ci mniej zdolni lub gorzej ustawieni w partyjnej czy ubeckiej hierarchii), a zwłaszcza w zarządzanej i kontrolowanej przez KGB i GRU moskiewskiej akademii dyplomatycznej MGIMO (zdolniejsi i lepiej ulokowani), do której rekrutowały w PRL tajne służby. Są wśród nich pezetpeerowscy aparatczycy, lektorzy i instruktorzy z „Białego Do - mu", działacze Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, czerwoni hunwejbini z różnych zetemesów, politrucy stanu wojennego, liczne potomstwo rozmaitych sekretarzy partii komunistycznej oraz stronnictw sojuszniczych, jak również jeszcze liczniejsza dziatwa oficerów stalinowskiej Informacji Wojskowej, LWP, SB, MO i innych dozorców „najweselszego baraku", a także - co w tym kontekście wydaje się logiczne - nawet reprezentant peerelowskiego więziennictwa o niezastąpionych w dyplomacji kwalifikacjach. Wiele barwnych i soczystych szczegółów z biografii tej grupy dyplomatów III RP można znaleźć w kilkunastoodcinkowym cyklu Krzysztofa Góreckiego MSZ Cimoszewicza, czyli władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy, jaki ukazywał się w zeszłym roku na łamach „Naszej Polski". Ale nie o biografie - choć są bardzo ważne - tutaj chodzi. Istotniejsze jest to, że dzięki ośmiu byłym ministrom spraw zagranicznych ów kwiat peerelowskiej dyplomacji wciąż kształtuje polską politykę zagraniczną oraz jej strategię, reprezentując nas w szerokim świecie, najczęściej zresztą na znacznie wyższych stanowiskach i w dużo ważniejszych placówkach niż 17 lat temu. A przecież nie trzeba być zaraz ministrem spraw zagranicznych, żeby się domyślić, że stopień nasycenia peerelowskiej dyplomacji komunistyczną agenturą musiał być bliski stopnia jej upartyjnienia, ten zaś zbliżał się do postulowanego przez PZPR ideału 100 proc. I nie trzeba mieć zaraz tęgiej ministerialnej głowy, żeby zrozumieć, że powierzanie byłym (?) agentom i tajnym współpracownikom peerelowskich służb specjalnych jakichkolwiek tajemnic państwowych i dyplomatycznych - i to nie tylko własnych, ale co gorsza także sojuszników z NATO - jest działaniem narażającym na szwank bezpieczeństwo i podstawowe interesy Polski oraz krajów z nią zaprzyjaźnionych, zwłaszcza że, jak przyznał ostatnio były koordynator służb specjalnych III RP Janusz Pałubicki, Moskwa dysponuje kompletem materiałów dotyczących agentury PRL (a co za tym idzie, jeśli uzna to za stosowne, może w każdej chwili sięgnąć po „haki"). Ciekawe, że to, co przez 17 lat nie docierało do tęgich ministerialnych głów kolejnych szefów MSZ, zawsze rozumiała rozsiana po świecie Polonia. Ta bowiem, ciężko doświadczona przez komunistycznych agentów udających w PRL dyplomatów, nie ufa ich nowemu, demokratycznemu przebraniu i wychodząc ze słusznego założenia, iż to nie szata zdobi człowieka, domaga się - jak czyni to np. Australijska Grupa Lustracyjna czy Unia Stowarzyszeń i Organizacji Polskich w Ameryce Łacińskiej (USOPAŁ) - radykalnej dekomunizacji i deagenturalizacji polskich placówek dyplomatycznych, podejmując w tej: sprawie odpowiednie uchwały i śląc stosowne listy do najwyższych władz Rzeczypospolitej. Jak na razie działania te nie przynoszą oczekiwanego rezultatu. Drugą obok czerwonych dinozaurów grupą dyplomatów, jaką niedawno „odzyskaliśmy" z całym ministerstwem, jest liczny zastęp ich magdalenkowych i okrągłostołowych partnerów rodem z Unii Wolności (oraz jej kolejnych przerzutów), a ściślej rzecz biorąc, z notesu Bronisława. Geremka. Na tle nieruchawych szkarłatnych brontozaurów (Brontosaurus, rząd: Saurisctua), karminowych stegozaurów (Stegiosaurus laticeps, rząd: Omithischia), a nawet brutalnych, choć równie tępych, pąsowych tyranozaurów (Tyrannosaurus rex, rząd: Saurischia), ten unijno-wolnościowy zaciąg był w swoim czasie