Tom II, Rozdział VII (XVIII) – Konsekwencje napadu rosyjskiego – tajemniczy wystrzał – niedana próba aresztowania w domu Sefera – ostateczne zerwanie – organizacja Szapsugii – Antchyr – spotykam się z Mohamed – Aminem – nasza pierwsza narada – powrót do Szapsugii – wtargnięcie Rosjan – bitwa na rzece Akan – Rada Ludowa – czasowe opuszczenie Natuchaju – sytuacja w Abadzechii – starcie przy Szawgotcze – list od Szamila – plany.
Czterodniowy najazd Rosjan bardzo odbił się na mieszkańcach Natuchaju. Nieprzyjaciel spalił około 400 zagród, zniszczył dużo zboża i siana, wziął w niewolę 137 ludzi, głównie kobiet i dzieci, a poza tym uprowadził lub zarżnął około 300 sztuk bydła rogatego i 2 000 owiec i kóz.
Abazowie mieli poza tym 143 zabitych i dużą liczbę rannych.(1) W rękach Abazów zostało 67 zabitych i 81 wziętych w niewolę Rosjan, ci ostatni w większości byli ranni. Naliczono także 16 zbiegów, nie ulega jednak najmniejszej wątpliwości, że straty nieprzyjaciela sięgać musiały kilkuset zabitych.
Pomimo tych strat, które dla nielicznych i będących w stanie wiecznej wojny górali musiały być znaczące i odczuwalne, wojenny duch Natuchajów znacznie się podniósł. Poprzednie propozycje rozejmu i układów z Rosjanami zastąpiło pragnienie zemsty i wojny. W wyobraźni Abazów artyleria ponownie została wyniesiona pod niebiosa, a my wywalczyliśmy sobie prawo by zimą nie cierpieć głodu. To też był łut szczęścia, gdyż książęta Zan-ogły gospodarzyli tak dobrze, że dostawałem od nich nadzwyczaj mało. Syna księcia Sefera-paszy nie widziałem już od dwóch miesięcy.
Cierpliwie i ufnie oczekiwałem na pomoc z zachodu. Z dnia na dzień byliśmy coraz słabsi, starcia i choroby wydarły z naszych szeregów 24 ludzi, a mój oddział skurczył się do 96 osób. Zapas prochu wciąż malał, umundurowanie było coraz gorsze. I żadnej broni! Tak wyglądała sytuacja, gdy pewien przypadek doprowadził do tego, że zbliżająca się od dawna katastrofa między mną a Sefer-paszą w końcu nastąpiła.
Nocą z 19 na 20 grudnia zatrzymałem się u Pszymaf-Omera, pewnego uorka nad rzeka Szyps. Miałem wówczas 31 lat.
Gdy nocowałem poza zasięgiem rosyjskich najazdów, nie miałem zwyczaju wystawiania warty przy mej kwaterze. Kilkaset razy zatrzymywałem się w gościnie u Abazów, nigdy nie wystawiając się na najmniejsze niebezpieczeństwo. Miałem przy sobie ośmiu żołnierzy i sześciu murtazików, z których dwóch na zmianę doglądało koni, a pozostali spali przy mnie w kunackiej sakli. Z opisu abaskigo domostwa, które wygląda tak samo u wszystkich, czytelnik wie, że po obu stronach komina znajdują się prowizoryczne posłania, na których kładzie się maty trzcinowe, a na wierzch – pościel. Komin zawsze jest tak szeroki i niski, że sprytny człowiek może bez kłopotu do niego wejść. Trudy minionego dnia zapewniły nam mocny sen i nikt nie wstawał, by podtrzymać ogień, który powoli dogasał. Wtem głośny wystrzał w jednej chwili zerwał nas wszystkich na nogi. Kula wleciała do izby z komina. Podczas, gdy część moich ludzi rozniecała wygasły ogień, inni wypadli z drzwi z nabitymi pistoletami. Nikogo nie było widać. Próżno wraz ze służbą przeszukiwali oni wzdłuż i wszerz pobliskie krzaki – nikogo nie znaleziono. Poza tym, prześledziliśmy w izbie kierunek wystrzału i odkryliśmy, że kula dosięgła desek mojego posłania. Przypomniałem sobie, że mój rodak Zwierkowski, który na długo przed Wojną Wschodnia został wysłany do Abazji przez ks. Czartoryskiego, został zabity we śnie w ten sposób – wystrzałem w brzuch.