DUCH DZIEJÓW POLSKI (CZ. I) - ROK 1916

Pamięci Stefana Buszczyńskiego autora „Upadku Europy”

Żeby wskrzesić naród, trzeba wynaleźć jego utracone jestestwo, z bacznym względem na modyfikacje, któremi je czas zmienił i przekształcił. Nie improwizujemy Polski, ale z grobu wywołujemy ojczyznę. Nie sporządzamy bez planu i architektów fantastycznego gmachu, ale wygrzebujemy z gruzów starożytną budowlę.

We wskrzeszeniu ducha owych instytucji, owych praw i obyczajów, które niegdyś zdobiły republikańską monarchię polskiego narodu, miesi się wielka myśl politycznej restauracji.

Mochnacki

Duch dziejów Polski na tle chwili obecnej

Ogłoszona niespełna przed rokiem praca niniejsza znalazła wśród polskich kół czytelniczych żywy oddźwięk – czego wyrazem miedzy innymi, że stosunkowo znaczny nakład jej został wyczerpany w ciągu kilku miesięcy. Wywołała jednak z paru stron zarzuty. Korzystając ze sposobności drugiego rozszerzonego wydania, pragnę na nie pokrótce odpowiedzieć, tym chętniej, ze przez to uzupełni się niejeden rys, który dopiero w polemicznej formie może się wydobyć na jaw.

Odezwały się glosy, że w charakterystyce idei przewodnich naszej historii nie uwzględniono należycie stron ujemnych, że obok świateł zabrakło „cieni”, co rzecz uczyniło jakoby jednostronną. Zarzut ten przy bliższym rozpatrzeniu nie da się utrzymać. Czytelnik baczny znajdzie w pracy mojej niejednokrotnie zaznaczone owe plamy i zgrzyty, których obecność w dziejach musiała znaleźć odbicie i na kartach książki. Jest tam mowa o czasach „obłędu i występków politycznych”, o tem, że warstwy nieszlacheckie w Polsce przeżyły „okres istotnie ciężkiej i twardej niedoli”, że były liczne „wynaturzenia” naszego ustroju państwowego, że ogólnemu obrazowi wzrostu i upadku naszej ojczyzny odpowiada „nierówny poziom duchowej i moralnej wartości pokoleń”. To wszystko istotnie zostało wypowiedziane skrótami myślowymi, jeśli kto chce – tylko pobieżnie. Dlaczego?

Miarodajnymi były dla autora dwa względy

Po pierwsze, ponieważ te wszystkie ciemne strony państwowego życia polskiego są dostatecznie znane polskiemu ogółowi, nie tylko wykształconemu. Trzem czwartym częściom naszego narodu od szeregu pokoleń szkoła moskiewska i pruska wpajała z pilnością nic nie zostawiająca do życzenia wszystkie saskie i nie saskie nasze upadki, wszystkie czarne i przyczernione fragmenty obrazu naszej przeszłości. Nie nazbyt w tyle pozostawała w tej pracy i szkoła galicyjska. Przyrzuciły do niej swą cząstkę wreszcie liczne podręczniki i liczni historycy, na których wszyscyśmy się kształcili; wszak to o jednym z najwybitniejszym z nich i to właśnie o tym, który przez długie lata kierował wychowaniem publicznem całej polskiej dzielnicy, mówi prof. Konopczyński: „Wyrozumiały dla wszelkich wrogów polskości, a nielitościwy” dla przeszłości własnego narodu. Zdawałoby się zatem chyba, że mówiąc do tak przygotowanego pokolenia wystarczy, nie tracąc słów, zamarkować „nasze cienie” dziejowe choćby tylko w najlżejszy sposób, aby obraz ich wystąpił od razu z całą plastyką w umyśle czytelnika.

Ale był drugi wzgląd, istotniejszy. Rzecz niniejsza nie jest wszak zarysem historii, - jest próbą charakterystyki duszy dziejowej. Jedno i drugie zakreśla piszącemu odmienne nieco obowiązku i prawa. Wychodząc z obranego założenia autor nie tylko nie potrzebował, ale nie mógł zajmować się tym, jakie sumy wypłacił był Ponińskiemu Stackelberg, a Branickiemu Katarzyna, ani zapuszczać się w las obskurantyzmu szlacheckiego za Sasów ani zatrzymywać się szczegółowo przy zbrodniach popełnianych przez możnowładców, którzy świadomie działali na szkodę ojczyzny. Tak samo, chcąc scharakteryzować ducha dziejów Anglii, będziemy mówili wszak nie o rządach kurtyzan królewskich, o przekupstwie rozpowszechnionym od góry do dołu, o tym, że sprzedawali się nawet królowie, że Karol II (1660-1685) wziął pieniądze od obcego władcy za przyczynę zmian we własnym kraju, że współdziałali przy tych haniebnych machinacjach doradcy korony, albo że opozycja w parlamencie angielskim była stale kupowana przez pierwszego ministra Roberta Walpole (1721-1742), gdyż to wszystko nie było konieczną emanacją duszy narodu, było tylko przejawem powszechnego w całej Europie upadku moralności publicznej od schyłku wieku XVII do II połowy wieku XVIII, w tym samym czasie co i u nas - lecz mówić będzie o kulturze wolności jednostki, o rządach parlamentu, o zasadzie, iż tylko ustawa uchwalona przez reprezentację społeczeństwa może społeczeństwo obowiązywać i o dążności do utrwalenia tej zasady, albowiem to właśnie jest wiekuistym w dziejach Anglii, to jest wykładnikiem, kwintesencją, treścią i cechą dziejowej duszy angielskiej.

W „Duchu dziejów Polski” jest mowa podobnież o istotnych i naczelnych cechach naszej przeszłości i tylko o nich. Że Polska, której rozwój poszedł w kierunku wykształcenia wolności politycznej, otoczona państwami zaborczymi, zbłądziła ciężko, zaniedbując wytworzyć w nowszych czasach, choćby kosztem zwężenia swobód wewnętrznych rząd zdolny do obrony na zewnątrz, to prawda nie tylko oczywista, lecz tak znana, tak przetopiona już w komunał, że chyba nie wymagała specjalnego podkreślenia w pracy, która nie jest podręcznikiem historii.

Obszerniejsze rozwodzenie się nad tą prawdą i nad wszystkimi cieniami, jakie się dokoła niej skupiły, nie była ni koniecznym ni potrzebnym dla charakterystyki dziejowego ducha Polski. Dodajmy, że po usilnej pracy, jaką w tym kierunku wykonała już szkołą historiografia ostatnich czasów, to pokutnicze wlepianie wzroku wstecz nie może być również uznane za szczególne pilne zadanie wychowawcze. Przeciwnie. Braki i grzech przeszłości znamy na wylot. Natomiast co od dziesiątek lat było jest u nas zastraszające, to nieświadomość wielkiej twórczości narodu przez długie wieki i utrwalające się na tym tle, w umysłach słabszych i mniej uodpornionych, ale bynajmniej nie tylko w umysłach prostaczków, poczucie bezgranicznej małości własnej i poddawanie się urokowi potęgi, która – na pewien okres dziejów – zatryumfowała nad nami. Tam: wszystko we wzorowym porządku, opromienione powodzeniem w glorii sprostania ogromnym zadaniom, zdrowe, jędrne, zdolne do przetrwania choćby do końca świata, gdy Polska – cóż? Rupieciarnia błędów, klęsk, heroicznych lecz nieudolnych porywów i świadomie lub nie świadomie na swoją własną szkodę popełnianych zbrodni. Tej niesłychanej mistyfikacji usiłuje praca niniejsza przeciwdziałać przez zaakcentowanie naszych wielkich wartości dziejowych, zestawienie ich z ówczesnym stanem rzeczy gdzie indziej i wskazanie na ich renesansowy rozkwit w epoce, której próg zaledwie zdołała ludzkość przekroczyć.

Wyrażono jednak obawę, że to wywoła w czytelniku polskim „szkodliwą dumę”. Przy sposobności omawiania kart niniejszych znakomity badacz przeszłości podniósł trafnie, ile niewyczerpanej siły daje narodowi francuskiemu fakt, iż czuje się on „Une grande nation” dzięki wspaniałym kartom swojej historii. Czy u nas inne rządzą prawa psychologiczne? Nie. Toteż fałszywe poczuwanie się do owej „Minderwertigkeit”, którą tak skwapliwie wmawiają w nas sąsiedzi z zachodu, może jedynie osłabiać naszą siłę odporną i twórczą, podczas gdy świadomość posiadania świetnej spuścizny dziejowej, świadomość, która obowiązuje do utrzymania się na odziedziczonej wyżynie, musi się stać pomnożycielką naszej energii. Naturalnie nawet ten wysoki cel nie uprawniałby do improwizowania rzeczy niebyłych. Na szczęście – kłamać nie potrzebujemy. Historia, jak głosi stara maksyma ma być nauczycielką życia. Rzecz szczególna, że u nas ostatnimi czasy to jej pedagogiczne zadanie zostało po prostu o połowę obcięte, aczkolwiek nauczycielka jest w pełni sił i mogłaby swoją robotę odrabiać w zupełności. Jednostronnie akcentuje się wciąż rzecz z resztą słuszną, że historia uczy unikać błędów. Lecz czy tylko to? Ta wychowawczyni może nam przecież nam dawać ponadto bardzo cenne wskazania pozytywne, a właśnie wiele naszych koncepcji posiada te zdolność w wybitnym stopniu. Wystarczy przypomnieć dla przykładu starą polską ideę łączenia narodów na podstawie ścisłego lojalnego, nieobłudnego przestrzegania ich prawa do rozrządzania się sobą i nie narzucania im niczego wbrew ich woli.

Z pomyślnych skutków praktycznego stosowania tej idei w Rzeczypospolitej mogliśmy byli wiele nauczyć się w tej części Polski, w której łaskawy los powierzył nam był po raz drugi – w miniaturze – rozwiązania współżycia narodów, a w której polityka małodusznych targów o mandaty, o szkoły, o „koncesje” językowe, dała po czterdziestu latach jako rezultat: rozpaloną do czerwoności wzajemną nienawiść. W chwili dzisiejszych wielkich przekształceń i narzuconej nam niestety z zewnątrz konieczności rewizji naszego stosunku do ludów, z którymi niegdyś żyliśmy pod jednym dachem państwowym, myśl polska z przed czteru stuleci, która spajała równych z równymi, może się stać dla naszej polityki praktycznej nieoszacowanym dziedzictwem, pod warunkiem, że w zmienionych formach potrafimy ją zastosować niemniej uczciwie, jak czynili to pradziadowie nasi.

Ślepota było by nie widzieć istotnych błędów i zboczeń naszej przeszłości, ale takim samem kalectwem jest patrzeć w jej świetne, nie tylko moralnie wzniosłe, lecz także mądre oblicze – nie umieć z niego wyczytać żywotnych, płodnych i twórczych myśli jakie tam wyrył Geniusz Narodu.
`
Kraków w kwietniu 1918

Wstęp

Zdobyta przenikliwością natchnienia poetyckiego prawda, że Polska jest „wielką rzeczą”, zabrzmiała w uszach naszego pokolenia przed latu niewielu jak paradoks smutny i szyderczy. Nigdy mniejszą pozornie nie wydawała się Polska, jak właśnie w chwili wypowiedzenia tych słów. Od roku 1870, do ostatecznego utrwalenia się stosunków, w których tylko silnym, rozporządzającym opancerzoną pięścią, przyznano prawo bytu i głosu, straciła ona wszelkie znaczenie. Dla urzędowej i nieurzędowej Europy „sprawa polska” przestała istnieć; skurczyła się do lokalnego, powiatowego zatargu w łonie państw rozbiorowych. Stała się z nami, na widowni życia międzynarodowego, rzecz najstraszniejsza: przejście do porządku. Starsi z pośród nas, którzy za lat młodzieńczych z bijącym sercem nadsłuchiwali co powie o nas w senacie książę Ludwik Napoleon, lub czy w Izbie Gmin odezwie się za nami lord Russel i jak przyjmie kanclerz rosyjski zbiorową interwencję za Polską połowy Europy, doczekali się chwili, w której pojawienie się nazwy Polski na ustach szanującego się dyplomaty byłoby uznane za objaw niepoczytalności. Ci, których młodość upływała gdy Centralny Komitet Narodowy pertraktował o termin wybuchu z Młodą Europą, gdy Warszawa podziemna niecierpliwiła się zwlekaniem Mazziniego i nadmierna przezornością Hercena, dożyli dnia, w który międzynarodowy romantyzm wolności ukorzył się przed rosnącą wszechwładzą państwa a w pamięci ludów Europy zatarło się nawet samo wyobrażenie o Polsce.

Ostatnie światła pogasły. Zostaliśmy sam na sam z przemocą, która szła ku nam pijana zemstą za nieprzerwany stuletni bunt, i z przemocą, która zasiadłszy na katedrach uniwersyteckich, ustaliła według wszelkich reguł naukowego myślenia tezę, że jako naród mniej wartościowy powinniśmy rozpłynąć się w kulturze „wyższej”. Czegóż nie uczynniono, aby jeden i drugi punkt widzenia uzmysłowić nam z cała dobitnością? Było wszystko: od tortury fizycznej do rafinowanych sposobów wymienienia polskiej duszy na inną, od zdziczałych odruchów nienawiści do chłodnych aktów woli, cynicznie stosującym względem Polaków program państwowy wytępienia. Wyświecona ze wszystkich dziedzin życia, Polska skurczyła się, jak ślimak w skorupie, w ciasnych granicach ogniska domowego i w wąskim kole zabiegów o chleb. Wydana na łaskę i niełaskę bezmiernej pychy zwycięzcy, obezwładniona i bezsilna, ujęta w potworną kuratelę gwałtu, smagana biczem prześladowań i upokorzeń, ścigana i szczwana jak osaczone zwierzę, zżyta z tem, że można się nad nią pastwić bezkarnie, stoczyła się w oczach pozostałej Europy tak nisko, ze przestała budzić jakiekolwiek zainteresowanie. Nędza polskiego bytu, o ile odgłosy jej dochodziły na zewnątrz, wywoływała już tylko uczucie przykrej nudy. Dłoń oprawcy odarła nas nawet z uroku, jaki towarzyszył niegdyś naszej niedoli. Ulotniło się gdzieś bez śladu mistyczne piękno polskiego męczeństwa. Tragizm nasz zszarzał i nabrał cech wulgarnych. Nikt nie dbał o nas i nikt się z nami nie liczył. Na obszarach naszej ojczyzny rozwlokła się beznadziejność najsmutniejszego okresu, jaki wypadło nam kiedykolwiek przeżyć od rozbiorów.