prawdziwym cudem ewolucji, porównywalnym z pierwszymi potrafiącymi wzbić się w powietrze archeopteryksami (Archeopteryx, rząd: Archeopterygidae). Nasze archeopteryksy były nie tylko lotniejsze od swoich topornych poprzedników, ale, co z punktu widzenia teorii Darwina znacznie ważniejsze, posiadały znacznie większą zdolność adaptacji do zmieniającego się szybko ekosystemu. Dlatego po katastrofalnym 1993 r., kiedy to nagle wystraszyły się, że rządząca się polską logiką („logika inaczej") ewolucja gatunków zmieniła niespodziewanie wektor i zaczął się gwałtowny regres do najprymitywniejszych form białka, uznały, że trzeba żyć z dinozaurami w trwałej symbiozie, wszak żeru wystarczy dla wszystkich. Od tego czasu obie grupy żyły ze sobą w przykładnej zgodzie, wspierając się wzajemnie, przekazując sobie nawzajem władzę zgodnie z rytmem wygrywanych bądź przegrywanych wyborów, wysyłając się wzajemnie na co lepsze placówki i obdzielając się po bratersku awansami, podwyżkami i komplementami. A wszystko to pod czujnym okiem kolejnych ministerialnych arcypasterzy, którzy - rozczuleni tym widokiem - mogli stwierdzać z dumą, jak Bronisław Geremek w wywiadzie dla „Wprost" z grudnia 1996 r., że „(...) to piękny dowód istnienia rozumnego consensusu w polityce zagranicznej", czy Władysław Bartoszewski, żegnający się z ministerstwem 17 października 2001 r.: „W ciągu 15 miesięcy mianowałem 47 ambasadorów, dzięki dobrej współpracy z Aleksandrem Kwaśniewskim. Tylko trzech pracowników odwołałem, ale z nowej kadry". Złośliwi, których nigdy nie brakuje, twierdzą wszelako, że ta braterska symbioza dyplomatów peerelowskich i unijno-wolnościowych nie wzięła się bynajmniej z samego „rozumnego consensusu", ale z czegoś o wiele głębszego, a mianowicie z faktu, że archeopteryksy to też na ogół gady. I że wystarczy rzucić okiem na listy Wildsteina i Nizieńskiego, żeby się o tym przekonać. Zdaniem tych samych malkontentów, ostatnie wątpliwości w tej mierze mogłoby rozwiać otwarcie tzw. zbioru zastrzeżonego, zawierającego dane dotyczące najcenniejszej komunistycznej i postkomunistycznej agentury, przechowywanego w czeluściach IPN i strzeżonego tam pilniej niż złoto w Forcie Knox i Święty Graal w arturiańskim zamku. Cóż, kiedy nikt tej prawdziwej polskiej „arki przymierza między starymi a nowymi laty" nie zamierza* broń Boże, otwierać, gdyż podobno mogłoby to nas wystrzelić w kosmos lub cofnąć nawet do ery paleozoicznej. Niektórzy wskazują z uporem na inne podobieństwa między dinozaurami i archeopteryksami, jak na to chociażby, że w latach 80., w czarną noc stanu wojennego i zaraz potem, w czasach Jaruzelskiej „normalizacji", kiedy zwykłemu obywatelowi PRL trudno było o paszport nawet wówczas, gdy chciał pojechać do Bułgarii, wielu przedstawicieli Archeopterygidae, studiowało sobie na imperialistycznych amerykańskich uniwersytetach i korzystało z dobrze płatnych stypendiów Fullbrighta, na które to uniwersytety i stypendia służby specjalne PRL wysyłały ponoć jeszcze zdolniejszych i jeszcze lepiej rokujących pupilków niż do samego MGIMO ( zapewne po to, by przyspieszyć ewolucję). Najwyraźniej czarne podniebienie ma również nasza Polonia - złośliwa z natury lub uzłośliwiona wtórnie na skutek wieloletniego nękania przez różnych przebierańców - ponieważ nie czyniąc wielkiej różnicy między „starymi" i „nowymi" polskimi dyplomatami, niekiedy prześladuje także tych drugich. Ten smutny los stał się udziałem m. in. kilku „nowych" ambasadorów w Ameryce Łacińskiej, w tym Jarosława Gugały i Ryszarda Schnepfa, ostatnio głównego doradcy Kazimierza Marcinkiewicza do spraw polityki zagranicznej, który doradzał byłemu premierowi m.in. w kwestii przyłączenia się naszego kraju do budowy rury bałtyckiej oraz zadośćuczynienia