DUCH DZIEJÓW POLSKI (cz. II) - ROK 1916

Właściwa miara oceny

Jakkolwiek Rzeczpospolita Polska była wybitnie państwem wolnościowym i rozwinęła w tym kierunku ogromne bogactwo twórczej myśli politycznej, to przecież często, nie tylko ze strony obcych źle poinformowanych lub też wrogich nam pisarzy, których sądy bywają przykrawywane do podejrzanych interesów bieżących, ale także ze strony samych Polaków wychowanych na samobiczującej się nowszej historiografii naszej, zdarza się słyszeć, że wszystko to traci właściwie na wartości, gdy z Polska stanowiła raj dla jednej tylko uprzywilejowanej warstwy społecznej, podczas gdy daleko liczniejsza ludność mieszczańska i chłopska przeżywała równocześnie całe wieki w najbardziej opłakanych warunkach.

Mogłoby się zdawać wobec takiego zarzutu, ze tzw. Niższe warstwy stąpały w innych krajach Europy po różach, kiedy w szlacheckiej republice polskiej przezywały długi okres istotnie ciężkiej i twardej niedoli. Nie! Każdy szkolny podręcznik poucza, że chłop był w pewnych epokach dziejów wszędzie gnębiony, mieszczaństwo było wszędzie z praw odarte. Lud rolny w Europie od drugiej polowy XVI wieku coraz to cięższym jarzmem robocizny był przytwierdzony do gleby, a ucisk pańszczyźniany przybrał tak wielkie rozmiary, że zadawano sobie w tych czasach pytanie, czym lepiej być: czy długo pielęgnowaną a krótko ścigana zwierzyną, czy wiecznie ściganym a nigdy nie pielęgnowanym chłopem-poddanym (was es besser habe, das lang gehegte und kurtz gehetzte Wild, oder der stets gehetzte und nie gehegte Unterthan” – Janssen „Geschichte des deutschen Volkes”).

We Francji pisał w roku 1688 Jean de la Bruère: „Widać po wsiach pewne dzikie zwierzęta, samców i samice, czarne, opalone od słońca, przywiązane do ziemi, którą ryja i kopią z zaciekłością. Kryją się na noc do jam, gdzie żyją czarnym chlebem, wodą i korzeniami. Maja jak gdyby mowę, a gdy wstają na nogi, pokazują twarz ludzką: w istocie są to ludzie”. Nie potrzeba chyba dodawać, że to są chłopi. Mieszczaństwo po świetnym rozkwicie średniowiecza znalazło się również mniej więcej wszędzie w upadku. Traciło nie tylko prawa polityczne, ale i warunki materialnego rozwoju. W Niemczech w XVI wieku szlachcic – zupełnie jak w Polsce – był wolny od cła. Jeśli sprowadzał dla siebie towar, lub gdy własny produkt wiejski wywoził, pod osłona zaś tego przywileju dopuszczano się nadużyć na szkodę miejscowego przemysłu i handlu. Nieliczne tylko, wyjątkowe umysły ówczesne, zarówno w Europie jak u nas, zdawały sobie sprawę, że i niesłusznym i szkodliwym dla państwa jest upośledzenie nie-szlachty. Powszechnie przyjmuje się to za rzeczy usprawiedliwione historycznym rozwojem pojęć. Nikomu, o ile idzie o stosunki na zachodzie, nie przychodzi do głowy dzika myśl, aby do oceny tych zjawisk przykładać ściśle dzisiejszą miarę. Tylko Polska stanowić ma osobliwy wyjątek. Położenie warstw nieszlacheckich w Polsce przedwiecznej mierzy się miarą nie owoczesnych pojęć, lecz pojęć XIX i XX wieku i konstruuje się na tej podstawie z łatwością druzgoczące oskarżenia. Niedorzeczność tych oskarżeń i pretensji urąga wszelkiemu historycznemu myśleniu. Z taką samą racją można by wszakże obwinić o nieuctwo Newtona i Kopernika, którzy nie rozumieli w swoim czasie wielu zjawisk przyrodniczych, oczywistych dziś dla najmniej pojętego ucznia wiejskiej szkółki.

Chociaż jednak dla oceny warunków bytu włościaństwa i mieszczaństwa w Polsce jedynie dopuszczalnym probierzem mogą być wyobrażenia owej odległej epoki, spróbujmy przekonać się, czy pod niejednym względem położenie to nie było, podobnie jak położenie szlachty, korzystniejsze niż w krajach ościennych.

Przede wszystkim słowo o ekonomicznym stanie miast naszych. „Te nędzne mieściny – pisze w roku 1810 Wawrzyniec Surowiecki („O upadku przemysłu w Polsce”), w których dziś widzimy rynki puste, ratusze bez okien i dachów, w których się teraz czołga kilkuset biedaków bez sposobu do życia, liczyły niegdyś po kilkaset różnych warsztatów rzemieślniczych”. Wyjmijmy z cennych badań Surowieckiego dla przykładu parę najnędzniejszych miejscowości, wśród których są i takie co dziś raczej do ubogich osad wiejskich, niż do miasteczek podobne, z trudem niejednokrotnie dadzą się wyszukać na karcie geograficznej. Oto jakiś Ostrów pod Warszawą – składający się z 93 chałup – liczył sobie samych rzemieślników 200, Stanisławów Mazowiecki 263, Garwolin 192, Wyszogród 308,Pyzdry 215,Łęczyca 161,Przasnysz 399. Jakże wobec tego ludnie i bogato musiały wyglądać miasta średnie i większe. Kraków miał mieszkańców 80 000, w czasie gdy Hamburg 6 do 7 tysięcy. W jednym z przeszłych stuleci istniało na obszarze naszej ojczyzny około stu drukarni. Bogactwem, wykształceniem rywalizowały wyższe warstwy mieszczańskie ze szlachtą. Niewątpliwie w związku z rozkwitem handlu w Polsce znajduje się niezwykle wczesne, wyprzedzające nawet całą Europę zaprowadzenie regularnego ruchu poczt i jednakowej taryfy za listy bez względu na odległość: u nas w roku 1583, na zachodzie w XVII wieku, a gdzie niegdzie i znacznie później. O żywym tętnie interesów handlowych mówi również wczesne ujednostajnienie miar i wag w całej Polsce, czego żadne państwo podówczas jeszcze nie znało (wszędzie obowiązywały miary i wagi prowincjonalne), a co na kontynencie po nas dopiero rewolucja francuska uczyniła. (Henryk Radziszewski: „Polska idea ekonomiczna”).

Do jakiej epoki odnoszą się owe objawy bujnego gospodarczego życia naszych miast i naszego mieszczaństwa? Czy to w średnich wiekach pracowały setkami rękodzielniczych owe nędzne dziś mieściny? Nie. To wszystko, co przytoczyliśmy wyżej, działo się w wieku XVI i z początkiem jeszcze wieku XVII – równocześnie za tym z od dawna już osiągniętym szczytem praw, wolności i swobód politycznych szlachty polskiej. Upadek ekonomiczny mieszczaństwa naszego, którego przyczyną stały się za równo długoletnie wyniszczające wojny jak szkodliwe, lecz odpowiadające pojęciom owego czasu wyjątkowe uprawnienia szlachty, przyszedł w połowie XVII wieku i trwał nie wiele dłużej, niż jedno fatalne stulecie, wtedy, gdy niejednokrotnie i rynki miast zachodnioeuropejskich trawą zarastały.

A teraz prawno-polityczna strona obrazu. Zachwiało się stanowisko polskiego mieszczaństwa, gdy moralna i umysłowa wartość społeczności szlacheckiej uległa obniżeniu, gdy swobody tej przodującej warstwy, doszły do zenitu – zetknęły się z generacją, która z twórczego poziomu wielkich ojców stoczyła się na poziom biernego użycia. Nie był przecież mieszczanin w Polsce nigdy pozbawiony praw obywatelskich w zupełności, nie tylko w swej gminie miejskiej, ale i na szerokiej widowni ogólno-państwowej. Konstytucja „Nihil Novi”, która na całe stulecia zdecydowała o ustroju państwa, uchwalona została na sejmie radomskim w 1505 roku głosami szlachty i mieszczan. W XVI wieku mieszczanie miast królewskich brali udział we władzy prawodawczej, („Sejm piotrkowski roku 1565, który przeprowadził szereg uchwał, dotyczących polityki handlowej, odbył się właśnie przy udziale posłów miejskich, którzy bronili swoich interesów i do których życzeń Izba poselska stosowała się niejednokrotnie, przyjmując poprawki rozmaite w ustawach” – a Szelągowski: ”Pieniądz i przewrót cen w XVI i XVII wieku w Polsce”) zdobywali wyższe urzędy w Rzeczypospolitej, a rycerstwo nie wahało się urzędownie nazywać ich „braćmi” (Łoziński: ”Patrycjat i mieszczaństwo lwowskie w XVI i XVII wieku”). Nie znajdujemy nigdzie w polskim prawie państwowym przepisu, usuwającego mieszczan od udziału w sejmach. W roku 1573 konfederacja generalna warszawska mówi o sobie: „My rade koronne duchowne i świeckie, rycerstwo wszystko i stany insze jednej a nierodzielnej Rzeczypospolitej”.

Wyrażenie „insze stany” stosowało się do miast. We wszystkich następnych konfederacjach generalnych oraz sejmach konwokacyjnych i elekcyjnych znaczniejsze miasta biorą udział przez swych posłów. Prawo do czynnego uczestnictwa w akcie tak ważnym, jak wybór króla, posiadają miasta Kraków, Wilno, Lwów, Poznań, Warszawa, Lublin, Kamieniec, Gdańsk, Toruń, Elbląg i wykonują je do samego końca. Reprezentanci miast pojawiają się na sejmie 1668 roku i podpisują abdykacje Jana Kaziemierza. W roku 1733 potwierdzają „Pacta conventa”. W obu wypadkach dzieje się to w okresie szczytowej samowładzy szlacheckiej i świadczy – zauważa słusznie jeden z pisarzy politycznych J. Grabiec – że może głównie bierność i nieumiejętna polityka mieszczaństwa stały na przeszkodzie pełni jego praw obywatelskich i że stanowość polskiego prawa państwowego była raczej jego zwyrodnieniem, niż cechą zasadniczą. W tej samej epoce hegemonii szlachty, w XVII i XVII wieku, mnożyła się liczba miast, w których magistraty uzyskiwały tytuł „nobiles” w miejsce dawnego „spectabiles et famati”, uszlachcenie to zaś magistratu jako organu publicznego, nakazywało traktować miasto, jako osobę prawną na równi ze szlachtą. Gdy w innych krajach mieszczanie pozbawieni byli prawa posiadania majątków ziemskich (w Prusiech aż do roku 1807), to w Polsce prawo to przysługiwało po wszystkie czasy mieszkańcom większych miast jak Lwów, Kraków, Wilno, Lublin, a ponieważ względnie łatwo było uzyskać w nich obywatelstwo, przeto zakaz władania ziemią przez mieszczan nie istniał właściwie nigdy w pełnej sile.

Jeszcze dobitniej zarysowuje się różnica w innej, ważniejszej dziedzinie: w dziedzinie samorządu komunalnego. Na zachodzie w XVII i XVIII w stary samorząd miast został w wielu krajach bądź skrępowany do ostatnich granic i zamieniony w fikcję (członków rad miejskich i urzędników miejskich mianowała wprost władza monarsza), bądź też został zupełnie skasowany. W Polsce poddano rady miejskie pod nadzór królewskich starostów, ale wewnętrzny ich ustrój pozostawiono nietknięty. Gdzie indziej sadownictwo i policję w miastach objęły częściowo lub całkowicie organy królewskie, w Polsce funkcje te autonomiczne nigdy nie były nigdy odebrane. Wreszcie konstytucja 3 maja 1791 roku, uzupełniając to, co z biegiem czasu uległo uszczupleniu, a zarazem rozwijając zgodnie z pojęciami nowoczesnymi, dobrowolnie, bez żadnego nacisku „ z dołu”, osobną ustawą uchwaloną wyłącznie głosami szlacheckimi, wyposażyła miasta zreformowanym, pełnym i szerokim samorządem. Dwa różne systemy rządzenia: centralizm, który wszystko niwelował w autokratycznie rozwijającej się reszcie Europy, i bujny polski autonomizm, rzucały i tu swe refleksy.

Przyjrzyjmy się z kolei najliczniejszej klasie narodu, ludności włościańskiej.