Pod wpływem tego położenia zaszły w psychice polskiej głębokie zmiany. Opuściło nas, tak niedawne jeszcze, dumne poczucie zajmowania w świecie określonego i uprawnionego stanowiska. Zwęził się i aż do ziemi przybliżył horyzont naszych aspiracji. Gdy jeszcze ojcom naszym, których myśl kształtowała się pod bezpośrednim tchnieniem wielkiej emigracji, Polska przedstawiała się jako dążenie ducha ludzkiego wzwyż, jako potężna ujarzmiona idea, to dla nas, ogłuszonych codziennie spadającymi ciosami, zaatakowanych u samego korzenia bytu, stawała się coraz bardziej już tylko terenem zoologicznej walki o zachowanie gatunku. Dusza polska straciła swój dawny lot prometejski. Wyrabiała w sobie samozachowawczą przebiegłość, właściwą niewolnikom. U słabszych rodziła się pokora, zdająca się przepraszać cały świat za to, że ośmielamy się jeszcze w ogóle zabierać miejsce pod słońcem.

Nigdy tak jak wówczas nie było nam potrzeba rzeźwiącego słowa naszych dziejów. Lecz wtedy właśnie - wśród poszukiwań za praprzyczynami tego niesłychanego stanu rzeczy, do którego wielki i niegdyś świetny naród został doprowadzony – pojawiła się historyczna doktryna krakowska o źródłach upadku Polski, potępiająca ryczałem cały kierunek, jaki od wieków przybrał nasz rozwój. Na piedestale postawiono zwycięska siłę fizyczną, skrępowanie jednostki posłuchem bezwzględnym już nie prawu, ale państwu, podporządkowanie się uległe każdej władzy, choćby legitymującej się, jak były carat rosyjski, jedynie zbrojnym przymusem – cnoty, do których nie umieliśmy się nigdy nagiąć, a któremi celowali właśnie nasi prześladowcy. Na duszę narodu, która skurczyła się już pod ciężarem okrutnej ponad wszelką miarę rzeczywistości, na duszę spaloną żarem męki i spragnioną kropli wody, na dusze nawiedzana zwątpieniem i pokuszeniem odstępstwa, jak kamienie spadały odkrycia badaczy, że przeszłość była u nas od blisko pół tysiąca lat wielką pomyłką, ze duch jej zasadniczo chromał. Instytucje w założeniu już były chybione, cierpiały na nieprzystosowalność praktyczną i musiały wieść do upadku, żeśmy zatem sami, własnymi rękoma wykopali grób, w który runęła ojczyzna. (”Upadku swego Polacy są sami sprawcami” – słowa Kalinki w przedmowie do pracy „Ostatnie lata panowania Stanisława Augusta”. „Nie sąsiedzi, tylko nieład wewnętrzny przyprawił nas o utratę politycznego bytu” – słowa Bobrzyńskiego w pracy „Dzieje Polski w zarysie”.

Szkole krakowskiej sekundowała publicystyka warszawska ogłuszona klęską 1863 roku, mianowicie odłam jej tzw. Pozytywistyczny. Swoisty ton stanowiło tu szczególnie namiętne piętnowanie Polski historycznej, jako kraju, który prześcignął wszystkie inne w ucisku chłopów Wartość tych oskarżeń rozpatrzymy w jednym z dalszych rozdziałów.) A to, w czym chcielibyśmy upatrywać zbrodnię, t. j. akty podziałów Polski, było nieuchronną koniecznością dziejową.

To samo głosiła równocześnie urzędowa i reakcyjna historiografia rosyjska i niemiecka. Pobudki były tu i tam odmienne – konkluzje jednakowe. U nas poglądy te powstały pod wpływem rozpaczy: widziano bowiem z jednej strony wzniesienie się potęg, które oparły swój rozwój na tresurze niewolniczej, z drugiej strony pogrom narodu polskiego, który oparł był swój byt dziejowy na zasadzie wolności. Historiografia rosyjska i niemiecka, wtórując historykom polskim i skwapliwie powołując się na powagę ich sądu, miała przed oczyma własny cel – usprawiedliwić rozbiory, poza tem zaś hołdowała przekonaniu, że ideałem państwa jest państwo policyjne, t. j. takie, wobec którego duch polski znajdował się zawsze w zasadniczej opozycji. Tak wiec, wychodząc z różnych założeń,. Schodzili się ze sobą polscy i obcy oskarżyciele naszej przeszłości).

Poczęta niezaprzeczenie z gorącej troski patriotycznej, ale i z niewolniczego ubóstwienia „silnej ręki” i „silnej władzy”, będącego odbiciem ogólnego w Europie obniżenia się ideałów politycznych, doktryna krakowska podcięła jeszcze bardziej zwątloną siłę duchową narodu. Gdy współczesność przypominała nam na każdym kroku, żeśmy skazani na śmierć, historia przekonywała nas, żeśmy od setek lat już byli niezdolni do życia. To, co na krzyżowej drodze teraźniejszości mogło było samo jedno podtrzymać w nas zdolność do wytrwania: poczucie głębokiego sensu naszego bytu historycznego, zostało zachwiane aż do podstaw. Teoria szkoły krakowskiej, której wpływ nieliczni tylko, jak Buszczyński, starali się zneutralizować, przyjęła się była niemal powszechnie i stała się straszna nauczycielką całego jednego pokolenia polskiego, pokolenia najnieszczęśliwszego ze wszystkich. Cóż pozostało z całej namiętnie dotąd umiłowanej przeszłości po druzgoczącem przejściu po niej krytyki historycznej? Nic, tylko wina! Ulotniła się z niej wszelka treść pozytywna, uleciała z niej twórcza dusza narodu.. Ze zburzonego gmachu ocalały tylko marne rusztowania: suche daty, szeregi rozegranych wojen, korowód królów. I nędzny koniec!

Patrząc przez pryzmat pojęć, które zapanowały powszechnie, można było tylko za przeszłość naszą rumienić się ze wstydu. A ten, kto by chciał był konsekwentnie dosnuć rzecz do końca, stanąć by musiał przed strasznym pytaniem: Jeśli tak – czegóż właściwie broniliśmy dotąd z takim rozpacznym uporem? Dziedzictwa błędów i wynaturzeń? Jakiż sens miało i ma to całe tragiczne szamotanie się narodu, który wbrew wszelkiej logice życia nie chciał i nie umiał wznieść się na wyżyny jedynie uprawnionych i jedynie do życia uprawniających zasad istnienia zbiorowego?

Nadeszła wielka wojna, która miała do głębi wstrząsnąć posadami świata. Reżyserom jej ani wśród długich przemyślnych prac przygotowawczych ani wśród pierwszych strzałów, które gromowym echem miały się odezwać we wszystkich państwach Europy, nie zamarzyła się możliwość głębokich zmian, jakie wśród nieskończenie przewlekłych, niewymownych cierpień miały się dokonać w zbiorowej duszy narodów. Olbrzymi bój, który rozpętał się był o bilanse kupieckie współzawodniczących imperyalizmów, otrzymał w pewnym momencie zgoła nieprzewidzianą poprawkę: wobec nieznanej dotąd w dziejach wielkości i intensywności ofiar, wobec bezprzykładnego zniszczenia owoców kultury, wydobyły się na wierzch i zażądały dla siebie głosu istotne interesy walczących narodów.

W trzecim roku wojny lud rosyjski potężnym uderzeniem pięści obalił carat. Światowładną i zaborczą na zewnątrz, a autokratyczną w domu ideologię starej Rosji zastąpiły tłumione dotychczas idee wolności politycznej, władztwa ludu, braterstwa i samookreślenia narodów, wprowadzane natychmiast w czyn z rozpędem młodej rewolucyjnej energii. Po obszarach Europy wionął gorący wiatr wewnętrznego wyzwolenia. Przesłoniły się jakby mgłą cele walczących imperializmów. Do wrót historii zakukała tęsknota za nowym porządkiem rzeczy, w którym oprawo nieskrępowanego rozwoju byłoby zapewnione każdej indywidualnej i zbiorowej jednostce, w którym narody mogłyby żyć obok siebie w przyjaznym związku i nie czyhać na siebie drapieżnie, w którym nie pięść rozkazywałyby, lecz siła moralna. Wielkie ideały wstrząsnęły łonem społeczności europejskiej. Ależ to ideały – nasze!

Te, które za dni naszego państwowego bytu stanowiły treść naszych urządzeń publicznych a które wroga ideologia obca i rozpacz własna potępiły jako „romantyzm”, jako dowód „nieudolności życiowej”, jako błąd „nieprzystosowania się do potrzeb czasu”. Wszak to za nie walczyliśmy, cierpieli i ginęli.

Cóż bowiem było kwintesencją życia w tym państwie, które geniusz naszego narodu był stworzył, a które przemoc zniszczyła? Oto szeroko rozwinięte i bezwzględnie zabezpieczone prawo jednostki do swobodnego poruszania się w granicach więzi społecznej. Wolność sumienia i wolność sądu o sprawach publicznych. Zasada władztwa narodu, powołująca – na gruncie pojęć swego czasu – wszystkich pełnoprawnych obywateli do współudziału i współodpowiedzialności w rządach. Poszanowanie dla wszelkich form odrębności zbiorowej. Pojmowanie państwa nie jako rzeczy istniejącej w sobie, lecz jako narzędzia służącemu szczęściu żywej społeczności. Nietykalność cudzych granic i dążność do łączenia wolnych i równouprawnionych ludów w dobrowolne szersze związki. Wstręt do zbrojności i międzynarodowego rabunku. Wstręt do władzy, nieupoważnionej przez ogół, do „absolutum dominum”. Wstręt do niewolniczego przymusu. Wysoka kultura wolności przenikająca wszelkie dziedziny życia. To wszystko stanowi sumę myśli dziejowej, wypracowanej w ciągu wieków, w ramach naszego dawnego państwa.

W świetle błyskawic rozdzierających firmament Europy widzimy dziś ze szczególną jasnością, ze Polska to nie tylko ziemia i ludzie, ale także wielka idea życia zbiorowego i przede wszystkim ona. Ludy Europy, przytłoczone nadmiarem klęsk, jakie zwaliło na jej barki dotychczasowe panowanie siły nad prawem, w poszukiwaniu trwałych zabezpieczeń przed powtórzeniem się katastrof podobnych ostatniej, zwracają się z rosnącą tęsknotą ku zasadom, które stanowią właśnie rdzeń i sens naszego bytu dziejowego. Państwu, pojmowanemu jako absolut i podporządkowującemu żywych ludzi swym oderwanym celom, chcą przeciwstawić organizacje państwową, dla której celem jest człowiek. Przewadze fizycznej, podniesionej do znaczenia rozstrzygającego czynnika w polityce – panowanie praw moralnych. Zbrojności – rozwój pokojowy. Wzajemnemu pożeraniu się narodów – współżycie i współdziałanie. Zasady te, które ludzkość musi uznać za obowiązujące, jeżeli nie ma stoczyć się na poziom menażerii, jeśli kultura nie ma stać się narzędziem tym głębszego zdziczenia i znikczemnienia ducha, a dzieje nieustannym pasmem coraz to bardziej wyniszczających katastrof, zasady, których głęboką mądrość zrozumiało wiele narodów Europy dopiero wśród straszliwych cierpień światowej wojny, te zasady my Polacy stosowaliśmy już przez setki lat w granicach, jakie pojecie o społeczeństwie zakreślił był rozwój epoki.

Gdy po obaleniu despotyzmu w Rosji w marcu 1917 roku pierwszy rewolucyjny rząd zwrócił się do narodu polskiego z odezwą, zawierającą uznanie naszego prawa do samoistności, zakończył ją hasłem powstańców polskich z r. 1831 „Za nasza wolność i waszą”. W przyswojeniu sobie tej szerokiej koncepcji wolnościowej naszych przodków przez naród, który tak nieskończenie długo służył za niewolnicze narzędzie do tłumienia wolności ludów, tkwi wspaniałe uwierzytelnienie żywotności i wszechludzkiego znaczenia przewodniej myśli naszych dziejów.

W ostatnim szczególnie tragicznym okresie naszej męki porozbiorowej pod demoralizującym wpływem sponiewierania ciała i duszy Polski przez prześladowców, zmąciło się w nas poczucie wielkości i wartości historycznej idei polskiej. Przestawaliśmy rozumieć własna przeszłość. Zrywał się kontakt z nią, tak żywy jeszcze w pokoleniu mickiewiczowskim. Historiografia lat postyczniowych oszukała nas, potępiając ryczałtem drogi, którymi Polska szła w epoce poprzedzającej rozbiory. Nowsze badania historyczne podjęły rewizję niewzruszonych dotychczas dogmatów szkoły krakowskiej i podważyły ślepe do nich zaufanie. Wśród gromadzenia i naukowego przygotowania źródeł wśród prac nad poszczególnymi zjawiskami i odłamkami czasu, nie mogła być jeszcze wykonana nowa wielka synteza dziejów Polski.

Jednakże już dziś – dziś właśnie szczególnie wyraźnie i jasno – wiemy, że z rumieńcem nie wstydu, lecz dumy, możemy patrzeć na przemierzoną dotąd wielką drogę narodowej przeszłości. Wśród wichru olbrzymich przemian dziejowych, wobec ogromnego tętna, jakiem uderzyło łono ziemi, wobec rozsypywania się w gruzy starych form, gdy Bastylie padają, a nieśmiertelny dreszcz pożądania wolności płynie przez miliony serc ludzkich, nowego nabiera oświetlenia to, co się – nie odczytane jeszcze w całej rozciągłości – zawarło w rocznikach naszych dziejów, to, za cośmy pokoleniami całymi marli wśród niewymownych cierpień. W głębokiej prawdzie zarysowuje się przed nami fakt, że Polska była „wielka rzeczą”, że instytucje publiczne i idee, jakie rozwinęła w swym długim życiu, a które odbiły na niej tak odrębne charakterystyczne piętno, oparte były na niewspółcześnie śmiałych i wzniosłych koncepcjach dziejowych, które w istotnej treści swej zachowały dotąd niezniszczalną wartość.

