KRÓLIKIEWICZ KONTRA MIERNOTY

Niemalże co dzień telewizja i większość gazet raczy nas niewybrednymi atakami na jednego z najwybitniejszych reżyserów średniego pokolenia - Grzegorza Królikiewicza.

Tym, którzy nie znają jego twórczości, a takich jest coraz więcej, bo telewizja bardzo rzadko powtarza jego filmy lub spektakle teatralne. Chcę przypomnieć, iż jego film "Na wylot" reprezentował Polskę na dniach krytyki filmowej w Cannes w 1973 roku.

Był to pierwszy przypadek, że oto film z byłego obozu socjalizmu, ze Związkiem Radzieckim oczywiście na czele, pokazywano nie z powodu jego walorów politycznych, co w tamtych czasach oznaczało antyradzieckich lub antykomunistycznych, ale z przyczyn TYLKO I WYŁĄCZNIE ARTYSTYCZNYCH.

Gdyby dziś zgłoszono tam "Człowieka z marmuru", to mógłby być jedynie, w ramach festiwalu pokazany, ale nagrody to by on nie dostał. A już w dniach krytyki nie zmieściłby się z prostego powodu: jest to nużący już dziś tasiemiec o głupich ludziach wierzących ongiś, iż można budować socjalizm z ludzką twarzą. Nie był to film o walorach artystycznych, nie był filmem nowatorskim. A za taki właśnie międzynarodowa krytyka, a także krytyka w Polsce uznała "Na wylot". Charakterystyczne, że akurat scenarzysta "Człowieka z marmuru" wygadywał największe brednie przeciwko "Na wylot". (Bolał głównie nad gołąbkiem, któremu bohater filmu ukręca łebek. Bolał bardziej nad tymże gołąbkiem niż nad zabiciem dwojga staruszków.)

Ta może przydługa dygresja była mi potrzebna aby uzmysłowić Państwu, że Królikiewicz od początku zapowiadał się na artystę nie tylko wybitnego, ale także na poszukującego nowych środków wyrazu. Nawet sam Mistrz Andrzej Wajda powiedział wówczas, iż tak jak Królikiewicz nie umiałby zrobić filmu. Królikiewicz jak każdy nowator miał i ma do dziś kłopoty. Powie ktoś, że sukcesy w filmie, to co innego, że teatralny reżyser, to zupełnie inny zawód niż reżyser filmowy. To błąd. Po pierwsze Królikiewicz zrealizował w Teatrze Telewizji kilka wybitnych spektakli - między innymi „Fausta”, "3 Maja", „0 honor”, "Tajną historię Mongołów", (oprócz "Fausta", były to przeważnie jego oryginalne scenariusze.) Ma nie tylko "Złoty Ekran" za najlepsze spektakle teatru telewizji ale także Złote Lwy Gdańskie za "Przypadek Pekosińskiego".

Ma więc wymierny dorobek twórczy, w pełnym tego słowa znaczeniu, gdyż zawsze był twórcą bądź współtwórcą scenariuszy a nie tylko reżyserem.

Gdzie więc jest ten przysłowiowy pies pogrzebany? Skąd te ataki, nawet dawnych jego apologetów, jak na przykład Zdzisława Pietrasika z Polityki?

Powody są dwa:. Jeden to charakter Królikiewicza. Zawsze agresywny, bezkompromisowy, zmuszający aktora do maksymalnego wysiłku. A tego nasi milusińscy przecież nie lubią. Oni uwielbiają odrywać kupony od swoich dotychczasowych sukcesów, iść na łatwiznę. Królikiewicz ich zawsze bezlitośnie obnażał. Robił tym pieszczochom pism kobiecych obóz koncentracyjny. I za to, ci mniej utalentowani i głupsi, a takich zawsze większość, nie lubią go. Nie lubią prawdy o sobie, wolą prawdkę z pism kobiecych i telenowel.

Drugim powodem jest przynależność przed dwudziestu paru laty do zespołu filmowego „Profil", kierowanego ongiś przez twórcę "Hubala" Bohdana Porębę. I tu dokopujemy się do tego największego psa. To chyba już dog albo i rotwejler.

A więc w czasach przed Wielką Przemianą, tuż po wojnie, profesor Jerzy Bossak utworzył wzorem przedwojennego "Startu" Zespoły Filmowe. W Zespołach powstawały filmy ambitne, często wybitne, ale jak to bywa, dużo zależało, kto aktualnie jest szefem danego Zespołu. Do 1968 roku można było robić filmy z ambicjami, a wówczas było to rzeczą normalną, w przeciwieństwie do dzisiejszych skomercjalizowanych i skurwionych czasów. Najczęściej robiono takie filmy właśnie w Zespole, który prowadził nasz niezapomniany, wielbiony wręcz Profesor Jerzy Bossak. Ale w 1968 roku, jakimś do dziś nie do końca zidentyfikowanym siłom przyszło do głowy zrobienie w Polsce czystek etnicznych. A ponieważ Profesor i jeszcze kilku innych wybitnych twórców i pedagogów z Profesorem i Rektorem PWSTiF w Łodz - Jerzym Toeplitzem, miało to nieszczęście, że byli pochodzenia żydowskiego, więc z tego głównie powodu zostali przez jakichś chamów z Filmówki i z kinematografii wyrzuceni.