W okresie największego rozkwitu praw politycznych szlachty chłop polski – przez szereg wieków wolny kmieć, podlegający sądownictwu swoich sołtysów – zepchnięty zostaje do stanu poddaństwa i podporządkowany nieograniczone z czasem władzy patrymonialnej pana. Drogą ta idzie nie sama Polska, lecz także Europa Zachodnia, a idzie tak szybko, że nas znacznie wyprzedza. Wcześniej i w sposób nierównie dotkliwszy ukształtowało się tam panowanie szlachty nad ludem, rozwijając się w ciemięstwo pełne odrażających okrucieństw. Pomimo smutnego położenia poddanych nie było w Polsce ani owych książąt noszących na sobie pasy ze skóry chłopskiej, ani nędzy która zmuszała ludność pograniczną do gromadnych ucieczek, ani handlu ludźmi, który kwitnął jeszcze w XVIII wieku w samym środku Europy (dostawa rekrutów za gotówkę do Anglii przez landgrafa heskiego Fryderyka w latach 1776 – 1784), ani, za wyjątkiem wiecznie burzliwych ukraińskich kresów Rzeczpospolitej, krwawych buntów poddanych, ani straszliwych wojen chłopskich, po których następowały akty szalonej represji. Wybuchów rozpaczy w klasie włościańskiej, jakimi zapełnione są karty historii europejskiej, nie spotyka się u nas. (Historia nasza zapisała jedyny znaczniejszy „bunt” polskich chłopów pod wodzą Kostki Napierskiego na Podhalu w 1651 roku, o rozmiarach wprost miniaturowych w stosunku do tego co w tym czasie działo się na Zachodzie).

Natomiast obce źródła wyraźnie stwierdzają, że chłop z krajów sąsiednich często uciekał do Polski, aby poprawić swój byt. Podczas pierwszego rozbioru rząd rosyjski jako jedną z rzekomych krzywd sobie wyrządzonych przytoczył, że 300000 chłopów z pogranicznych krajów moskiewskich uciekło do Polski (Tadeusz Lubomirski „Ludność rolnicza w Polsce”). Chronili się u nas tłumnie chłopi z Pomorza, ze Śląska, z Moraw. Gdy w XVIII wieku rząd austryjacki doprowadził do traktatu o wydawanie zbiegów – jedyna Polska wyrzekła się prawa wzajemności, gdyż włościanie jej nigdzie nie uciekali.( Grunberg – „Bauernbefreiung in Bohmen, Mahren u. Schlesien” – „Die reciproitat scheint auch von diesen Landern, mit Ausnahme Polens, gewahr worden zu sein, was sich leicht dadurch erklart, da wohl schlesische Unterthanen in grossen Massen nach Polen fluchteten, nicht aber umgekehrt”).

W najgorszej nawet epoce nie było w Polsce pastwienia się nad poddanymi, tak często spotykanego gdzie indziej, a dotąd nie znaleziono śladu, by szlachcic korzystając z prawa patrymonialnego, wykonał kiedykolwiek karę śmierci na chłopie. Los chłopów był tu ponadto krócej ciężkim, niż w innych krajach, gdyż tylko w wieku XVII i XVIII, gdy jeszcze XVI zachował sporo z blasku złotego okresu dwóch poprzednich stuleci. „ Wymiar pańszczyzny i pokrewnych jej świadczeń – stwierdza Oswald Balzer, znakomity znawca ustroju Polski – nie doszedł był nigdy do tych granic, jakie tu i ówdzie ustaliły się na Zachodzie”. Przytem, spełniając powinności dworskie, odrabiając pańszczyznę, płacąc czynsz, chłop wiedział, że w zamian miał prawo do opieki pańskiej, że w razie elementarnej klęski dozna ulgi w opłatach i zapomogi w inwentarzu, zaś pewną autonomię, pewien współudział w załatwieniu spraw bieżących, dawały mu instytucje gromadzkie, których postanowienia przybierały niejednokrotnie charakter ustaw (Ulanowski – „Wieś polska pod względem prawnym od XVI do XVII w.”). Nie można również zapomnieć, że znaczna część stany włościańskiego – włościanie dóbr koronnych, a po części i duchownych – korzystała z pewnych praw cywilnych pod opieką państwa.

Zabiegi na koniec prywatne około poprawy położenia ludu przybrały w Polsce o wiele większą miarę niż gdziekolwiek indziej. Polska miała pod tym względem stare i dobre wskazania, gdyż w najlepszej epoce dziejów narodu w XVI w wołali o to Skarga, Górnicki, Ostroróg, a znakomity pisarz polityczny, Andrzej Frycz Modrzewski, domagał się wręcz zniesienia poddaństwa i zrównania wszystkich wobec prawa, wtedy, gdy o możliwości takiego postulatu nikomu jeszcze nie śniło w Europie.. Z początkiem XVIII w. Utorował drogę idei podniesienia stanowiska prawnego, dobrobytu i oświaty włościan król Stanisław Leszczyński w swym traktacie „Głos wolny” (rozdział „Plebei”).

Inicjatywa społeczna w tym kierunku szybkie poczyniła postępy i wydała znakomite owoce. Próby zreformowania stosunków włościańskich w duchu nowoczesnym, rozpoczęte w roku1740, objęły wielkie latyfundia magnackie Jabłonowskich, Zamoyskich, Lubomirskich, Brzostowskich, Chreptowiczów, Potockich, Czartoryskich, Poniatowskich. W drugiej połowie tego wieku prąd ten stał się prawie powszechnym. Zrywano z pańszczyzną, zamieniano robociznę na czynsz, nadawano włościanom wolność osobistą, obdarzano ich samorządem. „Wszędzie – stwierdza T. Lubomirski („Rolnicza ludność w Polsce”) – dziedzice zrzekają się przewagi władzy patrymonialnej, wszędzie wznawiają lub tworzą samodzielny ustrój sądowy i wszędzie objawia się ruch restauracji gmin i ich niezawisłości”. O rozmiarach tej samorzutnej reformy może dać wyobrażenie fakt, że posiadłości Stanisława Poniatowskiego, w których większą część poddanych wyzwolono „uczyniono właścicielami”, liczyły same tylko do 400.000 ludności. „Nie dopuszczając się przesady - mówi A. Rembowski („Porównanie konstytucja stanowych”) – można utrzymywać, ze w żadnym z krajów europejskich inicjatywa prywatna nie uczyniła tyle dobrego dla włościan i to z takim niezaprzeczonym zaparciem się stanowych interesów, co w Polsce.

Wielka reforma państwowa 3 maja 1791 roku położyła prawne warunki bytu warstwy włościańskiej. Była ona, przy całej swej połowiczności, tak liberalną w porównaniu ze stosunkami panującymi u sąsiadów, że kanclerz rosyjski Biezborodko bał się „rozprzestrzeniania się polskiej zarazy” („ wolność włościan – pisał 25 listopada 1794 roku – może również rozdrażnić naszych wieśniaków”),. A cesarz Austrii rozkazał gubernatorowi Galicji pisać memoriał „co robić należy dla mieszczan i chłopów wobec reform dokonanych w Polsce”. W trzy lata później, w roku 1794, Kościuszko, jako naczelny wódz i faktyczny dyktator narodu, poszedł o znaczny krok naprzód ogłaszając w uniwersale połanieckim nowe ważne postanowienia na korzyść włościan. Ostatni ten akt prawny niepodległego państwa polskiego, regulujący stosunki włościańskie, zapewniał ludności chłopskiej między innymi bezpośrednia opiekę rządu, nieusuwalność z uprawianego gruntu i wolność osobistą – zdobycze niezmiernej jak na swój czas doniosłości.

Ta reforma wydała się naszym sąsiadom tak wywrotową, że generał moskiewski Cycjanow po bitwie pod Maciejowicami ogłosił w Grodnie ukaz, w którym nakazywał „uległość panom według dawnych zwyczajów” i zabronił powoływać się na uniwersał Kościuszki. (po rozbiorach Polska, pozbawiona własnych organów państwowych, już nie mogła kontynuować reformy włościańskiej, a rządy rozbiorowe tamowały na naszych ziemiach celowo wszelką w tej dziedzinie inicjatywę społeczną, pragnąc jak najbardziej pogłębić przedział miedzy ludem i szlachtą. W różnych dzielnicach podejmowano bezskutecznie prób ustawodawczego rozwiązania kwestii włościańskiej w duchu nowoczesnym. Rządy obce zachowywały się opornie lub paraliżowały te akcje. W Galicji ówczesny ruch rewolucyjny podniósł hasło uwłaszczenia włościan.

W Królestwie pierwszym aktem rządu powstańczego z roku 1863 było uwłaszczenie, co zmusiło rząd rosyjski do wprowadzenie tej reformy w życie. Historyczny manifest Towarzystwa Demokratycznego Polskiego, datowany z Poitiers, ogłosił, już w roku 1836 program przyznania ziemi włościanom na własność. Gdyby Polska nie została przez rozbiory pozbawiona swobody ruchów, byłaby jedna z pierwszych w Europie rozwiązała u siebie kwestię włościańską.)

Obok tych faktów znajdziemy w dziejach Polski jeszcze pewne momenty psychologiczne, które pośrednio mogą nam posłużyć do odtworzenia obrazu rzekomego „piekła” chłopskiego w Polsce, a posiadają również wartość dokumentalną. I tak niezmiernie wiele mówi stosunek szlachty z końca XVIII wieku do Kościuszki. Kościuszko reprezentował to, co dzisiaj nazwalibyśmy radykalizmem społecznym. Podczas sześcioletniego pobytu w Ameryce dojrzały w nim przekonania demokratyczne zupełnie nowoczesne, które po powrocie do kraju w całym swym publicznym działaniu śmiało i jawnie wyznawał.

Parafrazując deklaracje Jeffersona, głosił, że „w naturze wszyscy równi jesteśmy”, przystosowując zaś tę zasadę do stosunków praktycznych, szerzył pogląd, ze „słowo poddany powinno być przeklęte u oświeconych narodów”. Gdy ujął za broń przeciw najazdowi- oświadczył wyraźnie, że „za samą szlachtę bić się nie będzie”, że ”chce wolności całego narodu”, a po zwycięskiej bitwie pod Racławicami, w której krakowscy kosynierzy wzięli szturmem armaty moskiewskie, przebiera się manifestacyjnie w chłopską sukmanę. Potem przyszedł uniwersał połaniecki,. Akt kompromisowy, ale w danych warunkach prawnych oznaczający niemal przewrót. Szlachta, gdyby wyglądała w stosunku do chłopów tak czarno jak ją malują tendencyjni portreciści, powinna tego człowieka obwołać dawno Jakobinem. Wcale nie. On był wszak dyktatorem szlacheckiej Rzeczypospolitej. Jego postać już wówczas otoczył powszechny entuzjazm. Noszono jego medaliony, rozpowszechniano tysiącami jego portrety, wielbiono w nim bohatera. Ten kult ze strony społeczeństwa przecież wyłącznie szlacheckiego, kult, któremu nie przeszkodziły bynajmniej wyznawane tak dobitnie przekonania socjalistyczne Kościuszki, jest nader charakterystyczny. Gdyby nie było innych świadectw, on jeden wystarczyłby za dowód, że przepaść między szlachtą ludem w Polsce nie była chyba – niezgłębioną. (coś mówi także fakt, że małżeństwo szlachcica z kobietą innego stanu, a więc i włościanką, nie miało żadnego wpływu na uprawnienia potomstwa. Dzieci nie traciły przez to „klejnotu” szlacheckiego.)

Do praktykowanych gdzie indziej orgii ucisku chłopa nie dopuszczał także wrodzony Polakom łagodny charakter, owa „dulcis sanguis Polonorum”, zaobserwowana przez obcych już W XVI wieku, charakter, który nawet wobec nieprzyjaciela nie zatracał w sobie ludzkiego poczucia. Dla ilustracji przytoczymy przykłady choćby pierwsze z brzegu. Rada Najwyższa Narodowa, która w roku 1794 kieruje ostatnią obroną Polski przed najazdem, rzuca ludowi swemu wzniosłe pouczenie, że „kiedy o zemście na nieprzyjacielu mówią, nie rozumie się przez to zemsty na ludziach kraju moskiewskiego bezbronnych, w pojmaniu lub zabezpieczeniu narodowym zostających, których los należy szanować”, „idzie o zemstę godna Polaka przez okazanie odwagi” itd. W roku 1831 oswobodzona chwilowo Warszawa daje wspaniały przykład ludzkości wobec wroga: lud okazuje miłosierdzie jeńcom, ranni żołnierze polscy ustępują miejsca na wozach rannym moskiewskim, a rząd narodowy umieszcza w budżecie wydatek na utrzymanie szkoły dla pozostałych dzieci rosyjskich. (A. Kraushar „Życie potoczne Warszawy 1830 – 1831”).

W narodzie, który wobec wroga miał tyle ludzkości okazać, nie mogło być okrucieństwa wobec własnego ludu. To też ciężkie prawo które normowało w ubiegłych wiekach byt chłopa polskiego, było raczej łagodzone niż zaostrzane w praktyce.

Przekonawszy się, ze nie tak czarno wyglądało u nas położenie mieszczaństwa i włościan, jak to głosi kursujące oszczerstwo, stwierdźmy teraz, że położenie to – aczkolwiek smutne – nie może być żadną miarą podstawą do kwestionowania wartości swobód i praw politycznych, które Rzeczpospolita szlachecka tak bujnie rozwinęła. Zaprzeczać tej wartości jest to popełniać taką samą bijącą w oczy niedorzeczność, jak gdyby ktoś chciał utrzymywać, że Francja nie była nigdy narodem rycerskim, gdyż ta typowa cecha jej rozwinęła się w ramach jednej tylko warstwy.