Zadaniem niniejszej pracy będzie przedstawić pokrótce najważniejsze przejawy polskiej myśli dziejowej. Nie będziemy tu wchodzić w praktyczne błędy i grzechy Rzeczypospolitej, których nie brak: przy ocenie najgłębszych, podstawowych zasad, jakimi kierowała się dusza polityczne naszej ojczyzny, znaczenie ich jest podrzędne. Polska, nie napastowana z zewnątrz, byłaby uleczyła z łatwością swe niedomagania, do czego dążyła już od połowy XVIII wieku i czego dowiodła w reformie Czartoryskich roku 1764, w wiekopomnych pracach oświatowych Komisji Edukacyjnej i Konstytucji 3 maja, a uzupełniwszy braki swego ustroju, rozciągnąwszy jego dobrodziejstwa z czasem na cały naród, stałaby się ze szlacheckiej Rzeczypospolitej stanowej wzorową republiką nowoczesną. Grzechy i błędy publicznego życia, bez wtrącania się obcej napaści w nasze sprawy, mogły były jedynie odwlec wysunięcie ostatecznych konkluzji ze wspaniałych założeń polskiej myśli politycznej. A założenia te, pozostawione warunkom swobodnego rozwoju, rozkwitając i dojrzewając w atmosferze zdwojonej intensywności pracy ducha ludzkiego, jaką przyniósł wiek XIX, doprowadziłyby nas już do tej pory z pewnością do wcielenie wzorowego państwa nowoczesnego, podobnie jak to się stało z Anglią, która dzięki temu, że gwałt zewnętrzny nie przeszkodził jej swobodnie się rozwijać, wysnuła bezpośrednio ze średniowiecznych instytucji i idei prawnych typ nowoczesnego państwa wolnościowego i praworządnego, nie przechodząc wcale przez „szkołę” absolutyzmu.

Myśl polityczna naszego narodu skrystalizowała się w połowie XV wieku. Odtąd oddzielnym poczęła płynąc korytem w porównaniu z przeważną częścią Europy. Ten moment weźmiemy też za punkt wyjścia do naszkicowania obrazu, który poprzez wzrost i upadek polskiej potęgi państwowej, wśród nierównego poziomu duchowej i moralnej wartości pokoleń, wśród licznych zmian a zwłaszcza wynaturzeń w szczegółach, pozostał w zasadniczych swych zarysach ten sam przez przeciąg trzech z górą stuleci. Zostawiając na uboczu zamierzchłe dzieje średniowiecza, dzieje niemowlęctwa narodu, przypatrzmy się głównym duchowym wiązaniom tej w nowszych czasach wytworzonej konstrukcji politycznej, która nazywała się Rzeczpospolitą Polską.

Idea życia zbiorowego

Wśród rosnącego absolutyzmu w Europie - rozwój swobód w Polsce. Swobody obywatelskie i polityczne. Naród źródłem władzy. Ustrój państwowy. Zasady. Sejm polski i jego rola kierownicza. Liberum veto. Konfederacje. Intensywność życia publicznego. Rzeczpospolita.

Na przełomie wieku XVI i XVII Europa poczyna wchodzić coraz głębiej w okres nowoczesnego absolutyzmu. Na całym niemal kontynencie zamiera idea samorządu stanowego, wyhodowana przez wieki ubiegłe. Dawne sejmy stanowe oraz francuskie etats generaux, niemieckie landtagi, hiszpańskie kortezy, które przy całym swym zacieśnionym widnokręgu reprezentowały pierwiastek społeczny w rządzie, pokonane w długoletniej zaciętej walce z rodzimą władzą monarszą lub jak sejm węgierski lub czeski zatamowane w rozwoju, względnie zniszczone przez obce siły, ustępują z widowni. Jeżeli czasem utrzymały się jeszcze formalnie, życie pozbawia je wszelkiego znaczenia. Na ogół stają się cieniem przedstawicielstwa. Nie mają prawa stanowienia o niczym – mogą tylko słuchać i potakiwać. Są zwoływane rzadko, nieraz, co kilkadziesiąt lat lub w ogóle nikną.

We Francji np. zamarły w roku 1614 i dopiero w przeddzień wielkiej rewolucji po 175 latach następuje próba ich wskrzeszenia. Królów francuskich nazywano w XVI wieku „reges servorum” t. j. królami niewolników, zamiast „reges Francorum”, a pisarze polityczni współcześni, zastanawiając się nad różnicą miedzy „monarchą” i „tyranem”, upatrywali ja w tem, że tyran nie dopuszcza do głosu poddanych i wszystkie ciała reprezentacyjne „przestraszają go jak światło nietoperza”. Sejmy stanowe schodzą ze świata bezpotomnie, nie wyłoniwszy z siebie kształtów ustrojowych wyższego rzędu. Natomiast nowy prąd dziejów coraz bardziej grupuje czynniki rządu dookoła purpury monarszej, aby na koniec skupić w ręku jednego człowieka, króla, wszystkie promienia władzy i strąciwszy społeczeństwa ludzkie w poniżającą nicość polityczną, pozwolić temu jednemu człowiekowi powiedzieć o sobie wyniośle: Państwo, to ja! W wieku XVII niemal wszędzie już na kontynencie rozpościerał asie absolutyzm. Nieodpowiedzialna przed nikim i żadnym prawnym hamulcem nieokiełznana wola jednostki kierowała uzależnionymi od siebie narodami i państwami, niby osobista własnością – przed wola ta ślepo korzyły się narody. Zwycięski autokratyzm zniweczył udział społeczeństw w życiu publicznym, podkopując tem samem w znacznej mierze i przywiązanie ich do powszechnego dobra.

W Polsce rzeczy przybrały obrót wręcz odmienny. Obok Anglii ona jedna, a na kontynencie europejskim jedyna, potrafiła nie tylko obronić i utrzymać prze cały czas swego państwowego bytu, ale i rozwinąć przekazana przez średniowiecze zasadę udziału społeczeństwa we władzy. Jak dwa o przeciwnym biegu strumienie, płyną: rozwój ustrojowy europejskiego kontynentu i rozwój ustrojowy polskiej Rzeczypospolitej. Tam u stóp wznoszącego się coraz wyżej tronu jedynowładcy wychowuje się na długie stulecia pokorny typ „poddanego o ograniczonym rozumie”. Tu, przy ciągłym przesuwaniu się władzy w ręce narodu, wytwarza się typ wolnego obywatela, który stosunek swój do państwa określa dumną a co ważniejsza słuszna zasadą: nihil de nobis sine nobis” –„nic o nas bez nas”.

Naród polski z niebywała szybkością rozwija u siebie swobody obywatelskie i polityczne od początku wieku XV.

Przywilejem czerwińskim z roku 1422 zdobywa szlachta polska zabezpieczenie nietykalności mienia: król nie może odtąd pozbawiać nikogo własności prywatnej bez wyroku sądowego. Rok 1425 przynosi doniosłe prawo nietykalności osobistej, wyrażone w wiekopomnej ustawie zasadniczej „Neminem captivabimus nisi jure victum”, poręczającej, iż szlachcic nie będzie uwięziony inaczej, jak na podstawie prawomocnego wyroku sądowego, wyjąwszy schwytanie na gorącym uczynku zabójstwa, podpalenia, kradzieży i gwałtu. To polskie „Habeas corpus”, wyprzedzające o wiele stuleci rozwój pojęć prawnych na kontynencie europejskim, a przestrzegane tak sumiennie, ze nigdy nie ważono się go pogwałcić, rozciągnęła Rzeczypospolita polska z czasem także na mieszczan (1791) i na żydów (1792).

Przywilej z roku 1588 zabezpiecza nietykalność ogniska domowego, postanawiając, że dom szlachcica nie podlega rewizji, nawet wówczas, gdy się tam ukrywa banita. Bez specjalnych patentów posiada obywatel Rzeczypospolitej wolność tworzenia związków i swobodę wyrażania przekonań słowem i pismem i nie może być w żadnej postaci prześladowany za opinię, wygłoszona w sprawach publicznych. Kto pozywał współobywatela do sądu za wypowiedzenie choćby najbardziej nieprawomyślnych poglądów, karany był sam jako burzyciel spokoju wewnętrznego i ciemiężyciel wolności obywatelskiej. Tak zwane dziś zasady konstytucyjne: nietykalność jednostki, ochrona mienia i ogniska domowego, wolność zrzeszania się, swoboda ujawniania myśli - zasady, o które gdzie indziej płynęły w XIX stuleciu potoki krwi i które zdobywano wśród gwałtownych wstrząśnień wewnętrznych, były w Polsce urzeczywistnione już w wieku XV i XVI i przetrwały do końca istnienia Rzeczypospolitej, gdy w Europie panowało najsroższe bezprawie.

Równolegle rozwijają się swobody ściśle polityczne. Podstawa ich staje się uzyskany w roku 1554 w Nieszawie „statut” Kazimierza Jagiellończyka, który obowiązuje się w nim nie wydawać nowych ustaw, ani nakazywać wypraw wojennych, inaczej, tylko za zgodą szlachty zgromadzonej na sejmikach ziemskich. Odtąd uzyskała szlachta dostęp do władzy prawodawczej. Coraz wyraźniej krystalizuje się zasada, która stanie się kamieniem węgielnym ustroju państwowego w Polsce, że wszystko co ma obowiązywać ogół, musi podlegać jego uprzednim zezwoleniu. Z mgławicy tak krystalizujących się pojęć wyłania się polski system parlamentarny. W drugiej połowie XV wieku periodyczne zjazdy rycerstwa oraz przyboczna rada koronna przeistaczają się w sejm walny, stały odtąd i pierwszorzędny życia publicznego czynnik, którego ostateczne zorganizowanie się przypada na rok 1493. W roku 1505 sejm w Radomiu uzyskuje podstawę prawną swej organizacji, a zarazem przeprowadza wielka reformę ustrojową w ustawie zasadniczej „Nihil novi constitui debeat per nos sine communi consensun conciliariorum et nuntiorum terestrim” („nic nowego nie postanowimy – zaręcza król – jak tylko za wspólną zgodą Rady i posłów ziemskich”).

Konstytucja „Nihil novi”, która odtąd przez trzy wieki blisko aż do dnia 3 maja 1791 r. będzie tworzyła główna podstawę ustroju Polski, uświęca aktem prawodawczym i po raz pierwszy wyraźnie określa i utrwala zasadę, która się w praktyce na ogół od dawna była utarła, zasadę, że prawo nie może być stanowione przez jedna osobę, przez koronowanego władcę i zwierzchnika, ale winno być uchwalone z udziałem ogółu, że zatem właściwym źródłem norm regulujących życie publiczne jest naród i że ma on słuchać tych praw, jakie sam w osobach wybranych przez siebie przedstawicieli w sposób wolny i nieprzymuszony uznał za potrzebne. Przenosząc władze ustawodawczą, służącą dotąd sejmikom ziemskim, na sejm walny, przyczyniła się konstytucja 1505 roku, tym zcentralizowaniem legislatywy, zarazem do ściślejszego spojenia i skonsolidowania całości narodowej. Tworzy ona w ogóle fakt epokowy w naszych dziejach, „przedziela - według słów Bobrzyńskiego („Sejmy polskie”) – państwo polskie średniowieczne od nowożytnego” otwierając jednocześnie okres naszego najświetniejszego wewnętrznego rozwoju, okres Zygmuntowski.

Sejm wlany w Polsce („stany sejmujące”) składa się z senatu i izby poselskiej, a ponadto wchodzi w skład jego w charakterze osobnego „stanu” król, który sprawuje tez z natury rzeczy najwyższą władzę wykonawczą i naczelne dowództwo siła zbrojną. Zespolenie to władzy królewskiej z przedstawicielstwem narodu w jedną zwartą całość istniało, prócz Polski, aż do najnowszych czasów tylko w konstytucji Anglii. Prof. Balzer („Państwo polskie w XV i XVI wieku”) podkreśla, że gdy gdzie indziej naówczas władca występował poza obrębem przedstawicielstwa stanowego jako osobnym i przeciwstawiający mu się czynnik, to „polski związek króla z sejmem jest ograniczony jak gdyby w nowożytnej monarchii” i że gdy dualizm średniowieczny umożliwił z czasem narodziny absolutyzmu, u nas przeszkodziło temu właśnie połączenie króla z ciałem prawodawczym we wspólnych ramach. W senacie polskim zasiadają, wraz z monarchą, senatorowie świeccy i duchowni, w izbie poselskiej szlachta („rycerstwo”) i – przynajmniej do pewnego czasu, względnie w pewnej mierze – mieszczaństwo. Członkowie izby poselskiej pochodzą z wyboru: szlachta wybiera posłów „ziemskich” na zgromadzeniach wyborczych czyli sejmikach, wojewódzkich lub ziemskich, przez powszechne głosowanie, miasta wybierają posłów miejskich.

Sejm polski jest reprezentacją ogólno-państwową i najwyższym zgromadzeniem prawodawczym, którego postanowienia obowiązują cały kraj. Do ważności jego uchwał wymagana była powszechna zgoda obu izb oraz króla. W niektórych sprawach zachował król, oczywiście z wola sejmu, władze wydawania ustaw na własna rękę, co atoli nigdy nie było jasno i ściśle uregulowane. (Stanisław Kutrzeba, „Historia ustroju Polski”). Izba poselska tworzyła właściwy czynnik prawodawczy, senat przyjmował lub odrzucał jej uchwały, przy czym obie izby w określonych momentach schodziły się na wspólne narady. Projekty do praw wnoszone były od tronu, ale mógł z nimi wystąpić każdy poseł. Obrady sejmowe odbywały się jawnie, przy drzwiach otwartych wobec publiczności, czyli „arbitrów”. Przewodniczy obradom w senacie król, w izbie poselskiej wybierany z jej łona marszałek. Przez cały czas trwania sejmu posłowie i senatorowie są nietykalni i wolni od odpowiedzialności sądowej: toczące się w jakichkolwiek sądach ich sprawy ulegają chwilowemu zawieszeniu pod nieważnością wyroku.

Wadą organiczna tak skonstruowanego ciała, które zresztą w długotrwałej praktyce ulega różnym, acz nieznacznym tylko modyfikacjom, jest skrępowanie posłów przez „instrukcje” od wyborców, co otwierało szeroka drogę do egoizmów lokalnych, a trwa aż do reformy 3 maja 17912 roku i w rozmaitych epokach jest ze zmienną skrupulatnością przestrzegane. Instrukcje te określały mniej lub więcej dokładnie jakie stanowisko zająć ma poseł wobec najważniejszych przynajmniej spraw, będących na dobie, pozostawiając go tym samym swobody działania. Niekiedy jednak wyborcy, nie krępując swego posła, polecali mu wręcz postąpić jak uzna za właściwe i pożyteczne, lub tez iść solidarnie z większością. Po sejmie posłowie mają stanąć przed wyborcami i na t. zw. sejmikach relacyjnych zdać sprawę ze swych czynności.