(X) Przypomniałem sobie jednak i inny przypadek. W noc z 15 n 16, gdy szliśmy z Sudżuku na Bakan, jechałem z Faris-bejem i pewnym starszym sierżantem o imieniu Hakar. Za nami jechało dwóch żołnierzy, a tuż za nimi szedł tłum pieszych. Nagle z tego tłumu rozległ się strzał, kula zahaczyła burkę starego Hakara, który jechał ze mną. Zatrzymaliśmy się i zapytaliśmy, kto strzelał, lecz nikt się nie przyznawał. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, ze broń musiała zwyczajnie sama wypalić, a jej właściciel bał się odpowiedzialności, zaś jego towarzysze nie chcieli go wydać. Nie roztrząsaliśmy więcej tego tematu. Zupełnie zapomniałem o tym zdarzeniu, ale teraz mimowolnie powróciło w mej pamięci i pożałowałem, ze byłem teraz tak nieostrożny. Było dla mnie jasne, że odkąd drogi nasze z Sefer-paszą się rozeszły, nie byłem już bezpieczny.
Dawno już zdecydowałem się położyć kres wpływom Sefer-paszy, szkodliwym zarówno dla Abazów, jak i dla nas; czekałem tylko na przybycie broni. Ale ponieważ trzeba było na nią poczekać i nie wiedziałem czy do czasu, gdy otrzymam uzbrojenie, nie zejdzie cala zima, to zdecydowałem się przyspieszyć przeprowadzenie moich z dawna zamierzonych planów. Moje własne bezpieczeństwo uczyniło to do wiadomego stopnia koniecznością. Po przybyciu do zimowej kwatery w Abinie, gdzie, jak pamiętamy, urządził swe zimowe domostwo także Sefer-pasza, powitany zostałem przez starego księcia z tak przesadną serdecznością i z takim mnóstwem oznak przyjaźni, że tylko jeszcze bardziej upewniłem się w decyzji otwartego wystąpienia przeciw niemu. 24 grudnia posłałem lejtnanta Aranowskiego przebranego za Abaza do Antchyru po to, by zaprosił na radę Alibi Hantochu i kilku ze starszyzny. 28-go mieliśmy spotkanie ze starszyznami znad rzek Bogondur, Antchyr, Chapl, Azyps i Ił, a także z przybrzeżnych gór, od Pszatu po Czepsin. Reprezentowanych było 3 800 dworów. Ułożyliśmy się, że od tej pory, czy to w sprawach wewnętrznych czy zewnętrznych, trzymać się będziemy razem i pomagać sobie nawzajem przeciw wszystkim i każdemu z osobna. Starszyzna zobowiązała się zorganizować mechkeme na wspomnianych pięciu rzekach, zebrać murtazików i skłonić naród do płacenia podatków; ja zaś miałem przygotować sobie w nich kwaterę i przenieść mój skład z Aderby do Czepsynu.
Najważniejsze jednak było to, co miało się stać z Sefer-paszą. Alibi Hantochu i większość starszyzny, pełen nienawiści i żądzy zemsty na Zan-ogły, nie mówili o niczym, prócz śmierci. Mimo wszystko, nie mogłem na to przystać – miałem dosyć pewności, co do różnych sprawek Sefera, ale żadnych dowodów. A i jego podeszły wiek chronił go przed tak skrajną przemocą. Do tego śmierć Sefera mogłaby z pełnym prawdopodobieństwem wywołać w kraju akty zemsty ze strony jego przyjaciół i niewątpliwie spowodowałyby duże upokorzenie Porty Otomańskiej, dzięki której protekcji Sefer-pasza przybył do Abazji i którą jeszcze w pewnej mierze reprezentował.