Zjawisko szerokiego wymiaru praw dla ograniczonej części zaludnienia nie przeszkadza wszak, iż dotąd ludzkość żywi podziw do starożytnych republik z ich wysoka kulturą wolności i demokracji. Jeszcze dobitniej występuje to na przykładzie, późniejszym nie tylko pod tych przedtysiącletnich ustrojów, ale - od Polski, na przykładzie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Konstytucja federacyjna tego państwa, jedna z najliberalniejszych na świecie, uposażając prawami politycznymi całą ludność – białą, nie przyznała ich murzynom, co więcej, nie zniosła ich niewolnictwa. „Wszyscy murzyni, wraz z potomstwem istniejącym i przyszłym, maja pozostać na zawsze niewolnikami i będą podlegać kupnu, darowiźnie i przysądzeniu na równi z majątkiem ruchomym i zgodnie ze swa naturą” – głosiły ustawy kraju, który miał już za sobą nieśmiertelną Deklarację Jeffersona. Aż do roku 1866 w nowoczesnej, na wskroś demokratycznej republice północno-amerykańskiej istniało i było prawnie uznane niewolnictwo kilkumilionowej warstwy ludności! Nikomu przecież dotąd nie przyszło do głowy, aby kwestionować z tego powodu wielkość tych zasad, jakie zajaśniały przy narodzinach wolnej Ameryki i których doskonałym rozwinięciem świeci ona do dziś starej Europie.

Gdy tą samą miarę zastosujemy do idei i prawno – państwowych urządzeń szlacheckiej Rzeczypospolitej Polskiej, to okaże się w całej pełni niedorzeczność pseudo-krytyki dziejowej, która odmawia im znaczenia z powodu upośledzonego stanowiska mieszczaństwa i włościan. Skoro bowiem z praw politycznych i obywatelskich zostały obdarte gdzie indziej wszystkie warstwy społeczne, a w Polsce przynajmniej jedna, niezmiernie liczna, te prawa posiadała, skoro tam od kaprysu jednego człowieka zależą losy całych państw, a w Polsce milion ludzi ma zabezpieczony współudział w rządach, to jakiegoż żonglerstwa logicznego lub grubej złej woli trzeba, aby wysokiej wartości swobód polskich przeczyć dlatego, że z nich nie korzystał cały naród – choćby nawet jego szerokie i pełne pojęcie nie było dziełem ostatnich dopiero czasów.

Tolerancja wyznaniowa

Swoboda religijna jako następstwo swobód politycznych. Położenie Żydów. Wobec reformacji. Ustawa tolerancyjna z roku 1573. Równouprawnienie wszystkich wyznań. Polska schronieniem prześladowanych. Jak wyglądała reakcja religijna w Polsce? Unia brzeska.

Naród, który na gruncie życia politycznego wytworzył kult najwyższej swobody jednostki, nie mógł tej swobody ukrócać tym bardziej w subtelnej dziedzinie wiary. Z wolności obywatelskiej, z tego źródła, które zabarwiło wszystkie cechy ustrojowe polskie, z którego rozwinęły się różnorodne autonomie historycznych i plemiennych odrębności w ramach jednej Rzeczypospolitej, konsekwentnie wyrosła także swoboda religijna i wzajemna tolerancja wyznaniowa, nigdzie dawniej nieznana w tym stopniu, a w najświetniejszym swym okresie wykazująca wręcz charakter nowoczesny.

W najbardziej wymowny sposób przejawiło się to w stosunku do Żydów, tego społeczeństwa, które niezależnie zresztą od innych przyczyn ściąganej na siebie nienawiści było wszędzie typowym kozłem ofiarnym przesądów i namiętności religijnych. Mimo, że Polacy byli narodem arcychrześcijańskim i mimo ze osiadły miedzy nimi żywioł starozakonny od najdawniejszych czasów okazywał wobec gościnnego dla siebie państwa w chwilach jego ciężkich terminów bardzo kruchą lojalność, co tym bardziej mogło pogłębić istniejącą przepaść, nieznane były tu srogie prześladowania jakich doświadczyli Żydzi w całej niemal Europie. W czasach największej reakcji katolickiej tumulty przeciw Żydom były dziecinną igraszką wobec pełnych grozy okrucieństw, których widownią był Zachód. Gwałty, znęcania się bestialskie i mordy pozostały nawet wówczas obce naturze polskiej. Nie było również owych gromadnych wypędzeń., tak pospolitych gdzie indziej. Badacz historii Żydów na naszych ziemiach dr Mojżesz Schorr stwierdza: „Na chwałę dziejów Polski należy podnieść, że w przeciwieństwie do wszystkich innych europejskich krajów średniowiecza, przez cały ośmiowiekowy przeciąg niepodległego bytu Polski nie zdarzył się ani jeden wypadek wypędzenia Żydów z państwa” (M. Schorr – „Rechtstellung u. innere Verfassung der Juden in Polen” Berlin 1917r).

Wyznanie żydowskie posiadało zupełna wolność rozwoju w krajach polskich. Nauka rabinacka mogła tu stworzyć najbardziej kwitnące swoje centra. Żydzi - konstatuje jeden z pisarzy żydowskich – cieszyli się w Polsce w ciągu jej całego bytu państwowego „wielkoduszną tolerancją i daleko idąca swobodą” (miesięcznik „Morlah” grudzień 1916 r).

Polska nie znała na ogół religijnego fanatyzmu i sprawę stosunku do Boga zostawiała sumieniu każdego ze swoich mieszkańców. Już podczas soboru w Konstancji (1414) nauka polska przez usta rektora Akademii Krakowskiej Pawła Włodkowica z Brudzewa postawiła naprzeciw powszechnej doktrynie i praktyce średniowiecza zasadę zupełnie nowoczesną, że „wiara nie ma być z przymusu” (fides ex necessitate esse non debet – jak brzmiała w oryginale wiekopomna ta deklaracja). Stanowisko to zajaśniało u nas w pełnym blasku w epoce Reformacji.

Ruch reformacyjny zjawił się wcześnie i znalazł łatwy przystęp w Rzeczpospolitej, która tysięcznymi więzami związana była z Zachodem i z ośrodków jego życia umysłowego obficie czerpała. Szerokie rozpowszechnienie humanizmu w wyższych warstwach narodu przygotowało grunt dla reformy religijnej. Najpierwsze rody polskie: Radziwiłłów, Leszczyńskich, Górków, Oleśnickich, Stadnickich, Zborowskich, Ostrorogów, Łaskich, Tomickich, Jazłowieckich, Działyńskich, Firlejów, i dziesiątki innych częściowo lub zupełnie odpadły od katolicyzmu. Prymas państwa, arcybiskup Uchański, skłaniał się ku wytworzeniu narodowego kościoła. Reformie religijnej uległ pierwszy narodowy pisarz polski Mikołaj Rey. Zaroiło się na obszarach Rzeczypospolitej od różnowierczych zborów, szkół, drukarń. Rozszerzył się kalwinizm i luteranizm, pojawili się wyznawcy religii Braci Czeskich, wyłoniła się polska sekta Aria nów (Braci Polskich), nie licząc mnóstwa sekt drobnych, a Polak Jan Łaski, którego wybitnej indywidualności obcy badacze poświęcają dziś monografie (holenderska monografia Kuypera, niemiecka Daltona), sięgnął działalnością swą do Fryzji, Danii i Anglii.

Tej wielkiej przemianie pojęć towarzyszy tolerancja, jakiej w Europie ówczesnej nie tylko nigdzie nie było, ale której nawet tam często zrozumieć nie umiano. Na Zachodzie wznosiły się stosy, na których płonęli „heretycy”. Strumieniami lała się krew na chwałę Boga”. Dziesiątki tysięcy ludzi mordowano na rusztowaniach, drugie dziesiątki tysięcy, tropione jak dzikie zwierzęta, uciekały z kraju do kraju. Polska nie znała tortur inkwizycji. Nie gwałciła sumień. Nie wszczynała wojen religijnych. Krwawe prześladowania innowierców, to zjawisko zgoła w tym katolickim kraju nieznane.

Wobec Reformacji władze polskie zajęły od razu stanowisko pełne tolerancji. Od początków tego ruchu panowała w Polsce faktyczna, choć nie potwierdzona żadną jeszcze ustawą swoboda wyznaniowa. Przez cały wiek XV i XVI, chociaż katoliccy królowie ostro potępiali w specjalnych rozporządzeniach „nowinki religijne”, tj. nauki reformatorów, innowiercy cieszyli się w praktyce pełną swobodą. Wśród pierwszych dostojników państwa, otaczających tron królewski, spotykamy protestantów. W 1569 roku posiadają oni większość w senacie: 38 krzeseł na 73. Protestanci przewodzą na sejmach Rzeczypospolitej. Innowierstwo nie zagradza nikomu drogi do służby publicznej. Ohydna zasada „cuius regio – eius religio”, uchwalona w Niemczech na zjeździe augsburskim 1555 roku, zasada, która stała się zarzewiem strasznych i długotrwałych wojen religijnych, nigdy w Polsce nie istniała.

W czasie, gdy różni książęta Europy pławią we krwi swych poddanych wierzących inaczej, niż król, wielki twórca Unii Lubelskiej, Zygmunt August wypowiada do swego narodu wiekopomne słowa: „ Nie jestem królem waszych sumień”, a Stefan Batory oświadcza: „Mniemam, że wiary nie wolno nigdy rozszerzać prześladowaniem i krwią, ani sumień ludzkich zniewalać gwałtem”. Stanowisko to podziela ogół społeczeństwa. Nawet jezuita polski, Skarga, po którym najmniej możnaby oczekiwać jakichkolwiek względów dla innowierców i który zwalcza ich płomienną wymową, nie woła o represje, lecz ogarnięty nastrojem powszechnym, mówi: „Złe odszczepieństwo, ale krew miła”. Podobnież inny wysokiego stanowiska duchowny katolicki, ks. podkanclerzy Myszkowski, którego słowa – zauważa Kubla („Stanisław Orzechowski”) – „płynęły jakby z pod serca całego narodu”, zachęca: „Różne rozumienie pisma niech nie mąci miłości między nami, niechaj nie urąga jeden drugiemu a każdy przy swoim rozumieniu zostaje”. Kanclerz koronny Jan Zamojski wyrzekł typowo charakterystyczne dla ducha polskiego słowa: „Kiedyby to mogło być, abyście wszyscy mogli być papieżnikami, dałbym za to połowę zdrowia mojego, żebym drugą połową żyjąc, cieszył się z tej świętej jedności. Ale jeśli kto będzie wam gwałt czynił, dam wszystko swe zdrowie przy was, abym na tą niewolę nie patrzył”.

Obok faktycznej, zyskali innowiercy polscy także ustawodawczo zagwarantowaną wolność sumienia. Prawo swobodnego wyznawania religii wymierzyła Rzeczpospolita szeroką i szczodrą dłonią na pamiętnym sejmie konwokacyjnym w roku 1573, który we wspaniały sposób zadokumentował polityczną i kulturalną Polski dojrzałość. W chwili, gdy na Zachodzie szalał fanatyzm, a ów sławny „pokój augsburski”, który orzekł, że wiara księcia ma być wiarą poddanych, zdołał doprowadzić na krótko do porozumienia się dwóch tylko uprzywiliowanych wyznań, wiekopomna sejmowa ustawa polska „ De paces inter dissidentes” z dnia 28 stycznia 1573 roku – współczesna niemal nocy św. Bartłomieja – urównouprawniła wszystkie wyznania w kraju i orzekła, że bezwzględnie nikt w Polsce nie może być prześladowany z powodu swoich przekonań religijnych. Pojęcie tolerancji religijnej weszło do konstytucji Rzeczypospolitej, stało się jedną z ustaw zasadniczych, która każdy król zaprzysięgał odtąd przy obejmowaniu władzy. Swoboda wyznaniowa przysługująca de jure tylko szlachcie i mieszczaństwu, de facto przysługiwała również chłopom, których możnowładcy – dysydenci, pominąwszy oczywiście wyjątki,. Nawet w czasie największego wzrostu Reformacji nie zmuszali do przyjmowania swojej wiary, jak to się wszędzie wówczas działo. „Aby kogo do zboru niewolono – mówi pisarz polityczny polski XVII wieku – aby penowano (karano), iż tak wierzyć nie chce jako pan, albo iż do kościoła chodzi, to nigdy nie było”. (Rembowski – „Konfederacja i rokosz”).

W Europie, zalanej potokami krwi podczas wojen religijnych, Polska wyglądała jak wyjątkowe, bezprzykładne zjawisko. (Obchód czterechsetlecia reformacji w Polsce, odbyty w Warszawie w r. 1917, otwarty został przez mówcę-ewangelika słowami: „Chcemy wybiedz myślą do owej krainy szczęśliwej, która obywateli swoich największą darzyła wolnością, do dawnej Rzeczypospolitej polskiej...”).