Szeroki samorząd zachowały województwa i „ziemie” w liczbie kilkudziesięciu. Odpowiadał temu osobny organ prawodawczy w postaci sejmików gospodarskich, na których szlachta załatwiała różne miejscowe sprawy administracyjne i skarbowe, uchwalała podatki na miejscowe potrzeby i pobierała je przez swych urzędników: województwa utrzymywały nawet własna siłę zbrojną. Były to niby małe republiki w ramach wielkiej, która za pomocą władz centralnych i walnego sejmu łączyła je we wspólna całość. Kiedy władz centralna w epoce upadku saskiego zupełnie niemal zanikła i punkt ciężkości przeniósł się do lokalnych ciał samorządowych, których nadmierny rozrost zagroził wprost rozbiciem więzi państwowej. Rzeczpospolita stała się jakby luźna federacyą takich nieskoordynowanych ze sobą republik – województw.

Lecz zresztą w zasadzie, a poza owym okresem stuletnim rozprężenia także w praktyce, całe życie państwowe poddane było rozstrzygającemu wpływowi sejmu walnego. Do zakresu jego działania należały następujące kierownicze funkcje: Wypracowanie i uchwalenie ustaw obowiązujących ogól mieszkańców, nakładanie wszelkich ciężarów i podatków państwowych, przyzwalanie na bicie monety, sadownictwo karne najwyższej instancji dla spraw wyjątkowej wagi, kontrola działalności rządu, nadzór nad gospodarstwem skarbowym państwa, którego rachunki podskarbiowie koronny i litewski przedkładają do zbadania i zatwierdzenia osobnej komisji sejmowej, czuwanie nad administracją wewnętrzną, odbieranie sprawozdań od posłów do dworów cudzoziemskich i wyznaczanie kierunku polityce zagranicznej, sankcjonowanie traktatów i przymierzy, wreszcie tak ważna czynność jak decyzja o wypowiadaniu wojen i zawieraniu pokoju. Monarcha polski nie mógł dla osobistych czy rodzinnych widoków rozpalić lekkomyślnie pożogi wojennej, gdyż najdonioślejsze z praw – prawo dobycie oręża – przysługiwało samemu tylko narodowi, który zastrzegł sobie rozpatrzenie, czy wojna czy pokój zgodne są z jego interesem. Są to kompetencje olbrzymie, których znaczna część nie stała się jeszcze dziś w tym stopniu udziałem niejednego z nowoczesnych parlamentów.

Niesłychanie silnie akcentowane prawo jednostki znalazło wyraz w charakterystycznej dla polskiego ustroju politycznego zasadzie jednomyślności uchwał sejmowych, zasadzie, która w pewnym stopniu ma na zachodzie swoje analogie w epoce średniowiecza, lecz w tej mierze i w tym natężeniu pojawiła się tylko u nas. Każda prawomocne uchwała sejmu musi zapaść „unanimiter”, wszystkimi głosami. Głos przeciwny jednego posła („Liberum veto”) obala uchwałę. Na dnie tej zasady leżała myśl, że większość nie powinna narzucać mechanicznie swej woli mniejszości. Poseł sejmu polskiego chciał być nie przegłosowanym, lecz przekonanym. Przez długi czas doktryna ta, nazywana przez szlachtę „źrenicą wolności”, wytrzymywała zwycięsko próbę życia. „Liberum veto” było przez sto lat prawem, z którego nikt nie wysnuwał ostatecznych konsekwencji: mniejszość dawała się przekonywać lub dobrowolnie ustępowała przed wolą większości. „Za najświetniejszych czasów sejmikowania polskiego większość głosów rozstrzygała faktycznie zarówno w senacie jak i w izbie poselskiej w kwestiach większej wagi” – stwierdza Bobrzyński („Sejmy polskie”).

Od schyłku XVII w., gdy poziom moralny społeczeństwa obniżył się, stała się zasada jednomyślności dogodnym narzędziem bądź do wichrzeń zewnętrznych, bądź dla opozycji przeciwnej wszelkim reformom i poczęła służyć do zrywania sejmów: w czasach upadku utarło się mianowicie, że „veto” jednego z posłów unieważniało uchwały całej w ogóle sesji i tamowało czynności sejmowe. Zniosła je częściowo już reforma Czartoryskich w 1764 r., do reszty zaś uchwała Konstytucji 3 maja. (Upatrujemy słusznie niedorzeczność w tym, że uchwały, które sejm powziął, mogły być obalone przez jednego człowieka, powołującego się na swoje prawo „veta”. Europa nie wychodzi z podziwu, jak taka absurdalna zasada utrzymała się u nas przez tyle wieków. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę, że „liberum veto” istnieje dotąd wszędzie, gdzie ustawa, choćby uchwalona przez cały parlament, upada, skoro nie uzyska jeszcze sankcji głowy państwa. Że w tym wypadku wola jednego człowieka przekreśla wolę ciała prawodawczego, to krytykom polskiego „liberum veto” wydaje się najnaturalniejszym w świecie.)

Przeciwwagę „Liberum veto”, częściowo przynajmniej, przynosiły ze sobą konfederacje, dobrowolne związki obywateli, zawiązywane na czas zewnętrznego niebezpieczeństwa oraz podczas każdorazowego bezkrólewia, celem utrzymania porządku w państwie. Uchwały zapadały wówczas na sejmach wyjątkowo większością głosów. Złączona w owych związkach szlachta (przez długi czas i mieszczaństwo) słuchała obranej przez siebie władzy, „:generalności konfederackiej”, ślepo i bezwzględnie, aż do gotowości na śmierć dla spełnienia jej postanowień. Zwierzchność konfederacka posiadała władzę nieograniczoną, dyktatorską.

Życie polityczne Rzeczypospolitej rozwinęło się w tych ramach z niezmierną intensywnością. O ile mieszczaństwo faktycznie rychło zeszło z widowni, a pewne przysługujące mu prawa wykonywało raczej tylko manifestacyjnie, aby stwierdzić, że je w zasadzie posiada, to ogół ziemiański coraz bardziej zaprawiał się w szerokim życiu państwowym. W ciągu długiej i nieprzerwanej praktyki trzech stuleci wyrabia się kultura polityczna, która wchodzi w krew szlachty polskiej. Sprawy publiczne – źle lub dobrze pojmowane – pochłaniają ja, są zajęciem ulubionym i zaszczytnym, jak w starych republikach greckich, i równie jak tam posiadają zdolność roznamiętniania. Na sejmach, zwyczajnych, zwoływanych obowiązkowo co dwa lata i nadzwyczajnych, zbierających się w razie potrzeby, na niezliczonych rodzajach sejmików powiatowych i wojewódzkich (sejmiki przedsejmowe, elekcyjne, deputackie, gospodarskie, relacyjne, generalne), w obieralnych trybunałach sądowych i na licznych urzędach, jest szlachta nieustannie zaprzątnięta sprawami bądź samorządu lokalnego bądź odnoszącymi się do interesów państwa.

Obraz powyższy jest w ogólnych zarysach wykończony już pod koniec XVI wieku i bez zmian zasadniczych pozostanie takim przez dwa następne stulecia, właśnie wtedy, gdy niemal cała Europa kontynentalna poddała szyje pod jarzmo absolutyzmu. Ponieważ we wszystkich tych prawach i swobodach politycznych bierze udział cały, niezmiernie liczny i różnolity w swym społecznym uwarstwieniu ogół szlachty, a tron od dawna już przestał być dziedzicznym, Polska krystalizuje się ostatecznie jako ustrój szlachecko – demokratyczny i szlachecko – republikański. W ustach narodu zjawia się samorzutnie na oznaczenie tak ukształtowanego państwa nazwa „Rzeczypospolitej”, która odpowiadając wiernie duchowi urządzeń publicznych, upowszechnia się szybko jako nieurzędowe określenie konstytucyjnej monarchii polskiej.

W naszej literaturze historycznej, niekoniecznie nawet autoramentu szkoły krakowskiej, i w ogóle w całej współczesnej umysłowości, tendencja do obniżania wartości urządzeń i idei państwowych własnego narodu stała się czymś w rodzaju dobrego tonu. Z którym, zdaje się, stoimy odosobnieni w Europie. Dla przykładu spróbujemy tu w zwięzłym przypisku skontrolować parę poglądów na dawny sejm Rzeczypospolitej.

Al. Rembowski („Konfederacja i rokosz”)pisze: „ – uważam za stosowne nadmienić, że twierdzenie prof. Bobrzyńskiego, jakoby ustawa polska z roku 1505, uświęcająca udział szlachty w życiu państwowym, stworzyła parlamentaryzm, może w nauce o państwie spowodować tylko pomieszanie pojęć. Przez wyraz „parlamentaryzm” rozumie nauka polityki zgodnie z historykami prawa państwowego system rządzenia czyniący „ministerium zawisłym od poparcia większości izby gmin. System powyższy wyrobił się i utrwalił w Anglii dopiero na początku XVIII stulecia”.

Otóż kryterium powyższe jest zupełnie dowolne. Dowodzi tego jasno fakt, ze w Prusiech, a nawet w Rzeszy niemieckiej dotychczas ministeria stoją zaufaniem i wolą korony, nie izb, i żadne wotum nieufności ze strony reprezentacji ludowej nie może zmusić ich do ustąpienia. Co więcej, nawet w Stanach Zjednoczonych północnej Ameryki ministrowie nie są odpowiedzialni przed kongresem, lecz wyłącznie przed prezydentem. Czy można jednak twierdzić jakoby Niemcy czy Ameryka północna nie były państwami parlamentarnymi? Nie! Gdyż istotą parlamentaryzmu jest po prostu taki układ stosunków, w którym społeczeństwo posiada głos współdecydujący w sprawach państwowych za pośrednictwem swego mniej lub więcej zakreślonego przedstawicielstwa, układ, w którym społeczeństwo to, jak obrazowo wyraża się St. Kutrzeba „nie jest tylko miękką glina w rękach władcy”.

Ze stanowiska teorii przesadnie podkreśla się i przeciwstawia dzisiejszemu stanowi rzeczy fakt, że posłowie byli u nas przed reforma 3 maja 1791 roku tylko mandatariuszami sejmików a nie przedstawicielami całego państwa: że „ci co w sejmie zasiadali reprezentowali interesy stanu a nie państwa, zaś interesy państwa o tyle tylko o ile one schodziły się z tamtymi”. Jedno i drugie jest oczywiście zgodne z martwa literą urządzeń ówczesnych. Skoro jednak weźmiemy pod uwagę praktykę, która wobec „szarej teorii” ma chyba tez jakieś znaczenie, to stwierdzić należy:

1). że członkowie sejmu polskiego, mimo że byli mandatariuszami sejmików, wznosili się niejednokrotnie na wysoki poziom przedstawiciela całości państwowej, czego mamy mnóstwo przykładów, że deputowani dzisiejsi, aczkolwiek nie prawnie, to faktycznie, czują się również – nieraz przede wszystkim przedstawicielami swoich „okręgów” i mandatariuszami swoich wyborców, od których na zgromadzeniach przedwyborczych otrzymują sui generis przy czym wiadomo jak wrażliwi bywają na punkcie zyskania osobistej nawet wdzięczności tych od których wzięli mandaty. 3). że dawne stany w znaczeniu prawno – państwowym zastąpione zostały przez „klasy” społeczne i

2) że w dzisiejszych ciałach ustawodawczych posłowie, podobnie jak kiedyś było w Polsce reprezentują przede wszystkim interesy swojej klasy, a państwa o tyle tylko o ile one schodzą się z tamtymi. Wystarczy wskazać na posłów robotniczych, posłów agrariuszy np. pruskiego typu, na walki o reformy wyborcze podszyte zupełnie wyraźnie klasowymi interesami itd. pozostawienie zresztą dotąd w składzie ciał prawodawczych izby „wyższej”, izby „lordów”, izby, która na Węgrzech nazywa się wprost „izba magnatów”, dowodzi, że pierwiastek stanowości nie został całkowicie usunięty nie tylko z ducha, ale nawet z organizacji nowoczesnego parlamentaryzmu.

Prof. Oswald Balzer („Reformy polityczne i społeczne konstytucji 3 maja”) mówi znowu: „Przywykliśmy nazywać sejm polski ciałem parlamentarnym, reprezentacja narodu”. Jeżeli do tych nazw przywiążemy znaczenie ścisłe, dzisiejsze, to trzeba je chyba zarzucić: izba poselska nie była izbą parlamentarna w znaczeniu dzisiejszym”. Z równa słusznością należałoby odmówić i dziś istotnych cech parlamentu sejmom, które nie opierają się na głosowaniu powszechnym, bo i one reprezentują tylko ułamek narodu. Gdyby o istocie parlamentaryzmu miała rozstrzygać zasada bezwzględnie doskonałej reprezentacji, to pokazałoby się, że nie ma na świecie w ogóle parlamentów, albo istnieją one tylko w paru krajach i to przeważnie egzotycznych.

Za wyjątkiem bowiem dalekiej Australii, Nowej Zelandii oraz dwóch północno – amerykańskich stanów Wyoming i Colorado, a w Europie Finlandii i Norwegii we wszystkich krajach i państwach usunięta jest od udziału w życiu reprezentacyjnym polowa ludności t. j. kobiety. Wyłączenie to jest niezawodnie krzywdzące i niedorzeczne: nie zechcemy mimo to jednak twierdzić, ze parlament francuski, w którym kobiety nie maja prawa głosu, nie jest dlatego parlamentem. Wysuwane dla kontrastu z dawnym polskim sejmem określenie „parlamentaryzm w znaczeniu dzisiejszym” jest arcyśliskie, gdyż to „dzisiejsze znaczenie” ogarnia w dobrej zgodzie dzisiejsze przedstawicielstwa o tak znacznych odchyleniach jak parlament angielski czy przedrewolucyjna Duma rosyjska, sejm pruski i parlament nowozelandzki. Że sejm Rzeczypospolitej polskiej nie był „dzisiejszym parlamentem” tego chyba nie trzeba dowodzić. Jeżeli jednak Bobrzyński widzi w roku 1505 narodziny parlamentaryzmu w Polsce, to atakowanie tego słusznego twierdzenia „dzisiejszością” nie może bynajmniej zachwiać istotą rzeczy, która nie tylko w perspektywie dziejowej, ale jak widzieliśmy, nawet dziś, w obrębie tego samego czasu, przejawia się w bardzo różnych postaciach.