Wszystkie te względy, które Szapsugom wydawały się, oczywiście, mało znaczące, ale dla mnie w żadnym razie takimi nie były, zmusiły mnie do zabrania głosu przeciw decyzji starszyzny. Dlatego zaproponowałem, aby wziąć księcia Sefera pod straż i pod eskortą odesłać do Turcji. W ten sposób zostałby usunięty największy dla organizacji i zjednoczenia kraju kamień obrazy, a Porta mogłaby upewnić się w tym, że sprawy w Abazji mają się ku lepszemu. Po długim oporze ze strony wrogów Sefera, moja propozycja została przyjęta. Aresztowanie było dużo trudniejsze, niż zabicie, a możliwe było tylko w przypadku, jeśliby Sefer-pasza nie znał naszych planów. Zdecydowano, że Alibi Hantochu z 200-oma jeźdźcami pojawi się 1 stycznia 1859 roku w moim obozie w Abinie i pomoże mi przeprowadzić ten niespodziewany atak. Dwóch gospodarzy z Czepsynu miało trzymać w gotowości łódź, którą Sefer miałby niezwłocznie odpłynąć. Gdy się rozeszliśmy, lejtnant Aranowski, razem z tamadami Szapsugii, udali się do Antchyru, aby stworzyć tam oddział konny i 1 stycznia poprowadzić go.
Zdarzyło się tak, że Sefer-pasza dowiedział się o tym wszystkim. Co dzień widziałem go po dwa razy, ale po jego wyglądzie niczego nie umiałem rozpoznać.
1 stycznia o 10 rano miała przybyć z Antchyru konnica. Zwyczajowo Sefer-paszę otaczało 12 Turków i Tatarów oraz 2-3 Abazów. O silnym oporze tych ludzi nie było co myśleć, a poza tym przedsięwziąłem wszelkie środki po temu, by żadnego oporu nie było.
1-go o 8 rano zauważyliśmy przed domostwem Sefera niecodzienne poruszenie. Hadżi-Izmaił-pasza przyjechał w towarzystwie około 30 jeźdźców, w większości uorków i ich sług. Zacząłem się domyślać, że nasze plany wydały się, lecz postanowiłem nie dać tego po sobie poznać, wyjść niebezpieczeństwu naprzeciw i jak zwykle w towarzystwie dwóch żołnierzy udałem się do sakli Sefer-paszy. Rozumie się samo przez się, że byliśmy porządnie uzbrojeni.
Gdy tylko weszliśmy do sakli, bardzo ożywiona rozmowa nagle ucichła, a wszyscy spojrzeli na mnie z zaskoczeniem i pewnym strachem. Sakla była pełna ludzi. Sefer-pasza przyjął mnie ze swą zwykłą serdecznością i z uczciwością tureckiego dostojnika. Na twarzach jego Turków nie było żadnego specjalnego wyrazu, ale jeden rzut oka na hadżi-Izmaił-paszę i na Abazów utwierdził mnie w przekonaniu, ze zostałem zdradzony. Postarałem się ukryć przed gospodarzem swoje wzburzenie i usiadłem niewymuszenie na kanapie obok hadżi-Izmaił-paszy. Służba przyniosła kawę i cybuchy i zaczęliśmy rozmowę o głupstwach. Sefer-pasza był wyjątkowo rozmowny i wesoły. Siedziałem jak na szpilkach. Rozmowa ciągnęła się około godziny, która wydała mi się całym rokiem. Nagle przed domem zaczęła się bieganina. Abazowie spiesznie wyskoczyli z sakli, za nimi pospieszył hadżi-Izmaił-pasza. W sakli, oprócz mnie i Sefera-paszy, pozostało jeszcze ośmiu Turków i dwóch moich żołnierzy. Po paru minutach do środka wszedł Karabatyr i dwóch uorków. Nie witając się ze mną, podszedł do ojca i zaczął z nim długo i cicho rozmawiać. Na twarzy starego czerkiesa nie dało się dostrzec najmniejszego ruchu. Ten spokój kazał mi spodziewać się strasznej katastrofy. Podczas, gdy ojciec i syn rozmawiali, spojrzałem znacząco na jednego z moich ordynansów – podoficera Szuleckiego. Żołnierz zrozumiał o co mi chodzi i wyszedł z sakli. Z zupełnie spokojnym wyrazem twarzy wyjąłem z kabury rewolwer i zacząłem gorliwie oczyszczać go z nieistniejącej rdzy, nie tracą przy tym księcia z oczu ani na chwilę. Nie uszło to jego uwagi i uchwyciłem rzucone przez niego spojrzenie, takie jakiego nigdy wcześniej nie widziałem. W spojrzeniu tym odbiło się tyle powstrzymywanej złości, tyle bezgranicznej nienawiści, że twarz Sefera, który zawsze był bardzo przystojnym starcem, naprawdę zeszpetniała. Zmienił się w najbardziej obrzydliwego Tatarzyna, z jakim się kiedykolwiek zetknąłem, a przecież, chwała Bogu, dosyć widziałem brzydali wśród nie-Słowian.