Wobec tych obyczajów ludzkich, wobec praw i swobód, jakich naród polski używał, zwracały się ku niemu z sąsiednich a nawet dalekich krajów oczy wszystkich, którzy cierpieli za przekonania religijne. Tuż po nocy św. Bartłomieja hugenoci we Francji domagają się, aby król francuski poszedł za „a l’exemple de Pologne”. Erazm z Rotterdamu sławił swobodę myśli w Polsce, mówiąc o kraju naszym, że jest „jedyną ojczyzną tych co mają odwagę być uczonymi”. W okresie wrzenia wielkiej reformacji zamieniła się Polska w wielkie asylum dla prześladowanych na zachodzie nowatorów. Działali tu wypędzeni skądinąd wybitni reformatorzy obcy: Ochino, Stankar, Statorius, Lismanin, Lelio i Faust Socyni. Całe sekty szukały tu bezpiecznego schronienia i pola działania. Odłam husytów, Bracia Czescy, po wyganianiu z Czech schronili się tłumnie do Wielkopolski w roku 1548. Jeszcze w XVII w., podczas przekwitu tolerancji, na zachodzie Rzeczypospolitej wzdłuż granicy brandenburskiej i śląskiej osiadło mnóstwo Niemców, którzy w gościnnej Polsce kryli się przed prześladowaniem za wiarę we własnej ojczyźnie. Później tzw. Starowiercy rosyjscy, ścigani przez carat, chcąc swobodnie wyznawać swą wiarę, przechodzili wielkimi gromadami polską granicę.

Ten stan rzeczy trwał dwa stulecia. W ciągu XVII w., gdy katolicyzm wziął ostatecznie górę nad wyznaniami reformowanymi, przyszły ograniczenia dawnej swobody innowierców, nie były one jednak niczem w porównaniu z tem, co przeżywała zachodnia Europa. Największe napięcie rozdrażnienia religijnego w Polsce wyładowywało się w przeważnie bezkrwawych tumultach miejskich, przeciw którym zresztą kilka razy uchwalano specjalne „konstytucje o tumultach” i które nigdy nie zmieniły się w domową wojnę, jakich pełno było gdzie indziej. W wojnach kozackich, które miały charakter zrazu socjalny a później polityczny, moment wyznaniowy był ubocznym. Obecności jego, mianowicie w dalszym rozwinięciu się wypadków, mimo to nie myślimy przeczyć ani osłabiać.

Polska sprzeniewierzała się już wówczas swym długoletnim zasadom tolerancyjnym, które znalazły tak wspaniały i bezprzykładny na owe czasy wyraz w ustawie sejmowej z r. 1573. O ile przecież idzie o dyzunitów, którzy upośledzani i krzywdzeni przez katolików, stali się czynnikiem ciągłego wrzenia na wschodzie Rzeczypospolitej, nie wolno zapominać o podżegającej roli Moskwy, płynącej z pobudek czysto politycznych, o drażnieniu celowym, które utrudnić miało wszelką akcję porozumiewawczą. Z tych samych pobudek sąsiad protestancki podsycał ferment wyznaniowy na zachodzie.

Pomimo wszystko reakcją katolicką w Polsce nazywa się właściwie epoka tłumnego powrotu dysydentów na stare wyznanie rzymskie, a okresem fanatyzmu nazywa się schyłek wieku XVII i pierwsza połowa XVIII, gdy zabroniono wznoszenia nowych zborów protestanckich w miastach o większości katolickiej, gdy ograniczano ostentacyjnie formy innowierczego kultu oraz wypędzono – jeszcze w 1658 – najbardziej znienawidzonych Arian, podejrzanych o zdradzieckie konszachty z najazdem szwedzkim. Charakterystyczne przy tym, że tym wyjątkowo niecierpianym sekciarzom dano jednak dwa lata czasu na zlikwidowanie stosunków prywatnych.

Pisarze niemieccy rozdmuchują tendencyjnie tzw. sprawę toruńską z roku 1724(skazanie na ścięcie burmistrza Rösnera i jego dziewięciu towarzyszy oraz liczne kary więzienia na mieszczan) zapominając, że nie odegrali oni w tym wypadku bynajmniej roli niewinnych baranków, gdyż w odwet za zaczepki katolickich żaków szkolnych napadli i spalili kolegium jezuickie, Czymże zresztą był odosobniony i dlatego tak łatwo w oczy wpadający epizod z całą srogością swego wyroku wobec strumieni krwi, która lała się na Zachodzie, wobec tysięcy stosów, które tam płonęły przez wieki? Podobnie jak to dziś czynią niemieccy historycy, rozdmuchiwały te sprawę obłudnie już wówczas dla politycznych celów dwory protestanckie, a w spółce z nimi, w masce opiekuna uciśnionych, taki miłośnik wolności, jak car moskiewski Piotr „Wielki”. Autorów rosyjskich, bolejącym w ogóle nad rzekomo smutnym losem innowierców w naszej ojczyźnie należy przywołać do porządku przypomnieniem zupełnie nowoczesnego męczeństwa unii, autorów niemieckich należy otrzeźwić faktem, że gdy polska Konstytucja 3 maja 1791 roku zatarła ostatnie u nas ślady nietolerancji religijnej, to niemal w sto lat potem w północnej połowie Niemiec wrzała jeszcze walka z katolicyzmem i wtrącano biskupów do więzień (Kulturkampf Bismarka).

Jako szczyt nietolerancji występuje w dawnej Polsce fakt, że wreszcie zamknięto dysydentom dostęp do urzędów i godności ziemskich (niemieccy sędziowie naszej przeszłości, którzy tak surowo piętnują owe zamykanie urzędów przed innowiercami w Polsce XVIII wieku, zechcą zwrócić uwagę na często powtarzające się skargi dzisiejszych katolików niemieckich na pomijanie ich przy obsadzaniu stanowisk publicznych przez rząd pruski. Równouprawnienie na papierze nie przeszkadza tu praktyce wręcz przeciwnej) – w miastach zachowali go w znacznej części do końca. Ale patrzmy jak wolno postępowała ta reakcja, jakby na dowód, że nie wypływała z instynktu narodowego. Przez cały wiek XVII, chociaż dewocja katolicka coraz gwałtowniej wzbiera pod wpływem działalności zakonu Jezuitów, prawa polityczne dysydentów pozostają nienaruszone. Aż do roku 1773 zasiadają oni jako obieralni sędziowie w trybunałach i piastują urzędy publiczne. Więc niemal do polowy XVIII wieku nie tracą najważniejszych praw obywatelskich, a ledwie się to stało – na krótki czasu przeciąg – już powiew „oświecenia” wdzierał się pod dachy szlacheckich siedzib i niósł zapowiedź reform Wielkiego Sejmu lat 1788 – 1791. Łagodny przebieg i stosunkowa krótkotrwałość reakcji religijnej w Polsce może a contrario służyć za dowód, jak głęboko w naturze polskiej tkwiła zasada tolerancji.

W Polsce też, i jedynie tu, dokonano dzieła pojednania dwóch kościołów, wschodniego i rzymskiego, dzieła, które z ujemnym skutkiem podejmowane było gdzie indziej. W niespełna trzydzieści lat po ostatecznym złączeniu się Polski i Litwy na sejmie lubelskim w roku 1569, w epoce rozkwitu unii politycznej, powiodło się Polsce doprowadzić do skutku również unię dwóch wielkich odłamów chrześcijaństwa. Na pamiętnym synodzie w Brześciu Litewskim 1595 r. stanął wiekopomny akt, mocą którego kościół grecki na ziemiach Rzeczypospolitej ponownie został z rzymskim zjednoczony, uznając zwierzchność papieża, a zachowując odrębność ustroju swego i obrzędów. Gdy unia florencka 1439 roku po kilkunastu zaledwie latach rozpadła się znowu na wrogie sobie kościoły, wschodni i zachodni, polska Unia Brzeska wykazała tak wielką siłę trwania, że po upływie trzech stuleci, chcąc na zagrabionych obszarach Rzeczypospolitej rozszerzyć prawosławie, Rosja musiała strzałami karabinowymi nawracać w 1874 roku unitów, a miliony ich jeszcze do dziś uznają zwierzchność Rzymu.

W opinii naszych kół wykształconych utrzymują się dotychczas mętne i krzywdzące przeszłość narodową zapatrywania na znaczenie swobody wyznaniowej w dawnej Polsce. Zawdzięczamy to historykom ze szkoły krakowskiej, którzy obdzierając ze wszelkiej wartości przewodnie idee w dziejach Rzeczypospolitej, nie zaniedbali uczynić tego również ze wspaniałym zjawiskiem, jakim była tolerancja religijna naszych przodków: skwalifikowano ją po prostu jako objaw „niezdolności do silnych namiętnych porywów”, jako wypływ kwietyzmu, bezwładu i niemal bezmyślności. Zdaniem tych historyków tolerancja była objawem niższości polskiej wśród powszechnej walki o byt. Pogląd – równie oszczerczy jak paradoksalny i nie wytrzymujący krytyki. Możnaby z nie mniejszą ani o włos słusznością, że upowszechnienie się nowoczesnej procedury sądowej w miejsce dawnego prawa pięści jest dowodem nie postępu w kulturze prawnej i obyczajowej, lecz zniedołężnienia ludzkości. Skoro narzucanie komuś siłą własnych wierzeń religijnych uchodzi dziś słusznie za rzecz brutalną, dziką i głupią, a przodkowie nasi stali na wyżynie tego poglądu już przed setkami lat, to zamiast naciąganych wycieczek w dziedzinie temperamentu polskiego naturalniejszą będzie konkluzja, że po prostu wyprzedzili oni w rozwoju pojęć prawnych i etycznych współczesne sobie narody. Że tak było, że tolerancja polska płynęła z głębokich pokładów duchowych i była wytworem świadomie działającej myśli, to potwierdza bijący w oczy ścisły związek, jaki zachodzi między zjawiskiem tolerancji religijnej a zasadą szerokiej wolności, która przenikała całokształt polskiego życia. A że praktyczna wartość tej zasady w międzynarodowym współzawodnictwie bywa niekiedy gorszą od wartości kłów i pazurów, będących wykładnikiem także „silnych namiętności”, tego dowodzi ogromny rozrost, jaki Polska osiągnęła w epoce największego rozkwitu nie tylko religijnej swej tolerancji i właśnie dzięki niej.

Prawo i życie

Wstręt do przymusu. Moralne więzy życia gromadnego. Praktyczna próba ich wartości. Sto lat rozwoju. Poczucie prawa. Sądownictwo. Zasada obrony i jawności rozpraw. „Palestra”. Własność. Bezpieczeństwo publiczne jako probierz systemu karnego.

Przez całą polityczną twórczość narodu polskiego – przez jego ustrój państwowy wysnuty z zasady „nic o nas bez nas”, przez wolną elekcję pokreślona artykułem o wypowiedzeniu posłuszeństwa królowi. Przez unie i autonomie oparte na podwalinach wszechstronnej tolerancji – przewija się charakterystyczna cecha natury polskiej: wstręt do przymusu. Rys ten występuje jako jeden z najbardziej znamiennych w typie polskim. Wielkie czyny skoncentrowanej energii w naszym narodzie były zawsze uwarunkowane istnieniem pobudek swobodnie uznanych i głęboko odczutych. Więzy życia gromadnego posiadały konieczny podkład w sankcji moralnej wszystkich, którzy w skład organizacji wchodzili. Autor „Sejmu czteroletniego” Kalinka kreśli w następujący sposób typ szlachcica polskiego na tle środowiska: „Służbę lub urząd pełniąc, nie czuł się podwładnym, tylko dobrowolnym pracy towarzyszem. W życiu prywatnym, tak dobrze jak publicznym, wiązała go wiara, tradycja, obyczaj, hierarchia, ale wszystko to było dobrowolnie przez niego uznane i przyjęte; przymusu nie pojmował i nie cierpiał”.

Wbrew utartym poglądom na państwo jako na organizację przymusu, Polska istniała z tymi pojęciami przez setki lat. W XVBI i XVII w była potężną i umiała być groźną: stanęła zwycięską stopą w Moskwie na dwieście lat przed Napoleonem, obroniła chrześcijaństwo pod Wiedniem, złamała potęgę Turcji. A jednak „cały ustrój Rzeczypospolitej - mówi Kalinka – opierał się na dobrej woli obywatela”. Pod koniec istnienia państwa polskiego wielka reforma z dnia 3 maja 1791 roku, reorganizując administrację publiczną, powołała do życia tzw. komisje cywilno – wojskowe –p pierwszy w Polsce przejaw nowoczesnej biurokracji. Ale biurokracja ta posiadała swoiste cechy polskie, właściwe i poprzedniemu okresowi: urzędnicy spełniali swe obowiązki jako zaszczytną służbę obywatelską, a za wszystkie środki rygoru, jakimi dziś utrzymuje się ogół we karności, miało tam wystarczyć poszanowanie dla prawa. I o tej administracji pisze historyk owych czasów Korzon w swych „Dziejach wewnętrznych Polski za Stanisława Augusta”: „Przejrzawszy księgi, protokoły i wyroki, przyjdziemy do przekonania, że komisje cywilno – wojskowe funkcjonowały ku zadowoleniu tak władz wyższych, jak ludności, i ze społeczeństwo okazywało niezwykłą powolność ich zarządzeniom, bez żadnych prawie środków przymusowych”.