Pomiędzy dawnym sejmem polskim a najliberalniejszym z sejmów nowoczesnych zachodzi głównie i przede wszystkim różnica ilościowa, naturalna ze względu na upływ stuleci, podczas gdy między ustrojem i duchem Polski historycznej a większością państw w Europie, nie tylko współczesnych jej, lecz jeszcze nawet w XIX i XX wieku zachodzi różnica jakościowa, zasadnicza, taka, jaka wyraża się w stosunku wolności do despotyzmu.

Naród i król

Wolna elekcja panującego. Stosunek do monarchy. Prawo do korony. „Artykuły henrycjańskie”. Król – prezydent. Prawo o wypowiadaniu posłuszeństwa. Król dla narodu, nie naród dla króla. Królobójstwo w Polsce nieznane.

Polityczna społeczność polska od schyłku średniowiecza aż po koniec swego istnienia wyznaje zasadę, ze człowiek powinien podlegać tylko tej władzy, którą sam z siebie wyłonił. Król w Polsce nie jest też narzucony ślepym trafem urodzenia – wybrano go wolną elekcją, na zgromadzeniu wyborczym. Na którym mógł zjawić się i oddać swój głos każdy pełnoprawny obywatel państwa. Obok senatorów i posłów od ziem i znaczniejszych miast, cała osiadła szlachta Korony i Litwy, bez względu na stopień zamożności, miała prawo przybyć na sejm konwokacyjny do Warszawy i osobiście brać udział w wyborze króla. Był to więc wybór na podstawie powszechnego głosowania, jednej wprawdzie warstwy, lecz niezmiernie licznej.

Zasada elekcyjności tronu w Polsce istniała już właściwie od roku 1382, po wymarciu głównej linii Piastów i po zgonie Ludwika węgierskiego, którego jeszcze Kazimierz Wielki po prostu „przeznaczył” na króla na mocy układów familijnych, nie pytając o niczyją zgodę. Utrwaliło ją ostatecznie wygaśnięcie rodu Jagiellonów, który dynastią był tylko na Litwie. Odtąd, od roku 1572, datują się owe niezwykłe akty wyborcze, w których brała udział cała szlachta, stanowiąca w danym okresie dziejowym „naród” polityczny, akta wadliwie zorganizowane ale istota swą, poprzez absolutyzm, utrwalający się wówczas w Europie, wybiegające ku wyżej rozwiniętym a dziś w wielu krajach praktykowanym pojęciom nowoczesnym. Dopiero w roku 1791 niebezpieczeństwo grożące ze strony sąsiednich mocarstw autokratycznych zmusiło Polskę upodobnić się do otoczenia i wprowadzić monarchię dziedziczną. Niemniej przez cały ciąg panowanie dynastii Jagiellońskiej naród polski dobrowolnie obierał siedmiu po kolei królów z jednej rodziny, a wczasach późniejszych obrał trzech z rzędu Wazów i dwóch Wettinów, co wymownie dowodzi, iż chroniąc zasadę polityczną, nie popadał bynajmniej w doktrynerstwo.

Przez długie wieki szlachta polska strzegła zasady elekcyjności tronu jako kardynalnej cechy swobód obywatelskich. Dziś niezmiernie łatwo wykazać szkody, jakie przyniosła Polsce wolna elekcja. Niemniej motywy ogółu szlacheckiego miały za sobą głębokie racje polityczne. Dziedziczność tronu na całym kontynencie europejskim została wyzyskana przez monarchów jako narzędzie do wprowadzenia rządów absolutnych, a oprócz tego była źródłem wojen sukcesyjnych, które ustawicznie zawichrzały Europę. Naród, który nie chciał absolutyzmu, musiał bronić się przeciw zasadzie dziedziczenia i zamiast „pana dziedzicznego” chętniej uznawać władzę „pana obieralnego”.

Między narodem a królem panuje w Polsce stosunek, który dobitnie charakteryzuje ducha urządzeń publicznych. Wobec osoby królewskiej zachowuje szlachcic polski pełne poczucie swej godności obywatelskiej i ludzkiej. „Króla szanował – mówi historyk Kalinka – jako powagę moralną, jako głowę federacji szlacheckiej, której członkiem sam się być wyznawał, ale króla się nie bał, bo nic od niego doświadczyć nie mógł. Rad był pozyskać jego łaskę, lecz w potrzebie bez niej się obchodził. Czem był, nie z króla był, ale sam z siebie”. W przeciwieństwie do tego we Francji np. za Ludwika XIV już nie zabiegano o względy, ale kult osoby monarszej doszedł do szczytu upodlenia. Wschodząc na ucztę biesiadnicy składali ukłon przed serwetą przeznaczoną do obtarcia ust królewskich, a każdy przechodzący przez sypialnię „króla – słońce” musiał kłaniać się przed pustym łóżkiem. W Polsce w stosunku do panującego nie ma ani śladu owego bizantynizmu, owego służalczego płaszczenia się, owego czołgania się „u stop tronu”, które typowo występują w Europie ówczesnej, a także o wiele późniejszej.

Do Stefana Batorego rzekł Jakub Niemojewski z całą swoboda wolnego człowieka: „Miłościwy panie, chowaj w całości nasze przywileje a będziesz nam miłościwym królem, jeśli nie – będziesz Stefanem Batorym, a ja Jakubem Niemojewskim”. Porównajmy to odezwanie się z owym znanym w historii rosyjskiej faktem, iż pewien bojar za drobne jakieś przewinienie wbity na pal na rozkaz Iwana Groźnego, męcząc się przez całą dobę, mówił do dzieci i żony, stojących opodal słupa: „Boże chroń cara”. Był to tylko jeden z tysięcy przykładów niezrozumiałego dla Polaka „heroizmu niewoli”, o którym powiedział Mickiewicz, że jest „psu zasługą, człowiekowi grzechem”. W atmosferze polskiej sami panujący wzdragają się przed przyjmowaniem bałwochwalczego kultu. Kiedy na sejmie lubelskim w roku 1569 magnaci litewscy, jeszcze pod wpływem starych wyobrażeń, padli na kolana przed Zygmuntem Augustem, król rzekł: „ Klękanie Panu Bogu samemu czynić mamy, a nie ziemskim panom”. (W. Sobieski „Król a car”). Tenże król podkreśla, że rozkazuje” swoim poddanym „prawem, nie czym innym”, a chociaż nie jest autokratą, chociaż nikt nie pełza przed nim i nie wybija pokłonów, to on kocha ten swój naród i mówi do niego: „Gdybyście się gardła naparli, aby to było z dobrem waszym, tedy dla was powinienem uczynić – tak was miłuję”.

Szlachcicowi polskiemu towarzyszy dumne poczucie, że jest nie tylko „wyborcą królów”, ale posiada nadto sam prawo do korony. Dla każdego z członków olbrzymiej rzeszy szlacheckiej stoi otworem droga do tronu, jeżeli na mocy wyjątkowych talentów i zasług powołać go tam zechce zaufanie współobywateli. Wypadek taki zdarza się w dziejach Polski cztery razy, a dwaj z tych elektów, Sobieski i Leszczyński, pomnożyli szereg nie najgorszych monarchów. Obaj oni, dostawszy się na tron, czuli się nie jakimiś istotami nadprzyrodzonymi, lecz ludźmi wyrosłymi z krwi i kości społeczeństwa i mimo wszystkie niedostatki polskiego rządu odczuwali szlachetna dumę, że mogą sprawować władzę w państwie opartym na wolności i prawie. Sobieski w pierwszej mowie tronowej, nazajutrz po elekcji, nazwał siebie „prostym szlachcicem”, obranym „z życzliwej woli swobodnego i prawowicie władnego narodu”. Leszczyński, ów zwolennik ukrócenia nadmiernych przywilejów szlacheckich i wróg „liberum veto”, wyznawał jednak, iż „daleko większy honor panować nad wolnym narodem, niż niewolniczym”. O stosunku narodu do króla decydował sam ustrój Rzeczypospolitej, ustrój, który zapobiegając tyranii jednostki, przesuwał punkt ciężkości życia politycznego na zgromadzenia sejmowe, który każdego obywatela czynił tym sposobem bezpośrednio uczestnikiem rządu i który w krew narodu wszczepiał poczucie odpowiedzialności za tok spraw publicznych.

Władza królewska była ograniczona szerokimi, jak widzieliśmy, kompetencjami Sejmu. Od roku 1573 wstępującym na tron monarchom przekłada sejm elekcyjny do przyjęcia ustawy zasadnicze („artykuły henrycjańskie”) i warunki rządzenia („pacta conventa”), rozgraniczające obowiązki i prawa króla od obowiązków i praw narodu. Król zatwierdza tę umowę przysięgą. Po takim unormowaniu obupólnego stosunku, po uznaniu kierowniczej roli sejmu i zatwierdzeniu swobód narodowych, król polski rozpoczyna swe funkcje, które są funkcjami najwyższego przedstawiciela władzy wykonawczej i pierwszego obywatela państwa, funkcjami w istocie swej – prezydenta republiki, pomimo tytułu i majestatu monarszego.

Naród zabezpiecza się dalej przed wszelkimi próbami autokratyzmu ze strony swego władcy, a czyni to w sposób zarówno prosty, jak uczciwy. „Gdyby król prawa, swobody, artykuły i pacta nadwyrężał lub ich nie dopełnił tedy obywatele będą uwolnieni od wierności i posłuszeństwa monarsze”. Chodziło przy tym nie o „ludzka omylność”, lecz wyraźnie o złą wolę, o świadome zamachy na prawa narodu, co sejm w 1576 roku osobno zastrzegł, „aby dla króla i dla obywateli wola Rzeczypospolitej nie była wątpliwą”. Ustawa z roku 1609 „ de non praestenda oboedientia” dokładnie określa postępowanie, jakie ostatecznie ma wyprzedzić wypowiedzenie posłuszeństwa, nie jest to bowiem procedura ani krótka ani lekkomyślna. Jeżeli król targnął się w sposób jawny i oczywisty na zaprzysiężone prawa, ma być uchwała sejmu trzykrotnie przestrzeżony i upomniany przez prymasa państwa i dopiero „w razie odrzucenia prośby”, w razie notorycznego szkodnictwa, może sejm rozwiązać umowę, której jedna ze stron nie dotrzymała.

Naród tedy był obowiązany wyczerpać cały szereg prób porozumienia się z królem, zanimby wypowiedział mu wiarę. Ten stosunek wyjątkowej lojalności wobec panującego mógł w praktyce prowadzić do nadużyć. I temu jednak zapobiegało prawodawstwo polskie, ustanawiając najsroższe kary dla awanturników wzniecającym zaburzenia pod pozorem, że król „na zgubę Rzeczypospolitej zamiary knuje”.

Artykuł „de non praestenda oboedientia” świadczy o wysokiej w Polsce czci dla prawa, które wyżej stawiano niż osobę królewską. Rzecz charakterystyczna przy tym, że warunek ten nie przeszkodził królowi tej siły moralnej, co Stefan Batory, sprawować rządów żelazna ręką i karać gardłem najpotężniejszych magnatów, gdy udowodniono im złamanie ustaw: ogół solidaryzował się z królem, który nie dopuszczał deptania prawi sam je uczciwie wypełniał.

Stosunek ten obywateli do osoby królewskiej (jeżeli weźmiemy poza nawias Węgry, których swobody zresztą zaczynają gasnąć już w pierwszej połowie XVI w.) jest czymś nieznanym w dziejach reszty ówczesnej Europy, która na przemian korzy się w prochu przed najdzikszymi wybrykami swoich władców i pozwala im po sobie deptać, to znowu rzuca ich sobie pod stopy, pastwi się nad nimi, więzi, truje, obcina głowy itd. Naród polski załatwia swe porachunki z monarchą uczciwie i jasno, jak przystało ludziom wolnym. Gdyby nie mógł dłużej znosić jego panowania, wówczas stanie przed nim z podniesionym czołem, oko w oko, bez niewolniczego podstępu, w biały dzień i z ręka na księdze praw przypomni artykuł „de non praestanda oboedientia” ( o nie stawaniu w posłuszeństwie, wypowiedzenie posłuszeństwa), artykuł który przewiduje po prostu rozwiązanie obupólnej umowy. „Chceszli starzeć się miedzy nami – woła naród polski do swego władcy – szanuj nasze swobody”. Jeśli nie, tedy król bezie odesłany tam, skąd przybył, z całym jego majestatu szacunkiem i z pełnym swej osoby bezpieczeństwem.

Nic złego nie stanie się mu wśród Polaków. Nie błyśnie mu w cieniach nocy maska najętego zbira, nie zagrozi mu sztylet, trucizna ani szarfa. Przez całych ósm wieków swojego bytu państwowego i przez ciąg czterdziestu kilku różnych panowań Polska nie miała ani jednego wypadku królobójstwa. (Jeden z pisarzy historycznych, omawiając to niezwykłe zjawisko, zapytuje sceptycznie, czy nie pochodzi ono stąd iż „u nas monarcha nie mógł nikomu szkodzić, jak gdzie indziej”. Oczywiście! Polska nie potrzebowała mordować królów, gdyż uczyniła wszystko możliwe, by zapobiec działaniu ich na szkodę narodu. Ale czyżby odwrotny stosunek miałby być lepszy?

W nowszym okresie dziejów od chwili gdy zaczyna się rozwijać władza sejmu, szlachta żyje w nieustannej obawie przed „absolutum dominium”, którego wzrost widzi w całej Europie, czuwa ciągle, aby korona nie nadużyła swoich praw na szkodę swobód obywatelskich, ale królów nie wlecze na szafot, nie morduje skrytobójczo. Król w Polsce nie potrzebował tez otaczać się strażą, obracał się wśród swego narodu śmiało i swobodnie. Zygmunt Stary mówił, że nie ma w całej Rzeczypospolitej ani jednego człowieka, na którego piesi spokojnie by nie zasnął. Bohaterski oswobodziciel Wiednia, Sobieski, który słynął z popularności, nie wahał się stanąć do tańca wśród szarego tłumu, na weselu u prostego kowala, jak wolny człowiek wśród wolnych ludzi.

Ten wybitnie charakterystyczny rys polskiego społeczeństwa, iż nigdy nie rozprawiało się z panującymi w sposób podstępny i zbójecki, lecz jawnie i po rycersku, mógł powstać tylko tam, gdzie równie jawnie i otwarcie głoszona była zasada, że nie naród istnieje dla króla, lecz król dla narodu, zasada nawskroś nowoczesna, a wyznawana w Polsce wówczas, gdy dookoła państwa europejskie coraz bardziej staczały się na poziom, prywatnej własności swych monarchów.