roszczeniom finansowym wysuwanym wobec Polski przez Światowy Kongres Żydów, a obecnie zajmuje się w MSZ problemem zagrożeń globalnych (co krajowi złośliwcy skomentowali natychmiast: niech się zajmuje, byle nie doradzał). Inną grupą mieszkańców MSZ-owskiego Jurassic Parku „odzyskaną" po ostatnich wyborach są ssaki (Mammalia) - młodzi, dynamiczni, lepiej wykształceni zarówno od dinozaurów, jak i od archeopteryksów, absolwenci Akademii Dyplomatycznej i zagranicznych uniwersytetów, na które nikt ich nie wysyłał. Choć, zgodnie z. teorią ewolucji, to do nich należy przyszłość, na razie nie stanowią realnego zagrożenia dla silniejszych konkurentów, bo choć ambitne i przyszłościowe, są wystarczająco źle opłacane, by musieć ssać, gdzie popadnie, bez oglądania się na historyczne podziały, których zresztą nie pamiętają i najczęściej nie rozumieją. Zagrożeniem dla dominujących w Jurassic Parku czerwonych dinozaurów i unijno-wolnościowych archeopteryksów nie jest tym bardziej garstka nie mieszczących się w tej klasyfikacji, pozbawionych ambicji, kłów i pazurów outsiderów (Parasit i-w zgodnej ocenie pozostałych), jacy trafiają się w każdej instytucji i którzy, jako nieudane twory Ewolucji, i tak są skazani na wymarcie. Przez ostatnie 17 lat dinozaury i archeopteryksy żyły w Jurassic Parku w harmonii i zgodzie, dbając jedynie o to, by nikt nie zagroził ich pozycji. Pod łaskawym okiem kolejnych ministrów niemal udało im się sprywatyzować cały Jurassic Park m. in. poprzez skuteczne obchodzenie obowiązującego w III RP prawa, nakazującego obsadzać ważniejsze stanowiska w administracji w drodze konkursu (na ponad setkę dyrektorów i wicedyrektorów, jacy w tym czasie wysiadywali dyrektorskie fotele w MSZ, w ten sposób wyłoniono zaledwie dwóch czy trzech). I już właściwie przestały się obawiać, że kiedykolwiek zaczną się liczyć kompetencje i kwalifikacje, a nie, jak dotychczas, znajomości, haki i układy, kiedy zdarzyła się katastrofa/porównywalna jedynie z uderzeniem w ziemię asteroidy, które uśmierciło ich krewniaków 60 milionów lat temu: z winy ciemnego i krnąbrnego ludu podwójne wybory wygrał PiS oraz Straszni Bracia. Apokaliptyczna wizja konkursów, a przede wszystkim nadciągających - zgodnie z przedwyborczymi zapowiedziami - krwawych jatek lustracji, dekomunizacji i deagenturalizacji, przyprawiła o trwogę niejedno serce i sparaliżowała niejeden mózg. Co bardziej przerażeni zaczęli nawet pojawiać się w pracy z egzemplarzem „Głosu" lub „Gazety Polskiej" pod pachą. Naprawdę niepotrzebnie, wszak Polska to taki kraj, gdzie strachy są tylko na Lachy, a widły najczęściej przerabia się na igły. Czy budzący przerażenie asteroid okazał się niegroźnym meteorytem, czy pomylił trajektorię, czy też postanowił „ułożyć się z układem", wierząc, że uda mu się przestawić tyranozaury i archeopteryksy na wegetarianizm, nie wiadomo. Już mianowanie ministrem Stefana Mellera i otoczenie go wiceministrami szykowanymi na te stanowiska przez PO pokazały, że nie takie diabły straszne, jak je malują. Zapowiadane kilkakrotnie przez premiera Marcinkiewicza usunięcie z kierowniczych stanowisk w MSZ absolwentów MGIMO można było szybko między bajki włożyć. I tak dyrektorem Departamentu Strategii i Planowania Polityki Bezpieczeństwa pozostaje absolwent tegoż szacownego Instytutu (kuźni kadr nie tylko sowieckiego wywiadu: Jarosław Bartkiewicz; dyrektorem Departamentu Afryki i Bliskiego Wschodu jest Krzysztof Słomiński; a z-cą dyrektora Departamentu Współpracy Rozwojowej Andrzej Skrzydło. W tym kontekście nie może więc dziwić, że minister Fotyga, w duchu zgody ze swoimi poprzednikami, na z-cę dyrektora Biura Kadr (komórki decydującej o polityce personalnej resortu, w tym o wyjazdach na placówki) powołała Romana Kowalskiego (a obok niego na drugiego zastępcę wieloletniego pracownika peerelowskiego wywiadu). Nie dziwota, że nikt nie przyjrzał się nominacjom robionym przez SLD tuż przed wyborami ani dokonywanym w ostatniej chwili ewakuacjom na z góry upatrzone placówki zagraniczne. Konkursów jak nie było, tak nie ma i ponoć nie będzie. Czy będzie lustracja, i dekomunizacja, nie wiadomo. A nawet jeśli będzie, to i tak niczego nie wyjaśni, bo niczego wyjaśnić: nie może i chyba nie zamierza. Wszak zgodnie z kolejnym i jak zawsze ułomnym projektem ustawy lustracyjnej, pichconym w mękach przez Sejm, przy dociekaniu kto był, a kto nie był kadrowym bądź tajnym współpracownikiem komunistycznych służb specjalnych, nie będzie się uwzględniać kluczowych dla tej kwestii archiwów WSI, ani tym bardziej - Boże uchowaj! - wybuchowej i antyewolucyjnej zawartości zbioru zastrzeżonego. A jeśli nawet w pojedynczych przypadkach mimo wszystko coś uda się stwierdzić, nie ma problemu, bo pichcony w mękach projekt nowelizacji ustawy lustracyjnej przezornie nie przewiduje żadnych sankcji dla ujawnionych w ten sposób kadrowych czy tajnych współpracowników, nawet tych, którzy pracują w najbardziej „wrażliwych" dla bezpieczeństwa państwa instytucjach. Wreszcie, in extremis, decyzję o tym, co począć z nieszczęsnym delikwentem, który pomimo tylu zabezpieczeń miał pecha i dał się ujawnić, podejmie jego bezpośredni przełożony, co w przypadku MSZ oraz paru innych ważnych dla państwa instytucji pozwala odetchnąć z ulgą, bo czyż lis może zlustrować lisa (nawet jeśli zawsze był za lustracją)? Jak dotąd jedynym nieprzyjemnym skutkiem upadku asteroidy było w Jurassic Parku odwołanie przez ministra S. Mellera dziesięciu ambasadorów. Przyjęto je jednak z należytym zrozumieniem jako jeszcze jeden dowód na poparcie tezy, że czasami trzeba wiele zmienić, żeby wszystko zostało po staremu. Zwłaszcza, że niektóre odwołania po cichu cofnięto, niektórzy z „odwołanych" nadal urzędują w swoich placówkach, czekając spokojnie na upadek „Rządu Tymczasowego", zaś tym, którzy rzeczywiście wrócili do Warszawy, nie stała się żadna krzywda. Dostali na S zucha ładne gabinety i dobre pensje i też spokojnie czekają na to samo. Zresztą, nawet oni zapewne rozumieją, że w razie potrzeby zarząd Parku poświęciłby i sześćdziesięciu ambasadorów dla zachowania równowagi ekosystemu, która i tak nie zostałaby naruszona. A wrócić zawsze można, wystarczy być cierpliwym. Tak więc, w rok po mniemanej katastrofie, Jurassic Park ma się dobrze, a nawet, w myśl zasady „Co cię nie zabije, to cię wzmocni", coraz lepiej. Ci, którzy rok temu truchleli z przerażenia, że ich odwołają, kwitną na placówkach; ci, którzy się bali, że już nie wyjadą, wyjeżdżają. Dlatego przywołane powyżej ostatnie nominacje wicedyrektorskie w Biurze Kadr i Biurze Informatyki osób kojarzonych powszechnie bądź z peerelowskimi służbami specjalnymi, bądź z MGIMO, zdają się potwierdzać, że znowu jest „normalnie". A będzie jeszcze „normalniej"; jeśli, jak się słyszy, Dyrekcję Generalną i Departament Konsularny wzmocnią wkrótce „urodzeni dyrektorzy" z notesu prof. Geremka. Powie ktoś, że to czarny obraz, bo przecież widać zmiany. Owszem, widać, ale zbyt powolne, punktowe i powierzchowne, i co najważniejsze, nie naruszające w żadnej mierze istniejącego systemu. Więc niech się nikt nie dziwi, że przy takim „odzyskiwaniu" zarówno MSZ, jak i całej Polski, prędzej czy później „odzyskają" je ci, którzy, tak naprawdę, nigdy ich nie utracili. I niech się także nikt nie dziwi temu, że już teraz spora część obywateli IV Rzeczypospolitej, którzy ostatnio, jak Polska długa i szeroka, z niewiadomego powodu kryją przed nami twarze na bilboardach, czuje się po raz kolejny wystrychnięta na dudka.

Autor publikacji