Polska ze swoim niemal zupełnym brakiem przymusu państwowego musiała tym samym stawiać swym obywatelom niezmiernie wysokie wymagania moralne. Tym wymaganiom Polacy umieli sprostać przez wiek XV i XVI, gdy państwo było bardzo silne, w znacznym stopniu jeszcze w wieku XVII, gdy zdołaliśmy się obronić przed napaścią równoczesną wszystkich niemal sąsiadów. Pomiędzy okresem najświetniejszego rozkwitu Rzeczypospolitej w wiekach XV, XVI, aż ku połowie wieku XVII – a epoką reform 3 maja 1791 roku, pomiędzy tymi dwoma okresami, w których mechanizm polskiego życia mimo braku przymusu funkcjonował prawidłowo, leży około stuletni przeciąg czasu, w którym założenia pierwotne rozwinęły się chorobliwie, wolność stawała się niejednokrotnie swawolą, decentralizacja nadmierna groziła rozbiciem całości, a dobra wola obywateli okazywała się siłą zbyt słabo spajającą wewnętrzne wiązania państwowe. Był to najsmutniejszy w dziejach Rzeczypospolitej okres osławionej i przez czcicieli silnej pięści tendencyjnie jaskrawionej – „polskiej anarchii”. Ale i wtedy o ileż wyżej stał naród polski od despotycznie rządzonych społeczeństw sąsiednich. Nawet w tej smutnej epoce istnieje w zbiorowości powszechnej, aczkolwiek w słabszym natężeniu i nieraz zwyrodniała,. Ta siła moralna, która przenika cały obszar dziejów narodu polskiego: poczucie prawa.

Zjawisko to jest łatwo zrozumiałe. Naród, któremu od wieków nie narzucano ustaw od góry, który sam był swoim ustawodawcą, musiał z samej natury rzeczy rozwinąć w sobie poczucie prawa wyżej, niż społeczeństwa, które p[oddane samowładnej woli jednostki nie brały udziału w tworzeniu prawnych form życia. Stąd charakterystyczny, że kanclerz państwa mógł u nas odmówić nawet samemu królowi położenia pieczęci pod aktem, gdy jego treść była niezgodna z duchem obowiązujących ustaw.

Uderzająco znamiennym jest w dziejach Polski brak epoki „prawa osobistej pomocy” (prawa pięści), tego wykwitu istotnej anarchii, gdy rozstrzyganie sporu na własną rękę przez gwałt fizyczny (w Niemczech po czterech wiekach istnienia wznowione jeszcze w czasie wojny 30 – to letniej uchodziło właściwie za legalną instytucję, gdy nie było rządu ani sądu, a samowolny wymiar sprawiedliwości był przywilejem przyznanym każdemu silnemu. W Polsce podobnych wynaturzeń prawnych nie było nigdy. U nas, gdy władza państwowa osłabła, to zjawiła się – jako daleki refleks prawa pięści – awanturniczy „zajazd”, tj. samowolna egzekucja wyroku, która, nie mówiąc już o zasadniczej różnicy prawnej, wyglądała wobec dzikiego „Faustrechtu” jak igraszka dziecięca (wystarczy sięgnąć do na wpół humorystycznego opisu mickiewiczowskiego) i zresztą zdarza się rzadko a uważana jest zawsze za gwałt publiczny, nigdy za legalną instytucję. Już około połowy XVIII wieku zdarzają się takie przykłady surowości prawa, jak fakt, że potężny magnat litewski Wołłowicz za występne swe awantury, schwytany i postawiony przed sąd poniósł karę śmierci przez rozstrzelanie w Mińsku.

W całej prawie dziedzinie polskiego życia widzimy refleks tych naczelnych zasad, na których wspierała się budowa państwa: kultu wolności – poszanowania indywidualizmu. Na sądownictwie polskim, podobnie jak na ustroju politycznym wycięły te dwie podstawowe cechy piętno niezwykle wczesnej dojrzałości. Gdy z wyjątkiem Anglii we wszystkich monarchiach europejskich panował, w procedurze proces śledczy inkwizycyjny, połączony z badaniem tajemnym opartym głownie na torturach, na podstępnych pytaniach (captiöse Fragen) i na pisemnych protokółach, to w postępowaniu sądowym polskim, wobec jednej przynajmniej warstwy narodu, tj. szlachty, spotykamy wszędzie zachowanie zasady jawności, rozprawy ustnej, oskarżenia i obrony, te znakomite zasady, które dopiero za wpływem wielkiej rewolucji francuskiej wprowadzone zostały w XIX wieku we wszystkich państwach europejskich, a przed rewolucja istniały tylko w Anglii i w Polsce. Wytwarzało to w ludności, korzystającej z tych urządzeń, poczucie prawne zgoła inne niż w krajach tkwiących w absolutyźmie. Wystarczy powołać się tu na niezmiernie charakterystyczny rys, że skazany stawiał się zwykle sam, by „zasiąść wieżę”, skoroby zaś nie chciał zadość uczynić wyrokowi, stawał się banitą i każdy mógł zabić go bezkarnie, co od XVI wieku zdarzało się nie raz. Człowiek, uciekający przed karą wymierzoną przez sąd, uważany był w Polsce za tchórza.

Jak głęboko prawo ukorzeniało się w pojęcia narodu świadczy fakt, iż w XVIII wieku powoływano się w sądach polskich jeszcze na niektóre postanowienia statutu wiślickiego z XIV wieku. Słynne pieniactwo polskie z czasów upadku, tak zgubne jako zjawisko społeczne, dowodzi jednak pośrednio istnienia autorytetu prawa. „Palestra” była po wszystkie czasy niwą uprawianą ze szczególnym zamiłowaniem, stanowiła jedna z pasji narodowych – jak praca rolnicza i rzemiosło rycerskie – gdyż zawsze, nawet wśród rozgwaru namiętności, wśród obłędu i występków politycznych, cześć dla prawa tkwiła głęboko w umysłach Polaków. Byli oni zdolni „mieć fanatyczna głowę na punkcie prawa”, zauważył nienawidzący Polski, a długo w Warszawie przebywający ambasador rosyjski Repnin w roku 1767.

Szczególnie mocno ugruntowane było nie tylko w umysłach ogółu szlacheckiego, ale w instynkcie całego narodu pojęcie własności. Istniało przysłowie, że łatwiej w Polsce stracić życie niż własność. O bezpieczeństwie publicznym, tym niezawodnym probierzu wartości państwa posiadamy z czasów największej właśnie „anarchii” polskiej cenne zeznania cudzoziemców.

Rulhière w „Histoire de l`anarchie de la Pologne” (Paryż 1807) pisze: „Niepodobne prawie do wiary, ze wśród takiej anarchii Polska zdawała się szczęśliwą i spokojną; bezpieczeństwo panowało w miastach, podróżny bez żadnej obawy mógł przebywać lasy najsamotniejsze jak drogi najliczniej uczęszczane, nie słychać nigdzie rozmów o jakiejś zbrodni i nic lepiej nie popiera mniemania niektórych filozofów, że człowiek z natury jest dobry”. W roku 1779 podróżował po Polsce historyk angielski Wiliam Cox, profesor uniwersytetu w Cambridge, w towarzystwie lorda Herberta. Cox zapisał spostrzeżenie, że w ciągu całej podroży przez kraje polskie nic mu nie zginęło, choć powóz zostawał zawsze na dworze bez dozoru, tymczasem w Rosji po każdym noclegu spostrzegali jakąś kradzież, mimo iż w powozie sypiał służący. (Cox – „Travels into Poland, Russia and Denemark”). Niemiec Blester podróżując w 1791 roku zapewnia, że „w Polsce czy we dnie, czy w nocy jechać można bardzo bezpiecznie: kilkakroć sto tysięcy dukatów wiezie kabrioletem jeden człowiek. (Ksawery Liske – „Cudzoziemcy w Polsce”). Niechętny Polakom Schultz („Reise eines Liefländers”), kiedy podróżował przez Polskę w latach 1788 – 1793, pisze o bezpieczeństwie publicznym w krajach Rzeczypospolitej: „Nie należy wierzyć temu co mówią o niepewności dróg. Ja sam odbyłem te drogę (przez Polskę) trzy razy, wiele moich przyjaciół również i nigdy nie pokazało się nic podejrzanego”. Dodajmy do tych wynurzeń świadectwo Tadeusza Korzona („Wewnętrzne dzieje Polski za Stanisława Augusta”), który pisze: ”Co kwartał przewożona była z każdej prowincji skarbowej, a wiec z poznania, z Krakowa, z kamieńca, kasa prowincjonalna do Warszawy, wynosząca czasem około miliona złotych, pod eskotrą jednego a rzadko dwóch strażników konnych. Można się zdumiewać, ze te kasy dochodziły miejsca przeznaczenia. Przejrzawszy wszystkie akta codziennych czynności Komisji Skarbowej, wiemy dokładnie, ze ani jeden transport w ciągu lat trzydziestu nie zginął, ze raz tylko była złupiona kasa egzaktorowi w Latyczowie przez hajdamaków nad granicą turecką”.

Ponieważ – zauważa Korzon słusznie – bezpieczeństwo publiczne jest głównym i ostatecznym celem wszelkiego systemu karnego, zaś cel ten był w Polsce osiągany z podziwu godnym powodzeniem, przeto i samemu systemowi przyznać należy niepospolite zalety, górujące nad wszystkim i wadami”.

Wojny polskie

Wstręt do wojen zaborczych. Piast – symbol. Zamiłowanie pokoju. Kultura obyczajowa. Pospolite ruszenie. Polska wobec narodzin militaryzmu. Idea wojen polskich. Przedmurze Europy. Kompetencja sejmu w sprawach wojennych. Problem „wojny słusznej”.

Polska wyrosła szybko z barbarzyńskiego zamiłowania we wojnach, które zresztą nigdy, nawet za Piastów, nie stanowiło jej szczególnie znamiennej cechy: instynkt narodu, podobnie jak innych ludów słowiańskich, skłaniał się raczej do zaspokojenia swych potrzeb własna pracą, niż łupiestwem popełnianym na sąsiadach; przeważna część orężnych wystąpień polskich była już wtedy wywołana koniecznością zasłaniania się przed napaściami - Niemców, Prusaków, Litwy. „Na gospodarczo – twórczej pracy rozbudował się gmach Polski - stwierdza ekonomista H. Radziszewski („Polska idea ekonomiczna”), uzasadniając to stwierdzenie szerokim zarysem historycznym. Od wyjścia zaś z młodzieńczego okresu swych dziejów, przez pięć ostatnich wieków państwowego bytu, ojczyzna nasza nie prowadziła nigdy wojen zaborczych. Zbójecki najazd na czyja własność, choćby przystrojony „racją stanu”, uważany był w tym wielkim i tak wielkimi zasobami rozporządzającym państwie za rzecz nikczemną. Państwo dobywało miecza tylko w wypadkach nieuniknionych, dla obrony własnej i dlatego wojna nazywała się u nas charakterystycznie „ potrzebą”. Buszczyński w swym „Znaczeniu dziejów Polski” podkreślił trafnie znamienny fakt, że gdy u innych ludów mit o pierwotnych bohaterach narodowych owija się niemal zawsze dokoła krwawych postaci wielkich zdobywców i wielkich zbrodniarzy, to polska legenda postawiła u przedtysiącletniej kolebki wyłaniającego się narodu króla – rolnika Piasta, uosobienie twórczej pokojowej pracy. Równie znamiennym jest, że jedyny raz w dziejach Polski przyznane monarsze miano „Wielkiego” otrzymał od narodu nie znakomity wojownik, jakich nie brakło, lecz król, który upamiętnił się wydaniem kodeksu praw (Statut Wiślicki) i zasłynął sprawiedliwością, który założył pierwszy w kraju uniwersytet (1364) i zbudował mnóstwo monumentalnych gmachów i całych miast, tak, ze przeszedł do potomności z pochwałą, że „zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną”. Właśnie ten król – budowniczy, król miłośnik pokojowej pracy, zyskał miano „Wielkiego”. Te dwa symbole przeniknęły całą treść dziejową Polski.

W chwili największego wzniesienia się potęgi państwowej, gdy Rzeczpospolita tworzyła najrozleglejsze w Europie mocarstwo, obłędna żądza „panowania nad światem”, która tyle razy pustoszyła kwitnące niwy ziemi i zalewała krwią całe kraje, pozostała obcą naturze narodu polskiego, chociaż słynął on z rycerskiej brawury. „Pośród powszechnego łupiestwa – mówi Julian Klaczko – pozostała Polska czysta od niesprawiedliwej grabieży cudzych ziem, obcą wszelkiej chciwości, nawet wówczas, kiedy miała łatwą sposobność „sprostowania granic” lub przyjęcia „misji Opatrzności”. Ten rys, godny prawdziwie cywilizowanego narodu, wystąpił w pełni swego uświadomienia we wspaniałej mowie hetmana wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego, który wołał w sejmie: „Ci wszyscy, którzy napaści czynią na ziemie obce, są burzycielami świata i nieprzyjaciółmi ludzkiego plemienia. Bądźmy gotowi ginąć przy obronie własnej ojczyzny, odłóżmy jedną połowę majątku dla ocalenia drugiej jego połowy, twórzmy wojsko dla bezpieczeństwa naszej granicy, nie dla najeżdżania ziem cudzych”.