Szlachta polska

Liczebność. „Naród szlachecki” i jego uwarstwowienie. Możnowładcy, karmazyni, tłum. Odrębny charakter szlachty polskiej. Równość szlachecka. Nobilitacje. Udział krociowej masy w życiu publicznym.

Aby móc ocenić we właściwy sposób przeszłość dziejową Polski, trzeba uświadomić sobie, ze szlachta nie była tu, jak gdzie indziej, cienka tylko warstwą zwierzchnią, lecz tworzyła ogromny niezmiernie liczny odłam narodu, tak liczny, jak w żadnym innym kraju Europy. Liczebność ta była specjalną cechą polskiej budowy społecznej. Gdy np. Francja z końcem XVIII w. na 20 milionów mieszkańców ma szlachty 140.000.

A więc niespełna 1,5 %, to Rzeczypospolita polska na 10 milionów mieszkańców, w tym samym czasie liczyła z górą milion (niektórzy historycy podają 1.300.000) samej szlachty, co czyni 10–13 % ogółu ludności. Niebywały ten odsetek nie powinien dziwić, gdy przyjrzymy się wewnętrznej strukturze warstwy szlacheckiej polskiej. Jest ona w najwyższym stopniu zróżniczkowana, zawiera w sobie uwarstwowienia, które bez mała odpowiadają budowie pełnego organizmu społecznego.

W obrębie pozornie jednego „stanu” mieszczą się cztery zgoła różne i mocno od siebie odcinające się grupy. U szczytu stoją wielkie rody magnackie, potężni dzierżyciele latyfundiów przenoszących obszarem niejednokrotnie małe, a nawet średnie księstwa na zachodzie. Poniżej idzie liczne ziemiaństwo zamożne, odpowiadające angielskiej „gentry”, w którym jako dalsze odcienia można jeszcze rozróżnić „karmazynów” i szlachtę średnio sytuowaną, siedząca na jednaj lub paru wsiach. U dołu wreszcie rozlewa się niezmierna rzesza szlachty drobnej, ubogiej, zwana szaraczkową, zagrodową lub zaściankową. Tu spotykamy właścicieli kilkumorgowych zaledwie działek ziemi, którzy ją sami własnoręcznie uprawiają, jak chłopi, nie posiadają bowiem wcale poddanych. Gospodarczo nie różnią się oni niczym od zwykłego chłopstwa a często stoją niżej od chłopów lepiej uposażonych np. z dóbr królewskich. „Politycznie wyniesieni ponad chłopa, materialnie nieraz gorzej uposażeni” – mówi o nich Pawiński („Polska XVI wieku”). Obok nich na koniec, lub raczej o stopień jeszcze w dół, widzimy bezrolny tłum szlachecki, zwany dosadnie „gołotą”, który żadnej własności nieruchomej nie ma, a zajmuje drobne urzędy, służy po dworach zamożnego ziemiaństwa lub czepia się pańskich klamek, często zaś niepostrzeżenie wsiąka do miast, chwytając się rzemiosła lub handlu.

W milionie szlachty polskiej ten proletariat szlachecki, z ziemią czy bez ziemi, tworzy tez główny odsetek. Pochodzenie tej warstwy jest różne. Wywodzi się ona czasem z nobilitowanych chłopów, częściej jest produktem ciągłego procesu rozdrabniania się własności ziemskiej, który przez działy rodzinne oraz klęski gospodarcze i wojenne, doprowadził do dwumorgowych nawet posiadłości szlacheckich. Już w połowie XVI wieku w różnych stronach Rzeczypospolitej, na Mazowszu, na Podlasiu, na Litwie i na Pomorzu kaszubskim występuje licznie warstwa nazywana urzędownie „nobiles pauperes”, szlachta uboga, szlachta, która później coraz bardziej będzie się upodobniać do chłopstwa, aby za naszych wreszcie czasów, z utrata specjalnych praw politycznych, schłopieć całkowicie. Zaludniała ona w Polsce całe wsie i całe niemal powiaty. Orał swą szczupłą skibę ziemi ów herbowy chudopachołek, nie odpasując przy tym szabli na znak szlacheckiego urodzenia. Powtarzał sobie przysłowie, malujące dobitnie poziom materialny całej tej dobrze urodzonej biedoty: „Choć boso, a z kordem!”

To, iż szlachta polska nie stanowiła jednolitej warstwy społecznej, że rozpadała się na tyle różnych grup specjalnych, odcina ją w jaskrawy sposób od wszelkiej szlachty zachodniej. Że tworzyła ogromną milionową masę ludności, czyni to ją zjawiskiem nie posiadającym zgoła analogii. Nie bez pozorów słuszności też, w poczuciu nie tylko swego uprzywilejowanego stanowiska, ale też tej wielkie siły liczebnej, nazywała się po prostu „narodem szlacheckim”.

Pomiędzy poszczególnymi warstwami szlachty, oddzielonymi od siebie przepaściami różnic majątkowych, istnieje zasadniczo idealna równość, słynna i z duma wyznawana „równość szlachecka”, która stanowi jedną z najbardziej znamiennych cech życia publicznego w Polsce. Od Radziwiłła trzęsącego Litwą do ubogiego szaraczka, wszyscy, bodaj w teorii uznają się za równych jako szlachta i tylko piastowanie urzędów publicznych wywyższa jednych nad drugich. Na znak równości szlachta, bez różnicy stanowiska, nazywa się „bracią”. Możnowładca, sięgający głową poziomu korony królewskiej, odzywa się do chudopachołka szlacheckiego odwiecznym zwyczajem „panie bracie”. Duch narodu kodyfikuje to w popularnym i ulubionym przysłowiu „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. Istotnie, pod względem prawnym – pominąwszy tylko niewiele znaczące drobiazgi – żadne nie zachodzą różnice pomiędzy poszczególnym warstwami ogółu szlacheckiego. Wszyscy zajmują jednakowe stanowisko prawne w państwie. Przed wszystkimi w jednakiej mierze stoi otworem udział w sprawach publicznych i droga do najwyższych zasług i największych godności, nie wykluczając królewskiej. Dobitnie ilustrują to w praktyce losy rodziny Poniatowskich, w której dziad był nieznanym nikomu szlachetką, syn już pierwszym senatorem Rzeczypospolitej, a wnuk królem.

Równości tej strzeże szlachta polska miedzy innymi bezwarunkowym zakazem ubiegania się o tytuły baronów, hrabiów i książąt, co liczne i wciąż ponawiane uchwały sejmowe przypominają każdemu pokoleniu, wychodząc z zasady że nie masz zaszczytu większego, niż być obywatelem wolnej Rzeczypospolitej. Wyjątkowo tylko rodom książęcym na Litwie i Rusi, które wywodziły się od panujących tam niegdyś drobnych władców, a podpisane była na akcie Unii Lubelskiej, pozostawiono wolność nazywania się nadal kniaziami. Król polski nie posiadał władzy nadawania tytułów szlachcie krajowej, mógł ich udzielać tylko cudzoziemcom, a ustawa z roku 1673 nakładała karę dozgonnej infamii na tych, którzy przez przyjęcie tytułu od obcego monarchy poważyli się obrazić zasadę równości.

Tak samo, aż do końca nieomal, nie dopuściła szlachta do zaprowadzenia orderów. Próbę Władysława IV ustanowienia orderu Niepokalanego Poczęcia sejm udaremnił. Dopiero w połowie XVIII wieku, wśród powszechnego zamętu, przemycono pierwszy polski order Białego Orła. (Duch polskiego „narodu szlacheckiego” był zatem republikański i demokratyczny w pełnym tego słowa znaczeniu. Dumny ze swych swobód „naród szlachecki”, jakich niegdzie nie było na kontynencie, a nieraz nad miarę nimi upojony, nigdy przecież, za wyjątkiem zdeprawowanego pokolenia z końca XVII i pierwszej połowy XVIII w., nie zamykał się całkowicie przed dopływem z innych warstw ludności. Szlachta polska nie uległa niebezpieczeństwu wyrodzenia się w bezwzględnie skostniałą kastę, lecz zachowała cechy wciąż odnawiającego się organizmu, przy czym droga do tego uprzywilejowanego stanu nie prowadziła przez bogactwa i wpływy, lecz przez zasługę rycerską, która była dostępna i najuboższym: jest to tym znamienniejsze dla charakterystyki ducha narodowego, że od połowy XVI w. Nie król posiadał prawo nobilitacji, lecz sejm, a więc sam „naród”.

W żadnym z krajów Europy nie było tak licznych nadań szlachectwa i nie było o nie tak łatwo. (Mężowie rycerscy przyjmowali do bractwa swego coraz więcej ludu, przyjmowali całe pułki i całe pokolenia. I stała się liczba braci wielka jako Naród, i w żadnym narodzie nie było tylu ludzi wolnych i bracią nazywających się, jak w Polsce. (A. Mickiewicz – „Księgi narodu polskiego”) Znanym zjawiskiem jest uszlachcanie całych wsi chłopskich za czyny wojenne. Hetman Zamoyski po zwycięstwie pod Wielkimi Łukami przyjął do swego herbu rodzinnego znaczna część żołnierzy, który to przykład nieraz się powtarzał. Szczególnie wielu włościan służących wojskowo nobilitowano po wyparciu Szwedów za Jana Kazimierza w nagrodę za oswobodzenie kraju od nieprzyjaciela. Za króla Zygmunta Augusta mnóstwo mieszczan otrzymało szlachectwo.

Automatycznie uzyskiwali je profesorowie Akademii Krakowskiej. O silnym dopływie z zewnątrz świadczy fakt, że od roku 1601 do 1791 z pośród samych tylko cudzoziemców 500 rodzin zagranicznej szlachty otrzymało w Polsce indygenat, a blisko tysiąc obcych rodzin mieszczańskich zdobyło nobilitację (Fr. Bujak „Z dziejów kultury i gospodarstwa w Polsce”). Wolności szlacheckie posiadali nawet Tatarzy osadzeni na Litwie, chociaż od ogóły szlachty oddzielała ich przepaść różnicy religijnej i w pojęciu głęboko katolickiego społeczeństwa polskiego byli oni „niewiernymi”. Rzecz najbardziej jednak znamienna, że przypuszczano do klejnotu herbowego – ochrzczonych oczywiście – Żydów wiec żywioł bezbrzeżnie wówczas wszędzie lekceważony i pogardzany. Nobilitowano ich już w wieku XVI. W połowie wieku XVII obdarzono szlachectwem wiele rodzi żydowskich, należących do sekty tzw. frankistów.

Z powyższego przedstawienia rzeczy wynika jasno, że udział w szerokich swobodach politycznych w Polsce, udział w życiu publicznym i wpływ na sprawy państwa posiadała nie jakaś nic nie znacząca garść oligarchów, lecz wielki odłam narodu, milionowa, wciąż pomnażająca się masa ludności. Do urn wyborczych stawało w Polsce 200 tysięcy szlachty. Liczebny stopień tego udziału unaoczni się najlepiej stwierdzeniem, że Francja za Ludwika Filipa (1830 – 1848), jak to z uprawniona dumą mógł Zygmunt Krasiński podnieść w liście do Lamartina. Posiadała odsetek obywateli uprawnionych do głosowania do ciał przedstawicielskich – mniejszy niż Polska przed trzema wiekami.

Unie

Swobody wewnętrzne źródłem wzrostu mocarstwowego. Siła przyciągania. „Wolni z wolnymi, równi z równymi”. Unie z Prusami, Litwą, Inflantami. Podstawy zjednoczenia z Litwą. Autonomizm polski. Jak u nas „wynaradawiano”? Patriotyzm państwowy. Dysonans kozacki. Trwałość unii.

Ustrój wewnętrzny, oparty na wysoko rozwiniętej wolności, gwarantujący tak szczodry wymiar praw i swobód obywatelskich, począł wywierać z czasem wpływ atrakcyjny na inne narody i wywołał w następstwie potężny wzrost mocarstwowy państwa polskiego. Drogą specyficznie polską, niegdzie indziej niespotykaną w tej postaci, drogą Unii z sąsiednimi państwami i ludami, małe stosunkowo państwo Piastów powiększa coraz to bardziej swoje obszary. Narody sąsiednie, podlegające w domu twardej ręce absolutyzmu lub samowoli oligarchicznej, a pociągnięte urokiem praworządności i swobód, jakie społeczeństwo polskie potrafiło u siebie rozwinąć, poczynają ciążyć ku niemu z zgłaszać dobrowolnie swe przystąpienie do związku z Polską. Przez dwa wieki, od początku wieku XV do końca XVI, trwa szereg tych bezprzykładnych akcesów, dzięki którym Rzeczypospolita polska urasta z czasem do rozmiarów największego mocarstwa w Europie.

Przy zawieraniu unii z Litwa postawiła polska nieśmiertelną w swej prostocie zasadę: „wolni z wolnymi, równi z równymi” i zastosowaniem jej osiągnęła zdumiewające wyniki. Prof. St. Kutrzeba podnosi, ze na przekór utartej teorii, jakoby w rozwoju państwa tylko absolutyzm objawił wszędzie siłę spajającą. Polska XVI i XVII wieków ze swym bujnym rozwojem przewagi czynnika społecznego nad władzą monarszą potrafiła przeprowadzić jedność państwa o wiele lepiej niż despotycznie rządzone Niemcy lub Włoch y. W XVIII wieku Niemcy rozpadały się na półtrzeciej setki udzielnych kraików, wtedy gdy Rzeczypospolita polska stanowiła terytorialną jedność państwową, mimo, że w przeciwieństwie do narodowo jednolitych Niemiec jaj materiał budowlany przedstawił się niemal jako mozaika etniczna.

Łączącą siłę pięści zastąpiła tu skuteczniej łącząca siła miłości pojętej tak dosłownie, iż pierwszej unii Polski z Litwą towarzyszyły liczne małżeństwa zawierane między szlachtą obu krajów.„Związkiem miłości”, więc niby mistycznym małżeństwem dwóch narodów nazwano wręcz dalszą ściślejszą unię polsko – litewską w Horodle w roku 1413, której akt przez Polaków ułożony rozpoczynał się charakterystycznym wyznaniem:„Nie dozna łaski zbawienia, kogo nie wesprze miłość. Ona jedna nie działa marnie: promienna sama w sobie, gasi zawiści, uśmierza swary, użycza wszystkim pokoju, skupia co się rozpierzchło, podźwiga co upadło, wygładza nierówności, prostuje krzywe, wszystkim pomaga, nie obraża nikogo, a ktokolwiek schroni się pod jej skrzydła, ten znajdzie bezpieczeństwo i nie ulęknie się niczyjej groźby. Miłość tworzy prawa, włada państwami, urządza miasta, wiedzie stany Rzeczypospolitej ku najlepszemu końcowi, a kto ją pogardzi, ten wszystko utraci. Dlatego też my wszyscy zebrani, prałaci, rycerstwo i szlachta, chcąc spocząć pod puklerzem miłości i przejęci pobożnym ku niej uczuciem, niniejszym dokumentem stwierdzamy, że łączymy i wiążemy nasze domy i pokolenia, nasze rody i herby....”