Właśnie tu się zaczyna najważniejsza część tej historii. Właśnie wtedy Królikiewicz wraz z Kieślowskim, Dudziewiczem, Wojciechowskim i Lewartowskim, utworzyli w Filmówce komitet obrony profesorów. Zorganizowali kilka wieców, na których wyrażali swoje poparcie dla Profesorów i oburzenie z powodu rasistowskich czystek. Dla prawdy historycznej przypomnę, iż pierwszym, który stchórzył był wówczas Kieślowski. (Głosował przeciwko strajkowi okupacyjnemu w PWSTiF.) Piszę o tym epizodzie, gdyż będzie on miał swoje dalsze reperkusje w tym opisie sytuacji Królikiewicza.

Wszyscy wiemy czym zakończył się Marzec 1968. Zespoły Filmowe zostały także odpowiednio przez władze "przebudowane". A ponieważ, jak już pisałem, Profesor Jerzy Bossak został pozbawiony wówczas Zespołu i zmuszony do emigracji w to miejsce zaczęły powstawać nowe zespoły filmowe. Także w starych dokonywały władze zmian personalnych. Między innymi powstał wówczas Zespół "Silesia", którego szefem został Kazimierz Kutz. Zgromadzili się u niego młodzi, wówczas dobrze zapowiadający się absolwenci Wydziału Reżyserii PWSTiF z Królikiewiczem na czele. Tam właśnie Królikiewicz zrealizował "Na wylot", uznany przez Kazimierza Kutza za "olśniewający debiut filmowy", jak się pan Kazimierz o tym filmie wyraził. Ale potem zaczęły się schody. Okazało się, że Kazimierz Kutz, wielkim artystą był (a może jeszcze chwilami jest), ale na kierownika artystycznego zespołu filmowego się nie nadawał. Zachowywał się jak monarcha i bez przerwy podkreślał wyższość Śląska nad "Księstwem Warszawskim". Patologicznie wręcz nienawidził Wajdy i każde zebranie Zespołu Filmowego "Silesia" rozpoczynał mniej więcej taką opowieścią:

- No więc, kurwa, w Księstwie Warszawskim Wajdeloty zebrały się pod wodzą pana Andrzeja, który na białym koniu zwołuje do Zespołu „X" różnych popaprańców - wajdelotów, czyli beztalencia w niego tylko zapatrzone. Jakieś Hollandy udające dla kariery Żydówkę, jakiś Kijaszków i innych Falków. Na kierownika literackiego ma wziąć Towiańskiego, a na artystycznego Wernyhorę. Będą robili filmy przyczepiwszy sobie najpierw skrzydła husarskie i w rogatywkach. A Śląsk na te ich głupoty będzie dawał pieniądze, bo tylko na Śląsku ludzie pracują i utrzymują to zasrane Księstwo Warszawskie. Przecież pan Andrzej nawet nie zrobił swojego "Kanału", bo przyjechał wtedy z Paryża w białej marynarce i ani razu nie wszedł do kanału, żeby jej nie zabrudzić. I jak myślicie, kto wykonał robotę reżyserską w kanałach? Odpowiadam - ja - Kazimierz Kutz oraz Kuba Morgenstern. Andrzej do tej pory się z nami nie rozliczył i chodzi w glorii jedynego twórcy "Kanału".

Koniec cytatu. Mogę powiedzieć, że przytoczyłem ten cytat prawie dosłownie, bo na każdym zebraniu, pan Kazimierz z miną sadysty - kurdupla powtarzał ją na okrągło. Początkowo bawiło to nas, ale kiedy ta atmosfera zaczęła coraz bardziej dominować w "Silesii", a także pojawiły się rozliczne trudności z realizacją, obiecanych uprzednio przez Kazimierza Kutza filmów, postanowiliśmy przenieść się do Zespołu „X” Andrzeja Wajdy i tam realizować dalsze debiuty.

Królikiewicz miał już kolejne scenariusze. Ale oto okazało się, że pan Andrzej Wajda początkowo był przeciwny debiutom młodych absolwentów PWSTiF. Na jednym z zebrań Stowarzyszenia Filmowców Polskich oświadczył, że „debiuty nie są najważniejsze, kinematografia winna się umacniać sama w sobie".