Potworność nazywająca się wojnami sukcesyjnymi, które dla interesów dynastycznych szerzyły mordy i zniszczenie, tak zwykła w historii Europy, była w Rzeczypospolitej Polskiej czymś nieznanym i obcym. Król Zygmunt Stary, gdy ofiarowano mu koronę czeską i węgierską, rzekł te niespotykane w dziejach słowa: „Po co chcieć panować nad kilkoma narodami, gdy tak trudno przysporzyć szczęścia jednemu”, słowa których głęboką mądrość życie tyle razy sprawdziło.

Wysłany do Polski Francuz Choisnin w roku 1573 pisał z podziwem: „cette nation deteste l`effusion du sang, si ce n`est contre les ennemis déclaré” (naród ten nienawidzi rozlewu krwi, chyba, gdy ma przed sobą zdecydowanego nieprzyjaciela). Polacy ówcześni byli świadomi tej odrębności swej psychiki i swej kultury obyczajowej i szczycili się tym, mówiąc: „o nas inne narody powiadają, że „dulcis set sanguis Polonorum” (słodka jest krew Polaków tzn. mają słodkie usposobienie) i dodawali z duma „Abhorrent lectissimi et dulcissimi mores nostri ab omni crudelitate, natura ipsa nostra ad omnem humanitatem facta, refugit ferocitatem” („nasze obyczaje pełne ogłady i słodyczy brzydzą się wszelkim okrucieństwem, a sama nasza natura, skłonna do wszelkiego humanitaryzmu, stroni od krwiożerności” – W. Sobieski „Hugenoci”).

Typ polskiej siły zbrojnej w nowszych czasach i aż niemal do końca tworzyło pospolite ruszenie. Było ono przeznaczone wyłącznie do obrony i zgodnie z tym nie mogło być wyprowadzone poza granice państwa. Do służby w pospolitym ruszeniu, do udziału w jedynie usprawiedliwionej w oczach Polaków wojnie – odpornej, obowiązany był każdy obywatel – szlachcic (mieszczaństwo miało sobie powierzoną obronę miast) i spełnienia tej powinności strzegła bardzo stanowcza egzekutywa. W dawniejszych czasach ci, którzy na wezwanie nie stawili się, podlegali wręcz karze śmierci i konfiskacie majątku. Ustawa nowsza z roku 167 skazywała winnych na utratę dóbr, które przechodziły na własność skarbu publicznego. Od obowiązku służenia można było uwolnić się tylko dla ważnych powodów za wyraźnym zezwoleniem sejmu. Wojska najemne odgrywały wobec pospolitego ruszenia stosunkowo nieznaczną rolę.

Gdy w XVII wieku cała Europa reorganizowała się militarnie, stwarzając wielkie stałe siły zbrojne, gdy gorączkowo stosowano wszędzie „podstęp” w taktyce wojennej w technice broni, aby się módz skuteczniej wyniszczać i mordować, Polska nie poszła za ogólnym prądem. Prócz koniecznych załóg dla ochrony bezpieczeństwa na pograniczach, nie chciała utrzymywać wojsk w czasie pokoju. Szlachta zwalczała namiętnie idee znaczniejszej armii stałej, nie zamierzając podejmować przeciw nikomu wojen napastniczych, a oceniając trafnie, że stała armia prowadzi do absolutyzmu, co doświadczenie dziejowe wszędzie potwierdziło. Po raz pierwszy, pod naciskiem zewnętrznego niebezpieczeństwa, sejm w roku 1788 uchwalił uzbroić i trzymać pod bronią sto tysięcy ludzi, ale – rzecz nader charakterystyczna, najwybitniejszy ówczesny autorytet wojskowy w Polsce, Kościuszko, w memoriale skreślonym w czasie Sejmu Czteroletniego przemawia za naśladowaniem milicji amerykańskiej, tak podobnej do polskiego „pospolitego ruszenia”, stanowczo zaś oświadcza się przeciw stałej armii, bo to by „kajdany kładło na obywateli”.

Pomimo wstrętu do wojen, który leżał w naturze polskiej i mimo wad i niedostatków pospolitego ruszenia, historia oręża polskiego jest także w nowszych czasach pełna świetnych czynów. O pierś polskiego rycerstwa w długoletnich i uporczywych walkach w XV w rozbiła się największa wówczas potęga militarna – Zakon Krzyżacki, który przeobraziwszy się na darowanych sobie ziemiach w zbójeckie państewko, w imię krzyża uprawiał międzynarodowy rabunek. Chwała zwycięstwa, odniesionego przez rycerstwo polskie nad Krzyżakami pod Grunwaldem, nie zdołała jeszcze przebrzmieć, gdy znamię półksiężyca rzuciło postrach na Europę. Polska, wysunięta najdalej na ówczesny wschód europejski, wystąpiła teraz do długoletniego boju w obronie chrześcijaństwa i kultury zachodniej z pełną świadomością posłannictwa, jakie historia na nią włożyła. W roku 1444 młodociany król Władysław padł w bitwie pod Warną. Odtąd, a zwłaszcza od upadku Węgier, zapanowało wśród rycerstwa polskiego przekonanie, że stanowi ono żywy mur ochronny, którego przeznaczeniem zasłonięcie Chrystusowego krzyża przed fanatyczna potęgą Osmanów.. Zadanie to wśród ciężkich walk zostało świetnie spełnione. Zasłynęła wówczas w całym świecie niezwyciężona skrzydlata jazda polska – husaria – stanowiąca właśnie rdzeń pospolitego ruszenia. Mogiłami swymi pokryła szlachta stepy Besarabii, Węgier i podnóża Bałwanów. Przez szereg pokoleń najwięksi wodzowie polscy ciągnęli na tradycyjny bój z nawałą otomańską i nie tylko walczyli osobiście, ale i ginęli jak świetny wzór rycerza bez skazy i lęku, wielki hetman Stanisław Żółkiewski, poległy w roku 1620. Prawnuk jego po kądzieli, król Jan Sobieski, pod murami oblężonego Wiednia złamał ostatecznie przewagę Turcji i położył kres grozie, wiszącej od dwóch przeszło stuleci nad krajami chrześcijańskimi.

Mimo więc odrazy do wojen, mimo zasadniczego wstrętu do armii stałej, mimo swej „dulcis sanguis” dorastała Polska do najwyższych zadań militarnych owego czasu. Zwycięska i silna nie używała jednak swej broni do napaści i grabieży. Przeciwnie – broniła przed napaścią. Była przedmurzem i ochronną tamą Europy. Gdyby przez pół tysiąca lat o polską groblę nie rozbijały się fale niszczącej powodzi Mongołów i Turków, Europa nigdy by nie doszła była do późniejszego rozkwitu. Rycerstwo nasze posiadało pełne poczucie tej swojej wielkiej roli dziejowej, jak świadczą niejednokrotnie wynurzenia ówczesne. To górne pojęcie o misji, spełnianej przez oręż polski, wyraziło się między innymi prastarym obyczajem, iż podczas czytania Ewangelii obecne w kościele rycerstwo wyciągało do połowy szable z pochew, w dowód, że gotowe jest bronić w każdej chwili wiary, gdyby była przez kogo zagrożona. W owym okresie było to najwyższe idealne dobro, jakie człowiek uznawał. Tylko takie wzniosłe motywy miały moc porywania Polaków do walki orężnej.

Wypowiedzenie wojny należy w dawnej Polsce do kompetencji narodu, zgromadzonego w osobach swych prawnie i swobodnie wybranych przedstawicieli. Nikt poza sejmem nie posiada władzy wezwania pospolitego ruszenia. Już w roku 1496 prawo zwoływania go, przysługujące do tej pory królowi, przeszło na sejm. Od roku 1573, tj. od pierwszych „artykułów” i „pactów”, przedłożonych Henrykowi Walezemu, każdy monarcha przysięga: „o wojnie albo ruszeniu pospolitym nic zaczynać nie mamy mimo pozwolenie sejmowe wszech stanów”, oddając tym sposobem sejmowi prawo decyzji o wypowiedzeniu wojny w ogóle, choćby miała być prowadzona wojskiem zaciężnym i kosztem samego króla. Na tym stanowisku utrzymało się prawo polskie bez zmiany zasadniczej aż do końca istnienia Rzeczypospolitej. Decyzja narodu stanowiła hamulec, który utrudniał państwu popadanie w konflikty i to tym bardziej, że towarzyszyła temu zasadnicza niechęć do rzezi wojennych. Wobec możliwości rozlewu krwi ludzkiej, żadne państwo nie rządziło się nigdy tak wysokimi skrupułami moralnymi, jak polskie. Przed rozpoczęciem wojny sejm zastanawiał się niejednokrotnie w specjalnej komisji, czy jest ona nieunikniona, czy w sporze, który groził zatargiem zbrojnym, słuszność jest po stronie Polaków. Pojęcie słuszności, które w stosunkach międzynarodowych wygląda jak ton zabłąkany z innego świata, to pojęcie istniało w polityce państwa polskiego jako wartość realna. Uważano je za tak ważny czynnik życia, że wychowawca wszczepiał je młodzieży już na ławie szkolnej, razem z pierwszymi elementami kształtującymi charakter. Ustawa Komisji Edukacji Narodowej z roku 1785 nakazywała szkołom:

„W nauce historii nauczyciel nigdy nie będzie nazywał polityką tj. umiejętnością rządu, ani bohaterstwem tego ci jest chytrością, zdradą, podłością, gwałtem, przemocą, najazdem i cudzego przywłaszczeniem”. Takiej urzędowej instrukcji wychowawczej napróżno szukalibyśmy gdziekolwiek nie tylko wówczas, ale może i dziś. W Polsce wypływała ona logicznie z wysokiego poziomu, na który wzniosły się były już od wieków poglądy na życie.

Wobec ogólnego zmilitaryzowania się Europy i drapieżnych zabiegów innych państw wysokie to moralne stanowisko zemściło się potem strasznie na Rzeczypospolitej. Że jednak polska myśl, która wzdragała się niegdyś przed widmem kiełkującej naówczas powszechnej zbrojności – była słuszną, ze interesom kultury odpowiadała ona, a nie idee, które miały przyjść po trupie Polski i z czasem świat zamienić w koszary, o tym przekonywa ta potworna zatrata ludzi i rzeczy, jakiej Europa doczekała się na początku XX wieku.

Szerzycielka wolności

Promieniowanie swobód. Szlachta litewska przed unią i po unii. Stuletnie oddziaływanie na Moskwę. Program federacyjny Żółkiewskiego – myśl unii polsko-litewsko- moskiewskiej. Emigracja bojarów do Polski. Po utracie państwa. „Za wolność naszą i waszą”. Udział w ruchu wolnościowym Europy. Uniwersalizm sprawy polskiej. Nowoczesna rola Polaków jest kontynuacja ducha dawnej Rzeczypospolitej.

W długim swym bycie dziejowym Polska, wchodząc w styczność z innymi narodami, mianowicie ze słabszymi lub niżej rozwiniętymi, niosła im nie więzy lecz ich rozkucie, nie jarzmo lecz dar wolności. Gdy w roku 1611 wojska polskie zdobyły po długim oblężeniu potężna twierdzę graniczną Smoleńsk, która była od dawna przedmiotem sporu między Polską a Moskwą, wybito w Warszawie dla upamiętnienia tego zwycięstwa medal ze znamiennym napisem: „Dum vincor liberor” – zwyciężony otrzymuje wolność. Istotnie, przez ponowne przyłączenie do Rzeczypospolitej stawał się Smoleńsk uczestnikiem jej szerokich swobód. Medal smoleński, to jakby symbol naszej roli dziejowej, która polegała na promieniowaniu idei wolności wszędzie dokąd dotarła polska stopa. O tej roli mówią po pierwsze warunki w jakich dochodziły do skutku związki i unie, które zawierały z nami ościenne kraje i ludy: przystąpienie miast i rycerstwa Prus, przystąpienie Inflant. Obu tym krajom przyniosła Rzeczpospolita bądź wyzwolenie spod ucisku już istniejącego, bądź zabezpieczenie przed uciskiem grożącym, a w obu wypadkach udział w wytworzonych przez siebie instytucjach, wyrosłych na bujnej glebie wolności.

Nade wszystko jednak występuje tu promieniowanie swobód polskich w stosunku do rozległych ziem Rusi i Litwy.