Polska zapisała w dziejach cały szereg takich dobrowolnych do siebie przystąpień.

W roku 1454 stany pruskie z miastami prawie czysto niemieckimi i szlachta w znacznej części niemiecką lub zniemczoną wypowiedziały posłuszeństwo oligarchicznemu rządowi Zakonu Krzyżackiego i zwróciły się do Polski z prośbą o inkorporację. W dwanaście lat po tym zgłoszeniu się stanęła unia Prus z Polską. Odtąd, od roku 1466, jest pruskie Pomorze Gdańskie integralna częścią Rzeczypospolitej, zachowując atoli pod względem ustrojowym szeroka wewnętrzna samodzielność.

Nowa prowincja posiada odrębne prawo sądowe, tzw. „korekturę pruską”, odrębny sejm, odrębny skarb z podskarbim pruskim. Do końca istnienia Rzeczypospolitej posłowie pruscy, kładąc podpisy na aktach elekcyjnych królów, zaopatrywali je zastrzeżeniem „salvis per omnia juribus terrarum Prussiae” (z zachowaniem praw ziemi Pruskiej). W granicach Prus jeszcze dalej idącą odrębność administracyjną i sądową zachowuje Warmia z biskupem swym jako księciem na czele. Do tego stopnia sięga swoboda, że nie tylko niemczyzna w tych przyłączonych ziemiach zachowuje cechy języka urzędowego w magistratach, ale posługuje się nią nawet kancelaria królewska w stosunkach z miastami pruskimi, czego przestrzega tak typowo narodowy król, jak Jan III Sobieski. W roku 1525, z wygaśnięciem dynastii Piastów, księstwo mazowieckie wyrzeka się swej udzielności i przystępuje do dobrowolnego związku z państwem polskim; i oni zachowuje przez długi czas odrębne urządzenia, między innymi własne urządzenia prawne, skodyfikowane pod nazwa „ exceptów mazowieckich”.

W roku 1561 akces do Polski zgłaszają Inflanty. Zagrożone pod rządami Zakonu Mieczowego zaborem przez rosnącą potęgę Moskwy, niemieckie to i przeważnie protestanckie państewko duchowne, mając do wyboru z jednaj strony jednowierczą i pokrewna plemiennie Szwecję i Danię, z drugiej katolicką Polskę, wybiera tę ostatnią ze względu na widoki uzyskania najszerszego samorządu. Rzeczywiście wcielone do Rzeczypospolitej polskiej Inflanty zachowują, obok pełnej swobody wyznaniowej, oddzielne władze, własne sądownictwo, a początkowo osobny sejm. Stopniowo, bez żadnego ze strony polskiej nacisku, dokonała się ściślejsza tego kraju asymilacja z całością państwa.

Równolegle do tych trzech mniejszych unii z Prusami, Mazowszem i Inflantami, rozwija się wspomniane już na wstępie olbrzymie, zarówno na rozmiary terytorialne, jak na znaczenie dziejowe, epokowe dzieło unii z Litwą historyczną, krajem, który obszarem swym niewiele ustępuje Francji. Przedstawia się ono jako szereg coraz ściślejszych umów, zawieranymi miedzy oboma państwami w przeciągu lat dwustu, jest zatem wytworem niezwykle dojrzałej ewolucji. Wśród całego łańcucha ponawianych w obrębie tego czasu unii polsko – litewskich wybijają się trzy główne etapy. W roku 1386 zawarta została pierwsza, personalna unia Polski z Litwą przez powołanie na tron Polski wielkiego księcia Litwy, Jagiełły, i poślubienie przez niego królowej polskiej Jadwigi.

W roku 1413 doszła do skutku unia w Horodle, w której oba narody poręczyły sobie trwałe porozumienie co do następstwa tronu, a szlachta litewska otrzymała zadatki swobód i praw politycznych, jakie już posiadała szlachta polska. W 156 lat po tym nowym zbliżeniu i zrównaniu, po utrzymaniu przez cały ten czas wspólnej dynastii, gdy wewnętrzne upodobnienia się ustroju i ducha obu państw dokonało się już w głównych zarysach, nastąpiła w roku 1569, na sejmie lubelskim, tym razem realna unia Polski z Litwą, która niewzruszona miała przetrwać, dopóki przemoc z zewnątrz nie obaliła świetnej budowli, wzniesionej rozumem naszych praojców.

Oba państwa posiadały odtąd wspólnego monarchę, który był w jednaj osobie królem Polski i w. Ks. Litewskim, oraz wspólny sejm, który zbierał się na przemian w Warszawie i Grodnie, a przewodniczył mu również na zmianę marszałek Korony lub Litwin. Wspólnie występowały zjednoczone kraje na zewnątrz jako jedna Rzeczpospolita, wspólnych miały sprzymierzeńców i wrogów, wspólnie zawierały traktaty i prowadziły wojny. Poza tym pozostawały odrębne dziedziny życia i odrębne instytucja dla każdej połowy. Sejm walny, złożony z senatorów i posłów polskich i litewskich, uchwalał ustawy bądź dla całej Rzeczypospolitej, bądź specjalnie osobno dla Korony i dla Litwy. Zatrzymały oba państwa własną administrację centralną, oddzielne skarby, osobne wojsko, odrębne sądownictwo aż do trybunału ostatniej instancji. (W sądach litewskich, zorganizowanych według polskiego wzoru, obowiązywał miejscowy kodeks praw tzw. „Statut Litewski”). Władza kanclerzy, podskarbich, marszałków i hetmanów koronnych wraz z cała im podwładna hierarchią nie sięgała na Litwę i odwrotnie. Obustronna ta autonomia szła tak daleko, że piastować urzędy mogła na Litwie tylko osiadła szlachta litewska, w Koronie tylko koronna. (Oto przykład jak zasady tej strzeżono.

W roku 1597 zdarzyło się, że biskupem krakowskim mianowany został Litwin, Jerzy Radziwiłł, na odwrót zaś biskupstwo wileńskie miał objąć Polak. Wynikła o to zasadnicza sprawa. Zarówno Litwini, jak i Polacy uznali zgodnie, że precedens taki jest niedopuszczalny i rzecz zakończyła się w ten sposób, że desygnowany do Wilna Polak wcale nie objął urzędu.). W praktyce nie odznaczała się tak owa dwoistość państwa tak silnie, skoro ustrój prawny, administracyjny, skarbowy i wojskowy był tu i tam zupełnie zgodny, skoro zwłaszcza osią, około której obracało się życie publiczne, był jeden sejm walny, nie tylko spełniający funkcje ustawodawcze, ale i kierujący całą polityką. Nie mniej Litwa posiadała w stosunku do Polski, aż do epoki rozbiorów, niczym nie zachwiane stanowisko państwa współrzędnego i odrębnego, jakkolwiek mieszkańcy obu krajów – mowa ty oczywiście o warstwach wyposażonych w prawa polityczne – dzięki swobodom, które ich łączyły, czuli się przede wszystkim obywatelami wspólnej Rzeczypospolitej.

Lecz oprócz autonomii terytorialnej zna Polska jeszcze autonomie obcoplemiennych grupo nie zajmujących nigdzie zwartego obszaru. Ormianie mieszkający w południowych miastach Rzeczypospolitej, posiadali własne sądownictwo i odrębny „statut ormiański”, zatwierdzony przez polskie władze i normujący wewnętrzne stosunki prawne tego handlowego ludu. Żydzi mieli przez długie wieki w Polsce zupełnie samodzielną organizację swego wewnętrznego życia, wyposażona nawet w organy centralne. Dwa razy w roku zbierały się „generalne sejmy żydowskie” (Congressus generalis judaicus – od 1582 do 1764), osobno w koronie i osobno na Litwie, które składały się z przedstawicieli gmin wyznaniowych i jako najwyższa instancja załatwiały różne sprawy objęte żydowską autonomią.

Sejmom tym przyznane było prawo rozdziału według własnego uznania podatków, które Rzeczypospolita nakładała ryczałtowo na ludność żydowską. Posiadali wreszcie Żydzi własne sądownictwo. Żyd oskarżał Żyda tylko przed sądem żydowskim. Dopiero gdy Żyda oskarżał chrześcijanin, lub odwrotnie, sprawa przechodziła pod sąd królewskiego wojewody, ale i tu zasiadał ławnik żydowski, którego współudział był konieczny dla prawomocności wyroku. O rozległej autonomii Żydów w Polsce odzywają się dziś z zachwytem pisarze narodowo – żydowscy. „Jeżeli gdziekolwiek – mówi dr M. Rosenfeld ("Polen und Juden" Berlin 1917)–dążymy do autonomii narodowej, to jako ideał przyświeca nam to, cośmy posiadali już w Polsce. Pragniemy powrotu do dawnych tradycji, chcemy starego samorządu jaki kiedyś w Polsce kwitnął. (Nie tylko jednak prawo było tak szczodre dla Żydów. W parze z tym szła wysoka kultura humanitarna społeczeństwa. Historyk żydowski dr Mojżesz Schorr stwierdza w stosunku tego społeczeństwa do ludności starozakonnej „czysto ludzki moment poszanowania godności człowieczej Żydów w odróżnieniu od wszystkich innych krajów”, który między innymi wyraził się w tym, że znany na Zachodzie jaskrawy symbol pogardy dla Żydów, tzw. „żółta łata” (w ciągu dwóch stuleci 1370 – 1538 w prawodawstwie polskim spotykamy tylko cztery razy, a potem już nie spotykamy wcale, był „ w praktyce w ogóle całkowicie nieznany” (Schorr – „Rechtstellung und innere Verfassung der Juden in Polen” Berlin 1917).

Obok odrębności ustrojowych posiadała różnolita ludność Rzeczypospolitej aż do końca jej bytu całkowitą swobodę języka. Ze strony żywiołu polskiego, niezawodnie górującego kulturą nad olbrzymią większością narodów i plemion, które wchodziły w skład wspólnego związku państwowego, nie było pod względem językowym żadnego zgoła ucisku. Nikogo Polska nie „wynaradawiała”. Nie mniej wyższe warstwy niepolskie w Rzeczpospolitej, przede wszystkim litewskie i ruskie, przyjęły z czasem całkowicie język polski za swój, nie tracąc przy tym poczucia odrębności narodowo-terytorialnej, co w pewnych swoistych formach przejawiało się nawet u takich ludzi jak Kościuszko. Pomimo, że współczesne pojęcie „wynaradawniania” było na ogół obcym tamtej epoce, musimy sprawie tej poświęcić więcej uwagi z dwóch przyczyn.

Po pierwsze dlatego, aby wywlec na światło faktów historycznych oszczerczy fałsz pewnych, mianowicie rosyjskich i niemieckich pisarzy, jakoby dawna Polska „uciskała narodowo” złączone z sobą ludy. Po wtóre, ponieważ nie brak jednak przykładów, ze nawet za czasów istnienia Rzeczypospolitej zdarzały się kraje, w których przedwcześnie dojrzała myśl celowej i siła przeprowadzonej unifikacji językowej: wystarczy przytoczyć, że np. w Prusiech już w połowie XVIII wieku w brutalny sposób germanizowano Polaków śląskich, między innymi rafinowanym, choć zresztą krótkotrwałym ukazem Fryderyka II, zabraniającym dawania ślubów parom, które nie wykażą się dostateczną znajomością języka niemieckiego. (Buzek: „Historia polityki rządu pruskiego wobec Polaków”).

Ze strony oszczerców obcych wysuwa się głównie zarzut, że Polska „wynarodowiła” wyższe warstwy na Litwie i Rusi litewskiej. Wystarczyłoby zapewnie powołać się na fakt, że Litwa stanowiła w stosunku do Korony państwo odrębne z własnym, jak to widzieliśmy, rządem, administracją, sądownictwem i armią, aby wykazać całą niedorzeczność przypuszczenia, iżby Polacy mogli narzucać jej swój język. Ale nie poprzestańmy na tym, walnym dowodzie i sięgnijmy głębiej.

Nie mogło być mowy o wynarodowieniu wyższych warstw litewskich, gdyż one w chwili pierwszej osobistej unii z końcem XIV wieku od dawna były językowo wynarodowione, uległszy wpływowi bardziej podówczas wyrobionej białoruszczyzny. Język ten był urzędowym na Litwie, w nim zredagowany był sądowy Statut Litewski. Językiem białoruskim, w chwili zetknięcia się z Polską, posługiwali się bojarzy i panowie litewscy w sprawach nie tylko państwowych, lecz i rodzinnych. Tym językiem biegle sam władał i porozumiewał się z Polakami Jagiełło. Już Kromer pisał: „Odkąd jęła Litwa po rusku mówić litewski język nie był użyteczny”. Zauważono słusznie („Polska i Litwa dawniej i dziś”), że wobec tego mogłaby być mowa o „ucisku ruskim” co zresztą byłoby także nonsensem, ponieważ nie Ruś panowała nad Litwą, ale Litwa nad Rusią. Taki stan rzeczy zastali Polacy w epoce unii. Zmienić w nim prawnie nic nie mogli i nie zmienili, gdyż władza ich nie sięgała poza Koronę ani wtedy, ani później. Życie dopiero sprowadziło zmiany. Zbiałoruszczona niegdyś dobrowolnie szlachta litewska poczęła z czasem, również dobrowolnie, ulegać wpływom polszczyzny – język białoruski począł ustępować w użyciu potocznym przed wykształceńszym językiem polskim.

Polonizacja, która była procesem działającym wolno przez parę pokoleń, zatoczyła kręgi wśród wyższych warstw społecznych całej już teraz Litwy jagiellońskiej. Stopniowo, nieznacznie, bez żadnego nacisku szlachta zarówno rdzennie litewska, jak białoruska ( a równolegle z tym w Koronie i ruska) poczęła mówić i myśleć po polsku. Do jakiego stopnia nie było w tej matamorfozie językowej najmniejszej presji ze strony Polaków, świadczy fakt, że już po dokonanym procesie owej polonizacji język białoruski pozostał i nadal na Litwie językiem urzędowym, językiem kancelarii Wielkiego Księstwa Litewskiego i siłą rozpędu wciąż jeszcze obowiązywał w aktach urzędowych. Już w wieku XVII coraz częściej, a po tem stale powtarzało się przez długi czas jedyne w swoim rodzaju curiosum, że szlachta litewsko-ruska podawała do sądów akta pisane po polsku, a sądy, stosując się do przepisów niezmienionego jeszcze prawa, opatrywały je wciąż formułkami ruskimi. Tym sposobem przetrwała białoruszczyzna szlachecka na Litwie, o całe niemal stulecie, swą likwidacje w życiu. Oto – ucisk!?