Pan Andrzej zmienił zdanie i pokochał nagle debiutantów w momencie kiedy Bohdan Poręba otrzymał Zespół Filmowy „Profil”. Tak więc debiuty w Zespole „X” nie wynikły z miłości do młodych twórców, ale z chęci zniszczenia na samym początku konkurenta - autora „Hubala”. "Hubal" bił wówczas rekordy dziś tak zwanej oglądalności. Miliony widzów, niezłe recenzje. Pierwszy polski film rozrachunkowy, gdzie polski przedwojenny oficer nie jest idiotą, sługusem imperializmu i chorobliwym antykomunistą.

Poszli więc do "Profilu": Grzegorz Królikiewicz, Witold Leszczyński, Stanisław Brejdygant, Lech Majewski, Bohdan Dziworski, Leszek Wosiewicz, Krzysztof Wojciechowski, Zbigniew Chmielewski i szereg innych już wówczas liczących się reżyserów. Każdy, kto choć trochę interesuje się filmem, wie, jakie dokonania twórcze mieli niektórzy z nich. Każdy, kto choć trochę myśli, powinien dojść do wniosku, że były jakieś powody, dla których zmuszeni byli ci twórcy do przyjścia właśnie do "Profilu" - zespołu wówczas nazywanego partyjnym. Nikt z tych twórców, za wyjątkiem Bohdana Poręby, nie miał komunistycznych poglądów. Wszyscy byli zmuszeni sytuacją. Sytuacją, za którą byli odpowiedzialni także Andrzej Wajda i Kazimierz Kutz a nie tylko komunistyczny reżim. Ponadto należy oddać Porębie, iż on naprawdę walczył o to abyśmy robili filmy. Nie oszukiwał nas tak jak Wajda Piwowskiego, czy Kutz Wojciechowskiego. Dziś zapanowała jakaś zbiorowa amnezja, wyrosły nam święte krowy a kinematografia sięgnęła dna. I kiedy Królikiewicz chce zrobić film, musi antychambrować po korytarzach telewizji pod drzwiami miernot na stanowiskach, a kiedy dostaje nominację na dyrektora teatru robi się na niego nagonkę argumentując, że nie zrobił żadnego wybitnego spektaklu w teatrze, zapominając o teatrze telewizji i o filmie. Jakby tamto się nie liczyło. A czymże, tak naprawdę różni się reżyseria filmowa od teatralnej?

Po pierwsze - albo się jest artystą, albo nie jest. Królikiewicz udowodnił swoimi filmami i spektaklami w teatrze telewizji, że artystą jest.

Po drugie - realizacja spektaklu teatralnego jest o wiele łatwiejsza ze względów czysto technicznych od realizacji tego samego spektaklu w telewizji, lub jego ekranizacji dla potrzeb kina.

Chyba nie muszę tłumaczyć, że w teatrze można spokojnie, przez dłuższy okres ćwiczyć różne warianty poszczególnych scen. Przy pomocy wybitnych aktorów także łatwiej jest zrealizować wybitny spektakl w teatrze niż stworzyć wybitny film. W filmie i w telewizji na nic nie ma czasu. W filmie i w telewizji okazuje się, że oto amator może być ciekawszy od znanego i cenionego aktora. I jeżeli ktoś powie, że amatora jest łatwiej prowadzić reżyserowi niż zawodowca, to znaczy, że na czarne mówi białe.

W teatrze reżyser ma warunki komfortowe w porównaniu z filmem czy ze studiem telewizyjnym. Trzeba więc wyjątkowo złej woli, głupoty, braku wyobraźni aby uwierzyć, iż nagonka na Królikiewicza ma jakiekolwiek merytoryczne podstawy. Nagonka ta ma wyłącznie podstawy polityczne. Ponadto jest to bunt niezdolnych aktorów przeciwko nadchodzącemu tyranowi talentu. Tak, Królikiewicz jest tyranem. Ale tylko tyrani w sztuce osiągają rezultaty. Tu nie ma miejsca na żadną demokrację, tu nie parlament, tu nie burdel. Tu powstaje sztuka. A sztuka zawsze była i jest wytworem indywidualnej woli. Każdy prawdziwy twórca jest tyranem. Tyle tylko, że jedni wkładają w pracy rękawiczki i uwodzą aktorów a Królikiewicz rękawiczki zdejmuje, pluje w ręce i ciężko haruje. Zmusza do harowania aktorów, a tym zakochanym w sobie narcyzom się to oczywiście nie podoba. Ot i cała sprawa.

P.S.

Jest dla mnie oczywiste, że gdyby prezydent Łodzi mianował innego twórcę na dyrektora Teatru Nowego w Łodzi, także byłyby protesty, bo to nie prezydent z SLD tylko dawny działacz Solidarności, więc „wsiaka swołocz gryzie”. Ale jak powiada stare przysłowie - "PSIE GŁOSY NIE IDĄ POD NIEBIOSY".

Przy okazji autor tego tekstu, także reżyser, zastrzega się, iż nigdy nie będzie nawet próbował cokolwiek wyreżyserować w Teatrze Nowym w Łodzi ani w innym teatrze. To strasznie nudna robota. TO TO SAMO CO TRESOWANIE MAŁP.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010