W chwili zbliżenia się do Polski Litwa i złączone z nią ziemie ruskie rządzone były przez najklasyczniejszy despotyzm we wszystkich warstwach swej ludności. Wieki książę był właścicielem całego państwa i wykonywał swoją władzę niczym nieograniczoną. Ulegał jej nie tylko lud prosty. Bojarzyn rusko-litewski nie mógł rozporządzać ani swą posiadłością ani nawet losem najbliższej rodziny, nie mógł poślubić swojej żony bez wiedzy swego kniazia, nie wolno mu też było opuszczać granic swego kraju: był niewolnikiem. Akt unii horodelskiej z roku 1413 mówił o bojarach wyraźnie i z całą plastyką: „jarzmo niewoli, w której do tego czasu zamotani i związani byli, z szyi ich składa się i rozwiązuje”. Od pierwszego zetknięcia się z despotią litewską Polska szerzy tu wolność.

Już pod wpływem początkowych unii absolutyzm książęcy ulega ograniczeniom, które stopniowo i stale zataczają coraz szersze kręgi. Bojarzy zyskują wraz z godnością zachodniego rycerstwa wolność osobistą i majątkową, z niewolników wielkoksiążęcych stają się obywatelami posiadającymi prawa, których wola władcy nie mogła ich pozbawić. Przywilej z roku 1387 zapewnił im swobodę stosunków rodzinnych. Na podstawie tego samego aktu otrzymują na własność ziemię, posiadaną dotychczas warunkowo, z rąk księcia. Przywileje z roku 1434 i 1447 czynią ich uczestnikami niedawno przed tem przez szlachtę polską zdobytego prawa, że nie mogą być bez sądu więzieni (”Neminem captivabimus”) i że majątek nie może być im zabrany inaczej, jak wyrokiem sadowym.

Obok praw obywatelskich zdobywają dzięki zbliżeniu się do Polski prawa polityczne. Dotychczas samowładny wielki książę litewski nie oglądał się zgoła na ich aprobatę, gdy chodziło o zarządzenia ustawodawcze, o kwestie skarbu, o stosunki administracyjne, polityczne czy wojskowe. Nawiązanie węzłów z Polską wprowadziło tu gruntowne zmiany. W miarę jak rozwijała się i urzeczywistniała się idea unii, bojarzy uzyskują wzorem polskim udział w rządzie przez odpowiednie instytucje publiczne (sejmiki, sejmy, sądy), a wreszcie podobnie jak w Koronie, pełne republikańskie kierownictwo spraw państwowych. Te wszystkie swobody nadawane były pod wpływem wolnościowego ducha polskiego i łączyły się nawet formalnie z aktami unii, co sami Litwini wyraźnie określili słowami: „prawa wolnyja, dobryja chrestiańskija, kak w Korunie polskoj”. Przeistoczenie stosunków sięgnęło tak głęboko, że nawet orientalne dotąd niewolnictwo ludu na Litwie przeszło w poddaństwo zachodnie w jego umiarkowanej polskiej postaci.

Opór przeciw Unii ze strony Litwy, tak podkreślany ze strony historyków obcych, zwłaszcza rosyjskich, był oporem garstki tylko oligarchów, którzy bali się słusznie, że po zbliżeniu i upodobnieniu się państwa litewskiego do Polski nie będą mogli utrzymać swego prawnie uprzywilejowanego stanowiska. Natomiast parła do unii całą siłą liczna rzesza bojarów, którą musiał pociągać szlachecko-demokratyczny ustrój Korony i jej to dziełem był ostateczny związek obu narodów w Lublinie. Niedługo przed sejmem lubelskim bojarstwo, zebrane w obozie pod Witebskiem, związało się w konfederację dla energiczniejszego poparcie swoich żądań i w stanowczo zredagowanym akcie domagało się ostatecznego utrwalenia łączności z Polską, chcąc zabezpieczyć sobie tym pewniej te wszystkie urządzenia, swobody i wolności, których posiadaniem cieszyła się szlachta polska. Jakoż wolności te, wpłynąwszy raz pełną strugą do despotycznego do niedawna księstwa i podniósłszy je na wyższy poziom polski, przetrwały tam aż do końca istnienia wspólnej Rzeczypospolitej.

Misję rozkuwania więzów absolutyzmu, spełnioną tak pomyślnie na Litwie, usiłowała Polska rozciągnąć na dalszy wschód – moskiewski.

Wpływ Polski na despotyczną Moskwę rozpoczął się pod koniec XV wieku, gdy wraz z przybywającymi coraz liczniej do carstwa Polakami poczęły tam przenikać pojęcia o prawach obywatelskich i konstytucyjnym rządzie. „Zetknięcie się z Polakami – pisze Piotr książę Dołgorukow w swej „Veritė sur la Russie” (Paryż 1860) przypominało moskiewskim bojarom do jak upadlającego stanu niewolnictwa zostali doprowadzeni, będąc igraszką carskiej woli, podlegając tyranii, a nawet cielesnej chłoście. Szlachta moskiewska patrzyła z zazdrością na liczne swobody, jakich używała szlachta polska”. Pierwszym skutkiem tego była próba wprowadzenia urządzeń polskich w Moskwie za Dymitra Samozwańca (1605) oraz próba bojarów ograniczenia absolutnej władzy cara Wasila Szujskiego (1606 – 1610), od którego zażądano zobowiązania się, że nie będzie samowolnie konfiskował niczyjego mienia i nie będzie skazywał na śmierć bez sądu i który też rzeczywiście wystawił przy objęciu rządów „zapis” ograniczający prawa monarsze w stosunku do życia i mienia poddanych. „Zapis” ten – zauważa Kutrzeba – ”toć to odblask artykułów henrykowskich z roku 1573, toć to moskiewskie „pacta conventa” na polską modłę.

Dla pewniejszego wprowadzenia swobód do Moskwy postanowili bojarzy zaprosić na tron do moskiewski Polaka, królewicza Władysława. Dumny diak tj. kanclerz Iwan Gramotin, podczas poselstwa w Krakowie zadał wyraźnie, aby przyszły władca „nadał wolności, których przed tym nie bywało w hosudarstwie moskiewskim” – wolności polskich. Utworzyło się w Moskwie stronnictwo reform wolnościowych, ”stronnictwo polskie”, które dąży do połączenia się z Rzeczpospolitą, a do którego należą znakomite rody bojarskie Szachowskich, Sałtykowów, Trubeckich, Mścisławskich, Massalskich, Dołgorukich, Wałujewów, Szeremietiewów i innych. To stronnictwo przeprowadziło w roku 1610 wybór Władysława, strąciwszy z tronu Szujskiego, którego zamknięto wprzód w monasterze, a potem wydano Polakom jako więźnia. Wpływ Polski na Moskwę doszedł wówczas do szczytu i wraził się w intensywnym szczepieniu w wyższych warstwach pojęć o swobodach obywatelskich i politycznych.

Wódz polski Żółkiewski, który po pobiciu wojsk cara Szujskiego pod Kłuszynem wkracza jako zwycięzca w bramy Moskwy, nie niesie tam pęt niewoli, lecz szeroko zakrojony program federacyjny: rozszerzenie unii polsko-litewskiej na państwo moskiewskie wraz ze wszystkimi wolnościami jakie posiadała Rzeczpospolita Jagiellońska. Kontynuuje on pod tym względem myśl wielkiego kanclerza Zamoyskiego, który już w roku 1585 wypracował był projekt zjednoczenia Polski i Litwy z Moskwą na zasadzie równorzędności, „iżby się nami złączyli i zuniowali w jedną Rzeczpospolitą. Była to olbrzymia koncepcja objęcia unią całego wschodu Europy. Żółkiewski rozumiejący w pełni wielkość tego zadania, pouczony tak niedawnym przykładem Litwy, która dwa wieki dojrzewała do zupełnego przyjęcia zasad wolności, w liście do kanclerza litewskiego Lwa Sapiehy pisał: „Jeśli nie zaraz tak, jakbyśmy życzyli i jako chcemy, mądrego filozofa sentencja: succesive est motus. Z waszmościami, bracią naszą, narodem W.Ks. Litewskiego wyszło 160 lat od unii króla Jagiełły, niźli do tej, jaka teraz jest, wespólności z Koroną przyszło. Pierwej mała różdżka – mówił obrazowo – z czasem bywa z niej wielkie drzewo. Z tych początków, które teraz Pan Bóg dał, mogą przyjść rzeczy do doskonałości”.

Zrazu rzeczy te szły pomyślnie i zdawało się, że absolutyzm na ogromnych obszarach wielkiego księstwa moskiewskiego padnie pod wpływem polskim, jak padł na Litwie. Wzorując się na jagiellońskiej Rzeczypospolitej ustanowiła Moskwa przedstawicielstwo narodu w dwóch izbach (Duma bojarska i ziemska), bez których zgody panujący nie mógł wydawać ustaw, nakładać nowych podatków, zawierać traktatów i przymierzy, wypowiadać wojen, a tracił również prawo karać bez sądu śmiercią i konfiskatą dóbr. Za przykładem Polski wprowadzono sądy obieralne. Pomiędzy carem a bojarami miała istnieć umowa tym razem istotnie na wzór „pactów conventów”. Jeszcze, gdy o rafę tajonych ambicji Zygmunta III o jego tępy upór i ciasnotę rozbił się plan Żółkiewskiego i po dwuletnim bezskutecznym czekaniu Moskwy na przybycie królewicza Władysława na tron wstąpił Michał I Romanow, bojarzy, korzystając z jego młodości, zniewolili go do złożenia przysięgi na rządy konstytucyjne, które weszły istotnie w życie. Lecz już w 1618, ojciec nowoobranego władcy metropolita Filaret, powróciwszy z Polski, gdzie jako jeniec przebywał i objąwszy rejencję przy boku młodocianego cara, stanął na czele reakcji, która nienawistnie i skutecznie poczęła niszczyć te pierwszą w Moskwie „konstytucję”. Szczątki jej unosiły się jeszcze długo na powierzchni moskiewskiego życia. Do Piotra I, ukazy nosiły jeszcze nadpis: „car rozkazał a bojarzy przytwierdzili”. W wieku XVIII – zapisuje A. Giller w czasie swych niedobrowolnych studiów nad Rosją („Z wygnania”) – pod działaniem myśli polskiej w państwie moskiewskim wyrobiło się nie tylko w bojarach, ale i w ludzie silne dążenie do swobód politycznych, co przejawiło się w licznych zaburzeniach i wstrząśnieniach tego stulecia w Rosji”.

Aż do schyłku XVI w wszelkie próby moskiewskie ukrócenia absolutyzmu były czerpane ze źródła polskich idei politycznych, tak jak znacznie później czerpano je z ducha wielkiej rewolucji francuskiej. Piotr, tzw. „Wielki”, zdusił ostatnie ślady jagiellońskiego posiewu, zastępując je już całkowicie wzorami przenoszonymi przede wszystkim - z Niemiec. (Równolegle z tym oddziaływaniem politycznym także kultura polska w XVII wieku szerzyła się na wschodzie moskiewskim tak, że bojarzy uczą się polskiego języka i czytają polskie książki w oryginale, poeci piszą wiersze polskie., a damy moskiewskie nawet modlą się na psałterzu Kochanowskiego.

Osobny rozdział przyciągającego działania polskich swobód przedstawiają tragiczne dzieje Nowogrodu. Pod koniec XVI wieku ludność tej starej republiki ruskiej, zagrożona przez despotyzm Moskwy, zdecydowała się szukać ocalenia w opiece Rzeczypospolitej i prosić o wcielenie do sąsiadującej Litwy, Ten samozachowawczy odruch ku połączeniu się z krajem wolności utopił Iwan Groźny we krwi Nowogrodzian wyprawiając ową słynną w dziejach straszliwą rzeź, od której zaczerwieniły się wody Ilmenu.

Urok swobód polskich w ciągu omówionego tu okresu był w pewnej części wyższych warstw społeczeństwa moskiewskiego tak silny, że od czasów Iwana Groźnego odbywała się nieustanna emigracja bojarów, którzy raz po raz przekraczali granicę polskie, aby w nich pozostać na zawsze. „Jak ptaki pod jesień – pisze prof. Wacław Sobieski w rozprawie „Król a car” – jeden bojar po drugim ucieka od mroźnych lodów północy i szuka schronienia w kraju złotej wolności, a przede wszystkim ów głośny kniaź Kurbski, który przybywszy do Krakowa w słynnym swym liście złorzeczy tyranowi i wzywa go na sprawiedliwy sąd Boga”. Gdy w pięćdziesiąt lat później ze wstąpieniem na tron pierwszego Romanowa stronnictwo reform po krótkim powodzeniu upadło pod ciosami reakcji, wielu oświeceńszych bojarów, wraz z rodzinami, znowu wynosiło się do Polski wyrzekając się nawet majątków, jak np. znakomity ród Sołtykowów, którego jedna gałąź wyemigrowała do Rzeczypospolitej i wkrótce dostarczyła nowej ojczyźnie gorących patriotów.