Czy mogła być w takich warunkach mowa o jakimkolwiek „tępieniu” przez Polaków języka litewskiego? Już fakt, że sama szlachta litewska go porzuciła, uchyla potrzebę odpowiedzi. Polacy odnosili się do tego języka ludu z tym samym poszanowaniem odrębności, jaki na tylu innych spotykaliśmy polach. Wynaradawnianie nie było po prostu kunsztem polskim. Jako ilustracje do stosunku ukształconego o tyle wyżej żywiołu polskiego do pogardzanej naówczas mowy litewskiej warto przytoczyć, że zanim ustalono prawnie zasadę, iż Polak nie może piastować urzędu na Litwie i odwrotnie, gdy duchowieństwo szło z Korony na Litwę dla ugruntowania wiary chrześcijańskiej i gdy Kazimierz Jagiellończyk pragnął wysłać na biskupstwo wileńskie Sędziwoja z Czechła otrzymał od tego Małopolanina znamienna odpowiedź: „Miłościwy królu, nie umiem po litewsku i już jestem za stary abym się tego języka mógł łatwo nauczyć”.

Historyk uchrześcijanienia Litwy ks. dr Jan Fijałek („Polska i Litwa w dziejowym stosunku”) na podstawie żmudnych badań stwierdza, że lud litewski przez cały czas trwania Rzeczypospolitej tj. i wtedy gdy polszczyzna była tam językiem całkowicie panującym w warstwach wyższych znajdował pewną opiekę dla swej mowy ze strony spolonizowanej już szlachty i Kościoła. Przytoczywszy długi szereg faktów i dokumentów z dziedziny wyznaniowej autor wspomniany pyta: „Gdzie są tego rodzaju pomniki u innych w Europie narodów, które by uwzględniały tak jak w Kościele polskim wszystkie języki miejscowej ludności?”. Nie znajdziemy ich w każdym razie u niemieckich rycerzy krzyżowych, którzy jednocześnie ogniem i mieczem usiłowali „nawracać” plemiona letońskie.

Nieliczni tylko z wykształconych Litwinów kultywowali język litewski. Do takich należał kanonik Mikołaj Dauksza, który z końcem XVI wieku po litewsku pisał i drukował. Otóż wymowny i charakterystyczny był stosunek tego pisarza litewskiego do polszczyzny. Możemy o tym przekonać się ze wstępu jego do litewskiego przekładu postylli Wujka. We wstępie tym Dauksza mówi: „ Z przyrodzenia każdy, jako do swej nacji i krwi, tak do swego języka chęć ma większą i mocno się do niego przywiązuje. Lecz to nie tym umysłem mówię, abym miał ganić umiejętność postronnych języków, zwłaszcza polskiego, który nam przez owo miłe zjednoczenie Wielkiego Księstwa ze sławną Koroną Polską niemal rodzonym jest, ale tylko ganię zbrzydzenie i niemal odrzucenie języka naszego, właśnie litewskiego” itd. Więc nawet i ten miłujący swą stara mowę plemienną klasyczny świadek nie mógł oskarżać i nie oskarżał Polaków o wynaradawianie.

Polonizacja była dobrowolną. Źródło jej nie stanowiła sama siła przyciągania kultury naszej w utartym i wąskim tego słowa znaczeniu, a więc kultury umysłowej, która tak wysoko stanęła już za Zygmuntów, ale przede wszystkim siłą przyciągającą polskiej kultury politycznej. Że wpływ stanowczy odgrywały tu czynniki ideowe, że była to najgłębsza i najszlachetniejsza asymilacja, przez WOLNOŚĆ, o tym świadczy fakt, że spolszczyły się nie tylko językowo zwierzchnie warstwy rusko – litewskie, które kulturalnie stały niżej od nas, lecz także - na kresach zachodnich i północnych – szlachta niemiecka, która pod względem rodzimej kultury intelektualnej nie stępowała bynajmniej Polakom.

Jeżeli spolszczeniu językowemu uległy zachodnio-pruskie rody Kalksteinów, Denhoffów, Szlichtyngów, Weycherów, Wolszlegierów, oraz dziesiątki innych, o miedzę tylko od macierzystych dla siebie terenów niemieckich, z których dorobku kulturalnego my sami czerpaliśmy niejednokrotnie, to działał tu jedynie urok atrakcyjny tych wolności i swobód, w które tak bogata była Rzeczpospolita, a których nie było po tamtej stronie zachodniej granicy. Na tej samej zasadzie opierała się polonizacja szlachty bałtyckiej, owych Platerów, Borchów, Weyssenhoffów, Tyzenhausów, Manteufflów, Romerów, Mohlów, którzy tylu znakomitych, oddanych i wiernych synów dostarczyli polskiej ojczyźnie, rodów tak daleko od ognisk umysłowej kultury polskiej oddalonych, jak daleko było z Inflant do Warszawy i Krakowa. (Analogie do asymilacyjnej siły polskich ideałów wolnościowych stanowi stosunek Francji do niemieckiej Alzacji, która przeżyła wraz z nią okres Wielkiej Rewolucji. W czasie wojen republiki i wojen napoleońskich niemniej jak 62 generałów francuskich pochodziło z tej kraju, a nazwiska 28 wyryto na Łuku Triumfalnym w Paryżu. Pomnik francuskiego patrioty gen. Klebera (1753-1800) zdobi do dziś Strasburg.)

Zasadnicza cecha państwowości naszej była wolność i tolerancja ustrojowa dla wszystkich przejawów odrębności historycznej, czy cywilizacyjnej lub nawet plemiennej czy językowej. Każda skrystalizowana indywidualność zbiorowa korzystała w granicach Rzeczypospolitej z pełnych praw do życia i mogła swobodnie się rozwijać.

Na gruncie tak rozwiniętego ustroju wytworzył się w Polsce patriotyzm państwowy, niepodobny zgoła do tego, co współcześnie widzimy gdzie indziej, patriotyzm niemal nowoczesnego typu. Swobody polityczne, szerokie i bujne, wiązały każdego obywatela mocno z państwem, kazały mu cenić „Najjaśniejszą Rzeczpospolitą”, jako gwarantkę rozlicznych wolności. „Ojczyzna wasza – mógł słusznie mówić z początkiem XVII w. Skarga – matką wam jest, a nie macochą, na ręku was swoim nosi, a krzywdy żadnej cierpieć nie dopuści”, gdy poddani innych państw „uciśnienie i tyranie cierpią”. Szlachcic polski, współrządca swego kraju, dumny swym prawnie zabezpieczonym stanowiskiem człowieka prawdziwie wolnego, patrzał z politowaniem na rządzonych autokratycznie sąsiadów z zachodu, a z pogarda na niewolniczo podległe ludy najbliższego wschodu i tym wyżej musiał szanować organizm polityczny własnego państwa. („Nigdy Polacy – pisał Kościuszko w r. 1814 do historyka angielskiego Jamesa Mackintosha – nie poddadzą się z własnej woli jarzmu cudzoziemców, albowiem ich charakter zbyt się różni od charakteru ich sąsiadów”. Ten „różny charakter” był w znacznej mierze wytworem wielowiekowej odrębnej kultury politycznej i on to przede wszystkim udaremnił próby zjednoczenia rozdartych części Polski z państwami rozbiorowymi, które wyrosły na ideologii wprost przeciwnej).

Świadomość ostrej odrębności w stosunku do sąsiednich narodów wytwarzała na wewnątrz poczucie wspólnoty bez względu na plemienne, językowe i wyznaniowe różnice jakie dzieliły mieszkańców rozległej Rzeczypospolitej. Na ogromnych obszarach od morza Bałtyckiego do morza Czarnego wśród odmiennych żywiołów etnicznych i kulturalnych, nachylających się bądź ku łacińskiej, bądź ku bizantyjskiej cywilizacji, istniał jeden mocno zarysowany patriotyzm państwowy – polski, czerpiący siłę swa w fakcie, iż cała ta różnolita masa politycznie czynnej masy ludności oddychała pełnią swobód obywatelskich.

W długim, szeregu pokoleń nie wykazuje historia ani jednej próby zerwania tego świetnego związku państw i narodów, jaki wytworzył geniusz dziejowy polski. Związek Polski i Litwy, ze względu na odmienność pierwiastków politycznych, które go utworzyły, oraz nie niespożytą swa trwałość stoi jako zjawisko odosobnione w dziejach. Unia kalmarska trzech państw skandynawskich (1397) przetrwała zaledwie jeden wiek, a u[padła, jako mówi historyk Danii, Dahlman dlatego, gdyż opierała się głównie na sile materialnej i była sprawą panujących, nie sprawą ludów. Unia polska okazała się wewnętrznie niezniszczalną.

Jedyny wybitny dysonans w dziedzinie współżycia ludów zamieszkujących Rzeczpospolitą tworzy powstanie kozaczyzny w połowie XVII w.

Powstanie to, które zwichrzyło kraj i podcięło jego siłę państwową, było atoli ruchem głównie socjalnym, przynajmniej w pierwszej fazie swego rozwoju. Jaka role w nim grał czynnik narodowo- polityczny, oświetla między innymi fakt, że przedstawicielem Rzeczypospolitej, wysłanym do pertraktowania z Kozaczyzna, był wojewoda Adam Kisiel, Rusin i schizmatyk. W roku 1658 przyszło między Polską i Ukrainą do ugody w Hadziaczu. Rozszerzyła ona Unię Lubelską i przekształciła jagiellońska Rzeczpospolitą w związek federacyjny polsko-litewsko-ukraiński, w którym Ukrainie przypadł podobny stosunek do Korony, a jakim do niej pozostawała Litwa. Lecz akt ten przyszedł niestety za późno. Zniweczyła go Moskwa ku szkodzie zarówno Polski jak Ukrainy. Polityka wobec Kozaczyzny, i w ogóle schizmatyckiej Rusi, przypadająca na czasy upadku naszej myśli politycznej, upadku tolerancji i zdolności łączenia żywiołów różnorodnych, była jednym z najcięższych błędów i jedną, z najcięższych win, jakie obarczyły nasza przeszłość. Polska odstąpiła tu od zasad którym zawdzięczała pomyślność wewnętrzną i siłę na zewnątrz i odstępstwo to zemściło się na niej.

Jak silną spójnię potrafiła Polska wytworzyć poza tym między ludami przez siebie sfederowanymi, jaka trwałość wykazały unie polskie, świadczy fakt, że nawet gdy Rzeczpospolita ostatecznie przestała istnieć i znikł węzeł państwowy, łączący jej różnorodne części, to długo jeszcze, niejednokrotnie aż dotąd, trwa ciążenie ku Polsce krajów, które niegdyś stanowiły z nią jeden organizm państwowy. Największy z nich, Litwa, wchodzi w skład imperium rosyjskiego od lat 120 z górą, niemniej w warstwach, które były historycznie czynne uznaje się i po rozbiorach w dalszym ciągu za przynależną do Polski. Żadne wysiłki, których wszechpotężna Rosja nie szczędziła, nie były w stanie wytępić tego poczucia przynależności, żaden nacisk nie mógł stłumić w historycznej warstwie litewskiej pamięci, że żyła kiedyś w wolnym i szczęśliwym związku Rzeczypospolitej Polskiej. Od lat trwa Litwa wiernie u boku Polski podczas wszystkich jej walk o odzyskanie wolności. Nie tylko w epoce rozbiorów, gdy w Warszawie wybucha powstanie Kościuszki, porywa za broń także Wilno: to samo bowiem dzieje się przez cały wiek XIX.

W walce z Rosja w roku 1831 leje się pod wspólny sztandarem krew zarówno w Polsce, jak na Litwie. W latach 1836 – 1838, gdy w wyczerpanej Warszawie zaległo głuche odrętwienie, Litwa porywa się sama do nowych spisków, których przywódcy litewscy Konarski, Zawisza, Wołłowicz, wraz z tysiącami uczestników ponoszą męczeńską śmierć za próbę odbudowania Rzeczypospolitej. W roku 1863 powstanie ogarnia znowu obydwa kraje, a rok przed tym niebywała procesja dwu narodów spotyka się w Horodle, aby na tym historycznym miejscu odnowić uroczyście przedwieczne śluby unii.

Pierwiastków odmiennych, stopionych niegdyś dobrowolnie w jedną polityczną całość niepodobna oddzielić od siebie ani w rzeczach, ani w ludziach. Tragiczny Reytan, który na sejmie warszawskim z rozpacza protestował przeciwko rozbiorowi Polski, to syn Litwy. Człowiek, którego imię stało się synonimem najwyższych polskich ideałów, który na krakowskim rynku przysięgał wypędzić z Polski najeźdźców, Tadeusz Kościuszko, to również Litwin. Mocarz polskiego ducha, genialny wyraziciel jego tęsknot i wzlotów, Adam Mickiewicz, którego szczątki pochowała Polska w królewskich swych grobach na Wawelu, to także Litwin. Potomkowie tych, co imieniem Litwy zaprzysięgali niegdyś wieczna wiarę wspólnej Rzeczpospolitej, historyczne rody Radziwiłłów, Sapiehów, Czartoryskich, Czetwertyńskich, Sanguszków i dziesiątki, setki i tysiące innych, dochowali tej wiary do dziś, niezłomni w swym poczuciu i jedności z Polską.

Mamy tu przed sobą dziwne zjawisko dziejowe: unia polsko-litewska przeżyła istnienie państw, które ja zawierały. Treść aktów politycznych spisanych w r. 1413 i 1569, po upływie wielu stuleci żyje w duszach ludzkich, choć akty z państwowych kancelarii przeszły dawno do szaf muzealnych, a postanowieniom ich zabrakło siły wykonawczej. Taka spiżową trwałość wykazało dzieło polskiej mądrości stanu, które łączyło wolnych z wolnymi i równych z równymi.

Źródło:

Antoni Chołoniewski, Duch dziejów Polski, Wydanie drugie przejrzane i rozszerzone Kraków 1916 r. nakładem towarzystwa imienia Stefana Buszczyńskiego Kraków Basztowa 17. Cena 6 koron (4 marki) Drukarnia Narodowa w Krakowie.

Autor publikacji: 
GEOPOLITYKA: