NADSZEDŁ KONIEC WOLNEJ PRASY...

I oto stało się to, co stać się pod rządami lewicy musiało. Bocznymi drzwiami, po cichu i bez fanfar, wśliznął się od dawna oczekiwany KONIEC WOLNEJ PRASY. Oczekiwany przez rządzących, którym wolna prasa zbyt często patrzyła przez ramię w karty, którymi rozgrywali oni swoją partię. Zbyt często ta prasa - na swoją zgubę - albo znalazła fałszywe karty, albo piątego asa ukrytego w rękawie... Oczekiwany przez przestępców, krętaczy i kombinatorów, którzy bardzo chcieli zniszczyć dziennikarzy zbyt uważnie patrzących im na ręce... I oczekiwany przez tych, którzy ten koniec zapowiadali już dawno, ale ich głos był głosem wołającego na puszczy...

Do niedawna każdy, kto tylko chciał, ograniczał jak mógł wolność mediów.

Sposobów było kilka. Najbardziej perfidny polegał na zażądaniu od sądu zatrzymania publikacji tekstu prasowego. To było granie na nosie i prawu prasowemu, i umowom międzynarodowym, i samej Konstytucji RP gwarantującej wolność słowa. Sądy polskie mają jednak władzę niczym nie skrępowaną i w swojej niezawisłości nie muszą liczyć się z literą prawa – co już wielokrotnie dowiodły.

Inna, nader skuteczna metoda nakładania knebla mediom polegała na obsadzaniu „swoich” ludzi na najważniejszych stanowiskach w redakcjach. Byli więc posłuszni redaktorzy naczelni, posłuszni sekretarze redakcji, posłuszni adjustatorzy... Kuriozalnym, ale niezwykle spektakularnym przykładem jest telewizja, wyłącznie z nazwy publiczna. Jej prezesi doskonale wiedzieli, czyje interesy reprezentowali i reprezentują - i wcale nie są to interesy społeczeństwa. Żeby nie być gołosłownym – w 1996 roku prezesem TVP został pan, o którym nawet na Woronicza bez skrępowania mówiono, że jest fachowcem od telewizji, bo ma w domu telewizor i wie jak go włączyć... Ale pan ten, właśnie z powodu swojej „wysokiej” fachowości i związanej z nią obawy o stołek, realizował wyłącznie to, co mu mocodawcy z rządu nakazywali... Kiedy jednak, mimo wszystko, próbował coś robić na własną rękę, np. poparł niemiły rządzącym picnic country w Mrągowie, został po cichu usunięty z TVP i stał się... prezesem radia publicznego, które nie jest tak opiniotwórcze, jak „srebrny ekran” zwany częściej „lufcikiem”.

Niedawno takie kryptometody kneblowania mediów zakończyły się. Pionierem zmian był znany idol niemal całego społeczeństwa, pan Jerzy O, ps. „Jurek”, który na organizowanej przez siebie imprezie „Przystanek Woodstock” wprowadził, wbrew prawu prasowemu i nie tylko, regulamin dla dziennikarzy. Jego najważniejszym celem było... nakazanie dziennikarzom pisania wyłącznie tego, na co pan O. się zgadza, czyli - albo dobrze, albo wcale. Nieposłuszni mogli stracić akredytacje i zostać usunięci poza teren imprezy. Tyle teoria. Praktyka pokazała, że poszukujących prawdy pismaków można u pana O. nauczyć rozumu rękoczynami. Doświadczył tego dziennikarz TVN 24, pobity za wsadzanie nosa nie tam, gdzie mu pozwolono. Ukarano całą ekipę TVN usunięciem poza teren, a dla podkreślenia rangi tej decyzji ogłoszono ją ze sceny przez mikrofony i potężne głośniki. Z tej samej sceny, z której głoszono... miłość i przyjaźń. Hipokryzja czy zwykła hucpa???

Jednak wyczyn pana O. ustępuje temu, co zrobił nader przychylny oskarżonym sąd w sprawie tzw. afery starachowickiej. Otóż sąd w imieniu Rzeczypospolitej (ciekawe, której?) najpierw wyrzucił z sali dziennikarzy, czym złamał prawo prasowe, a potem, w obronie dobra oskarżonych, a całkowicie wbrew polskiemu prawu utajnił rozprawę!!!

I tak oto stało się to, co było nieuniknione. W majestacie prawa Kaduka nałożono embargo na informacje do których ma prawo społeczeństwo. W majestacie tego samego prawa pogwałcono prawo prasowe i opluto Konstytucję RP.

Nowe wróciło.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010