Idea wolności, ten główny składnik polskiej kultury politycznej, nie przestała promieniować na obce ludy i po upadku Rzeczypospolitej. Przez cały wiek XIX Polacy bądź wywołują ferment bądź spieszą z pomocą wszędzie, gdzie chodzi o obalenie despotyzmu. Walczą z nim przede wszystkim u siebie w domu, podnosząc w szeregu krwawych powstań podnosząc broń przeciw ujarzmicielom własnej ojczyzny, przyczem na prześladowców swych, działających z rozkazu rządów zaborczych patrzą z pogardą a zarazem litością, jako na urodzonych niewolników, a lepsze żywioły niejednokrotnie przeciągają na swoją stronę –przykładem liczne spolszczone urzędnicze rodziny niemieckie, które uległy czarowi idei polskiej i dostarczyły narodowi naszemu najwierniejszych synów. Sprawę własną łączą Polacy nierozdzielnie ze sprawą wolności powszechnej.

W roku 1831 żołnierze rewolucji listopadowej, idąc w bój z despotyczna Moskwą, wypisują na swoich znakach najwznioślejsze hasło, jakie kiedykolwiek pojawiło się na sztandarach wojennych, hasło „za naszą wolność i waszą”, w którym odbija się cała wielkość dziejowej duszy polskiej zdolną widzieć we wrogu nieszczęśliwego spodlonego brata i pragnącej go podnieść na ludzkie wyżyny. Świadomość łączności sprawy polskiej ze sprawą powszechnego wyzwolenia ożywia wybitnie sejm warszawski w roku 1831, gdy w manifeście swoim woła: „Prawy Polak, jeżeli ulegnie, zginie z tą w sercu pociechą,. Że jeśli własnej wolności nie dozwoliły mu uratować nieba, śmiertelną walką zasłonił przynajmniej na chwilę zagrożone europejskich ludów swobody”. Walcząc przeciw tyranom własnej ojczyzny, rozumieją Polacy, że walczą zarazem o szczęście wszystkich ludów i na odwrót, niosąc broń przeciw despotyzmowi w jakimkolwiek zakątku świata, wierzą, że biją się pośrednio o wolność Polski. Że pogląd ten był trafny, ze rzekomy romantyzm naszych ojców, polegający na popieraniu walki o wolność wszędzie, gdzie się ona toczy, był koncepcją realną i na wskroś trzeźwą, to dziś dopiero zrozumieliśmy w całej pełni, dziś, gdy wiemy, że jedynie pewną drogą do wyswobodzenia Polski i najskuteczniejszą gwarancją jej niepodległości jest przebudowa świata na takich podstawach, aby każdy naród mógł sam stanowić o swoim losie.

Przez szereg pokoleń porozbiorowych trwa u nas tradycja czynnej pomocy dla cudzej słusznej sprawy. Zapoczątkowało ją dwóch bohaterów narodowych, Kościuszko i Pułaski, którzy nie mogąc być chwilowo przydatnymi własnej ojczyźnie, wyprawiają się do Ameryki, by ofiarować jej oręż w walce o wyzwolenie. Kościuszko zdobywa tam prócz szlif generalskich tak wielką popularność, że gdy dwadzieścia lat później ponownie staje na ziemi amerykańskiej, lud w Filadelfii wyprzęga konie od powozu i wiezie go sam jako swego zbawcę. (Kościuszko wyprzedza swojemi pojęciami wolnościowymi nawet tak wielkiego bohatera wolności jak Waszyngton, oświadczając się wraz z Jeffersonem gorąco za wyzwoleniem murzynów, czego Waszyngton jeszcze nie rozumiał). Niezmiernie charakterystyczna jest rola Pułaskiego./ Ten ex konfederat, typowy przedstawiciel staroszlachetczyzny polskiej, nie muśnięty nawet po wierzchu przez idee wieku oświecenia (które znał i podzielał Kościuszko), uważa sprawę młodej republiki północno – amerykańskiej za tak bliską sobie, że za nią ginie.. Świadczy to dobitnie, że mógł tam widzieć odbicie przewodnich idei własnej ojczyzny, że ta „zacofana” Rzeczpospolita Polska z przed opoki 3 maja była formacją duchowo pokrewną republice Nowego Świata. Do Franklina mówił Pułaski z prostotą: „W narodzie naszym jest obrzydzenie do wszelkiej tyranii, więc gdzie tylko na kuli ziemskiej biją się o wolność, uważamy oną jakby własną sprawę. Ta nić snuje się odtąd nieprzerwanie.

Po upadku Rzeczypospolitej pojawiają się Polacy w szeregach rewolucyjnej armii francuskiej i według plastycznego wyrażenia karola marksa „pomagają burzyć feudalną Europę”. Legiony Dąbrowskiego walczą „za sprawę wspólną wszystkich narodów”, jak głosi pierwsza odezwa werbunkowa z Mediolanu, a legioniści noszą na czapkach z dumą napis: „Ludzie wolni są braćmi”. Ideały te żyją w sercach Polaków i wówczas, gdy pułki polskie śpieszą za chorągwiami Napoleona, roznoszącymi w strupieszałą Europę zdobycze wielkiej rewolucji. Emigracja polityczna z Polski po roku 1831 daje potężną podnietę ruchowi „Młodej Europy”. W latach 1846 – 1848 znajdują się polscy emigranci na wszystkich barykadach i polach wszystkich bitew o wolność. Ścigani przez reakcję pogardliwym przezwiskiem „kondotierów wolności”, znienawidzeni przez rządy despotyczne, walczą jako żołnierze, oficerowie i wodzowie we Francji, we Włoszech, na Węgrzech, w Niemczech, w Austrii. Polak Mierosławski dowodzi powstaniem niemieckim w Badenii i włoskim na Sycylii. Generał Chrzanowski działa w północnych Włoszech na czele armii sardyńskiej. Do Mediolanu z utworzoną przez siebie legią polską ściąga Adam Mickiewicz, proklamując walkę o wolność wszystkich ludów i wypisując na sztandarze hasło rozszerzenia chrześcijaństwa z dziedziny życia jednostkowego na stosunki międzynarodowe. Wśród „tysiąca” garibaldczyków są również Polacy. Śpiewano wówczas we Włoszech pieśń zaczynająca się słowami: „La libera Italia, hec tato dece a vol., braci Polacchi!” – pieśń dziękczynną za krew naszą, przelaną dla wyjarzmienia Włoch.

W Wiedniu rewolucję 1848 roku organizuje wojskowo Polak pułkownik Bem, a polski mąż stanu Smolka kieruje obradom, pierwszego parlamentu austriackiego. Do powstania na Węgrzech zaciągają się tysiące Polaków: generał Dębiński jest dwukroć wodzem naczelnym wojsk węgierskich, generał Wysocki dowodzi osobnym polskim legionem, generał Bem okrywa się nieśmiertelną sławą jako niezwyciężony partyzant w Siedmiogrodzie. W roku 1863 na Ukrainie powstańcy polscy, prawie wyłącznie z kół szlachty, ogłosili tzw. „złotą hramotę”, przyznająca chłopom ruskim wolność i uwłaszczenie, chociaż to było wbrew interesom klasowym tamtejszego polskiego ziemiaństwa. To samo uczyniono na Litwie.

Jak niegdyś byli przedmurzem dla barbarzyństwa wschodniego, tak po upadku stali się Polacy szermierzami powszechnej wolności. Ich krwią okupione zostały w znacznej części te prawa, które są dziś udziałem konstytucyjnie rządzonych i wyzwolonych narodów Europy.

Ideał polityczny, który reprezentowała Polska ujarzmiona i Polska w rozsypce emigracyjnej, sprawił, że zwłaszcza około połowy XIX wieku nabrała kwestia polska charakteru uniwersalnego. „Młoda Europa” widziała w jej rozwiązaniu warunek powszechnego zwycięstwa wolności. Odczuł to zwłaszcza żywo geniusz narodu francuskiego, który od 1831 roku, przez trzy dziesięciolecia w literaturze, w parlamencie, w demonstracjach ulicznych Paryża parł do wojny o Polskę. Historyk francuski Henryk Martin (La Russie et l`Europe” 1866) uważa, że we Francji sprawa nasza była znaczniej popularniejsza od włoskiej, która przecież budziła tyle entuzjazmu. Świadomość ścisłego związku między wyzwoleniem Polski a obaleniem reakcji wystąpiła dobitnie wśród najwybitniejszych umysłów Rosji, z których np. Aleksander Hercen przewidział trafnie; „Upadek sprawy polskiej niezawodnie zatrzyma naszą rosyjską”. Zatrzymał ją, gdyż zgniecenie polskiego powstania stało się punktem wyjścia do pogrzebania reform liberalnych Aleksandra II i wznowieniem ery najczarniejszej reakcji na obszarze połowy Europy, od Wisły po Ural.

Powszechny prąd popularności sprawy polskiej, jako jednoznacznej z ogólnoeuropejską sprawą ludów, porwał także Niemców. Szczątki pobitej armii naszej z 1831 roku, wychodzące z kraju i dążące na Zachód, były w przechodzie przez kraje niemieckie przedmiotem powszechnego uwielbienia społeczeństwa (równocześnie rząd pruski chwytał polskich żołnierzy i wydawał ich Moskwie).W roku 1848 rozegrała się w Berlinie pamiętna do dziś scena, gdy Polaków uwolnionych z więzienia tłum poniósł na rękach przed zamek królewski i domagał się dla nich natarczywie pokłonu, który też – nastąpił. Niemcy ówcześni, ogarnięci dążeniami wolnościowymi, dawali wyraz przekonaniu, że bez wyzwolenia Polski nie ma wolnej Europy. „Wolna Polska – pisał historyk Karol Hagen – dałaby możność ugruntowania się wolności politycznej w krajach, których ludy podniosły już rokosz, stałaby się nowym bodźcem dla narodów ujarzmionych i umożliwiłaby ruch wolnościowy nawet tam, gdzie dotychczas go nie było. W Polsce musi rozstrzygnąć się sprawa wolności”. (Limanowski – „Udział Polaków w walkach wolnościowych”).

W owym to czasie liczni poeci niemieccy jak Lenau, Hebbel, Korner, Anastazy, Grun, Holtei, Kinkel, Platten, Uhland, Chamisso, Horwegh, Moser (autor popularnej i u nas pieśni „Tysiąc walecznych”) i inni tworzyli natchnione hymny na cześć Polski wojującej z despotyzmem („Polenlieder”). „Dein Krieg – es ist ein heiliger Krieg, dein Sieg - es ist ein Volkersieg” – wojna twoja jest świętą wojną, zwycięstwo twoje jest zwycięstwem ludów” – wołał do Polski poeta niemiecki Ernest Ortlepp. W utworach tych biały orzeł uwikłany w śmiertelny bój z orłem czarnym był przedstawiany często jako symbol walki o wolność. „Cywilizacja europejska i walka o wolność według powszechnego przekonania ówczesnego, walczyły pod sztandarem białego orła” - stwierdził w wiele lat później nienawistny nam historyk niemiecki Treitschke („Deutsche Geschichte im XIX J”).

Ludy Europy w okresie swego najwyższego wzniesienia się moralnego chylą głowę przed duchową siłą wywłaszczonego i prześladowanego narodu, równocześnie zaś w świadomości polskiej pod wpływem zadawanych przez wroga katuszy powstaje na chwilę, jako odruch obronny, jako źródło dalszego wytrwania, że Polska jest „Chrystusem narodów”, że jak ON cierpi dlatego, aby zbawić ludzkość. Emanacją tego nastroju mesjanistycznego jest wspaniała w potędze swego natchnienia poezja trzech wieszczów narodowych, powstała w owym czasie na emigracji.

Cała ta nowoczesna rola Polaków, nie tylko buntowniczo przeciwstawiających się władzy nieprawej u siebie, lecz także rozniecających żądzę wolności i walczących o wolność na całym świecie, tkwiła głęboko w czasach ubiegłych. Była ona wynikiem wychowania się narodu naszego przez długie wieki w zasadzie kardynalnej, iż nie masz bytu godnego człowieczeństwa bez możliwości swobodnego o sobie stanowienia. Wśród przelewania krwi polskiej na wszystkich barykadach od Wisły po Tybr, była przejawem tej samej siły wewnętrznej, co niegdyś w świetnym pochodzie, łamiąc despotyzmy sąsiednie, z konstytucyjną kartą swobód posuwała się na Litwę i Ruś ku Moskwie. Była logicznym wypływem i kontynuacją ducha starej Rzeczypospolitej, który przed pięciuset laty zdołał już był wytworzyć na wschodzie Europy organizm polityczny, oparty na wielkiej idei władztwa narodu, idei urzeczywistnionej przez nas wówczas w granicach, jakie zakreślały pojęcia epoki, a w ciągu ostatniego stulecia coraz wyraźniej kształtującej dzieje ludzkości.

Źródło:

Antoni Chołoniewski, Duch dziejów Polski, Wydanie drugie przejrzane i rozszerzone Kraków 1916 r. nakładem towarzystwa imienia Stefana Buszczyńskiego Kraków Basztowa 17. Cena 6 koron (4 marki) Drukarnia Narodowa w Krakowie.

Autor publikacji: 
GEOPOLITYKA: