LUSTRACJI DZIENNIKARZY NIE BĘDZIE

Historia III Rzeczpospolitej wyraziście pokazała, zwłaszcza w ostatnich latach, iż wysokonakładowe pismo, chętnie słuchana rozgłośnia radiowa albo popularna telewizja mają na opinię społeczną (m.in. na decyzje wyborców) wpływ często większy niż sławne autorytety, pierwszoplanowi politycy, a nawet całe partie. Widać też jasno, że – gdy idzie o rolę opiniotwórczą – nie ma między mediami publicznymi a prywatnymi różnic innych niż te, które wynikają z liczby odbiorców danej gazety, radia czy stacji telewizyjnej.

To jest racja rozumowa

Donoszenie na kolegów (pełnienie w danym środowisku funkcji obcego oka i ucha) zawsze było w polskiej i europejskiej kulturze oceniane wysoce nagannie. Wysługiwanie się niedemokratycznej władzy w niesuwerennym państwie tylko tę ujemną ocenę zaostrza. To jest racja ideowo-moralna.
L
isty agentów UB i SB mogą być znane osobom formalnie nie należącym dziś do elit władzy, lecz dysponującym ogromnymi realnymi wpływami biznesowymi, powiązań gangstersko-mafijnych nie wyłączając. Jest też wysoce prawdopodobne, iż groźną wiedzę na temat tajnych współpracowników służb specjalnych PRL posiadają rozmaite Mossady, EmAjFajfy, KaGieBe, SiAjEj czy inne dyskrecjonalne formacje innych państw, niekoniecznie przyjaznych Polsce.

To jest racja obywatelsko-patriotyczna

Trzy powyższe racje przemawiają za lustracją w ogóle. Za lustracją dziennikarzy przemawia odpowiedź na pytanie, gdzie bezpieka na całym świecie lokuje swoich agentów przede wszystkim? Wśród opozycji politycznej (z przyczyn oczywistych) oraz wśród żurnalistów - ze względu na specyfikę tego zawodu, którą jest zbieranie i rozpowszechnianie informacji i opinii. Logika i statystyka podpowiadają zatem, że odsetek sekretnych kooperantów specsłużb PO ZMIANIE USTROJU musi być wśród dawnych opozycjonistów oraz wśród dziennikarzy znacznie wyższy niż "środowiskowa przeciętna krajowa".

W Polsce po roku 1989 o objęcie lustracją dziennikarzy starało się wielu członków tego środowiska. Dość przypomnieć skierowane do Sejmu głośne apele z 1996 i 1999 roku, a także złożony do laski marszałkowskiej projekt nowelizacji ustawy lustracyjnej z 2001 roku. Niestety, wszystkie te spontaniczne obywatelskie wysiłki nie powiodły się, ponieważ nie uzyskały wsparcia ani od mediów, ani od dziennikarskich organizacji, ani od ugrupowań politycznych.

Dziś, gdy za sprawą red. Wildsteina lustracja wróciła na pierwsze strony gazet, w ekspresowym tempie do laski marszałkowskiej wpłynęło już bodaj pięć różnych projektów nowelizacji ustawy lustracyjnej. Te partie, które podług sondaży wkrótce przejmą władzę (PO + PiS), zamierzają lustracji poddać również „redaktorów naczelnych, ich zastępców, redaktorów, oraz kierowników oddziałów regionalnych” mediów publicznych i prywatnych. Gdyby to zostało uchwalone, taka kontrola objęłaby m.in. cztery gazety codzienne („Fakt”, „Gazetę Wyborczą”, „Rzeczpospolitą” i „Super Express”) i cztery tygodniki („Newsweek”, „Nie”, "Politykę" i „Wprost”) zajmujące w swych kategoriach ponad 90% rynku, oraz dwa najpopularniejsze prywatne radia („RMF”, „Zet”) i takież dwie telewizje („Polsat”, „TVN”).

Ale czy uchwalone będzie? Śmiem wątpić. Jawną lub słabo skrywaną wrogość wobec propozycji ujawnienia tajnych współpracowników bezpieki wśród dziennikarzy demonstruje cały pokrągłostołowy układ potężnych sił i interesów.

Oto wydarzenie drobne, lecz znamienne. Pod koniec lutego 2005 w warszawskiej siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich odbywa się wielka debata na temat lustracji żurnalistów. Przychodzi (liczyłem) sto dwadzieścioro Koleżanek i Kolegów, nazwiska dyskutantów takie, że klękajcie narody: JE ksiądz Józef arcybiskup Życiński, prezes IPN profesor Leon Kieres, pani doktor Barbara Fedyszak-Radziejowska, obrady prowadzi Grzegorz Miecugow, atmosfera gorąca, sala z przejęciem słucha takich sław, jak Teresa Bochwic i Janina Jankowska, jak Maciej Iłowiecki, Tomasz Wołek i Piotr Zaremba, odczytują list od samego Stefana Bratkowskiego, a na okrasę swymi „praktycznymi uwagami” dzieli się wybitny znawca dziejów najnowszych prof. Andrzej Paczkowski. Radiowe magnetofony wszystko nagrywają, a telewizyjne kamery kręcą.

I co nazajutrz? Nic. Żadnej debaty nie było. Ani słowa w radiu, ani w telewizji, ani w gazetach, ani w tygodnikach (proszę mnie poprawić, jeśli coś przeoczyłem). Kamień w wodę, czarna dziura, nos w sos nogi w pierogi, temat tabu. Jakby na Mysiej wciąż działała cenzura... Powiem Państwu, co wyjdzie z lustracji dziennikarzy: nici. Dlaczego? Ponieważ gra idzie o życie.

Rozumuję tak. Demokrację monteskiuszowską (parlament, rząd sądownictwo) w III Rzeczpospolitej coraz bardziej zastępuje oligarchia medialna – czyli ustrój oparty na niejawnych i nieformalnych układach biznesowo-politycznych, w którym ważny redaktor jest ważniejszy od posła, ważny nadredaktor od ministra, a właściciele i dysponenci czołowych pism i anten od prezydenta, premiera i prymasa razem wziętych. To dla obywateli źle - również dlatego, że dziennikarze oraz inni ludzie mediów nie pochodzą z demokratycznego nadania i za swą działalność nie ponoszą praktycznie żadnej odpowiedzialności. Nadto, według świadectw Michnika i Siemiątkowskiego, tajni współpracownicy UB i SB wniknęli w środowisko żurnalistyczne tak głęboko i było ich w PRL tak wielu, że obecna lustracja mogłaby niejedną redakcję doprowadzić na skraj kadrowego bankructwa.

Same media nie kiwną palcem, by ów niedobry stan rzeczy zmienić (nikt nie podcina gałęzi, na której siedzi). Podobnie z organizacjami dziennikarskimi: dla zachowania pozorów chętnie uchwalą uchwałę albo nawet zwołają zebranie – i na tym poprzestaną. Politycy zaś w roku wyborczym nie uczynią niczego, czym mogliby mediom podpaść.

Kółko się zamyka. Lustracji dziennikarzy nie będzie. Ale trzeba zrobić bardzo dużo hałasu, aby wszystko zostało po staremu. (18.03.05)

Stanisław Remuszko, www.remuszko.pl

P.S. Nie mam nic przeciwko najnowszym poselskim pomysłom rozszerzenia lustracji na radnych, oficerów wojska i policji oraz radców prawnych (w sumie ponad 100 000 osób). Uważam jednak, iż wszyscy oni razem wzięci nie mają na społeczeństwo takiego wpływu jak kilkuset, a może nawet tylko kilkudziesięcioosobowa grupa dziennikarzy (oraz kierownictwo) najważniejszych mediów.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010