W tej strasznej chwili (już sama nieobecność hadżi-Izmaił-paszy i Abazów, z których, wiedziałem, żaden otwarcie nie wystąpiłby przeciwko mnie, a także obecność wszystkich tureckich sług Sefera, kazały mi oczekiwać najgorszego) do sakli wszedł lejtnant Konarzewski z 11-oma uzbrojonymi żołnierzami. Za nimi setki błyszczących abaskich oczu cisnących się przy drzwiach. Obserwowało rozwój sytuacji. Sefer-pasza wydawał się zupełnie zbity z pantałyku taką zuchwałością, jego twarz zbladła, a właściwie stała się szaro popielata, podniósł się lekko z siedzenia. Jego syn stał przed nim i odciągnął kurek pistoletu. Słudzy tureccy nie wiedzieli właściwie, co robić. Tylko Mustafa – były turecki kawas, zbliżył się do swego gospodarza i groźnie na mnie patrzył. Chciałem zakończyć tę niezręczną dla wszystkich scenę.
- Hadar-oasza jest na podwórzu? – spytałem jednego z Abazów, który głębiej niż pozostali wcisnął głowę w drzwi.
- Tak – padła odpowiedź.
- Poproś go do środka.
Hadżi-Izmaił, który z przyzwyczajenia był dosyć przywiązany do starego Sefera, ale i do mnie był bardzo przyjaźnie nastawiony, wszedł do sakli całkiem rozstrojony.
- Nie chciałem odchodzić – powiedziałem jeszcze z uśmiechem – nie żegnając się z tobą. Mam nadzieję, że będziesz tak dobry i mnie później odwiedzisz.
Wstałem, pożegnałem się z księciem Seferem, który odprowadził mnie zgodnie z wszelkimi zasadami wschodniej gościnności i w towarzystwie swej ochrony wyszedłem z sakli. Przed domostwem Sefera zebrała się ponad setka uzbrojonych Abazów, jeźdźcy spieszyli się i przywiązywali konie do płotów. Wszyscy odpowiadali przyjaźnie na moje pozdrowienia i zauważyłem, że niektórzy w ogóle nie potępiali mojego zachowania. Nikt nie myślał o zatrzymaniu czy upokorzeniu nas.
Swój oddział zastałem przy działach, które były zdjęte z przodków działowych i zaprzężone, bagaż był załadowany. Wstąpiłem do swojej sakli, by tam opanować uczucia. Byłem tak silnie wzburzony, że prędzej zgodziłbym się stać parę godzin pod silnym ostrzałem, niż spędzić te ostatnie pół godziny u księcia Zan-ogły. Nie mogłem założyć nic innego niż to, że Hantochu dowiedział się o zdradzie i dlatego nie przybył. Ale sprawy miały się dużo gorzej. Godzinę później przyszedł do mnie hadżi-Izmaił-pasza, a z nim Karabatyr. Był bez ochrony i, nie licząc kindżału, nieuzbrojony. Spodobała mi się ta ufność i z przyjaźnią uścisnąłem jego wyciągniętą dłoń. Hadżi-Izmaił-pasza był wzburzony. Robił mi gorączkowe wymówki, klął Sefera, Karabatyra, Naiba, Szapsugów, cały świat. Dowiedziałem się też, że moje plany były znane. Jest tu przysłowie: „Jeśli trzech Abazów zna tajemnicę, to słońce nie zdąży zajść, jak w okolicy odległej o trzy godziny jazdy wszyscy starzy i młodzi będą o niej mówić.” Tak było i tym razem. Ledwie szapsuscy tamadowie wyszli z naszej rady, a już cała Szapsugia wiedziała o naszych planach. Abazowie zawsze dodają od siebie i jeśli nie wymyślają sami, to opowiadają czyjeś historyjki; chodziły pogłoski, jakoby Naib potajemnie zjawił się w Antchyrze, jakoby przechwycił korespondencję Sefer-paszy z Rosjanami, jakoby Sefer, Karabtyr, hadżi-Izmaił-pasza i kilka tuzinów innych miało być zabitych i tak dalej.
Hantochu i jego kompani jeszcze w końcu grudnia zebrali nie tylko 200, ale ponad 1000 jeźdźców i ruszyli nocą. Dziś rano zrobili popas przy Bogondurze, ale lejtnant Aranowski, gorączkowy i nieostrożny jak zawsze, pomknął z 20 jeźdźcami, aby mnie powiadomić. Nad rzeką Abin natknął się na pięciokrotnie liczniejszą grupę jeźdźców prowadzoną przez Karabatyra. Ludzie Karabatyra krzyknęli Szapsugom, że mogą już jechać, bo Teffik-bej leży już martwy, a działa wywieziono do Natuchaju. Zupełnie zrozpaczony Aranowski pojechał z powrotem do Hantochu, którego oddział, nie bacząc na jakiekolwiek zapewnienia zdecydowanego Hantochu, przekonanego, że jestem martwy i pragnącego zemsty, nie chciał iść dalej i zawrócił. Ostatecznie jednak obróciło się to na lepsze, ponieważ nie mogliśmy już pojmać księcia Sefera i starcie przywiodłoby tylko do bezcelowego przelewu krwi.
Dałem hadżi-Izmaił-paszy i Karabatyrowi słowo, że wiadomość o obecności Naiba nad Antchyrem jest nieprawdziwa, tak jak i to, że życie Sefer-paszy albo ich własne znajduje się w niebezpieczeństwie. Gdyby tak miało być, to ja sam byłbym pierwszym, który zasłoniłby ich własnym ciałem. Lecz mimo to, uznałem za daremne dalsze skrywanie moich zamiarów i zacząłem teraz uporczywie namawiać Karabatyra, żeby skłonił ojca do wyjazdu do Konstantynopola, gdzie mógłby przytulnie i w spokoju spędzić starość, miast wiązać się z krajem, gdzie ogromna większość narodu nie chce o nim nawet słyszeć. Moja propozycja zdumiała zarówno hadżi-Izmaiła, jak i Karabatyra, ale wydawało się, że nie przyniosła tak negatywnego wrażenia, jakiego można było oczekiwać w szczególności od syna. Ale zapewniali mnie, że Sefer-pasza nigdy na to nie pójdzie i chcieli, by nie przeszkodziło to w zawarciu naszego rozejmu. Gdyby Sefer-pasza był Abazem, to, być może, przystałbym na to, ale miałem zasadę – nigdy nie ufać Tatarowi, i byłem pewien, że Sefer nigdy nie zapomni psikusa, którego chciałem mu wyciąć i przy sprzyjających okolicznościach zacznie się na mnie mścić. Jednak, żeby nie stracić myśli o pokojowym rozwiązaniu, powiedziałem obu pośrednikom, że tę sprawę trzeba odłożyć do następnego roku, kiedy naród zbierze się na naradę i obiecałem nie przedsiębrać żadnych wrogich kroków przeciw staremu księciu, o ile on sam mnie do tego nie zmusi. Powiedziałem, że nie zostanę dłużej w Abinie i chcę przenieść swoją kwaterę na Antchyr. Poprosiłem także Karabatyra, by nie czynił mi po drodze żadnych trudności, gdyż w takim przypadku będę bronić się do utraty sił. Obiecał zostawić mnie w spokoju.
Potem oni pojechali do Sefer-paszy, ale po pewnym czasie wrócili. Sefer proponował, żebym nie udawał się do Antchyru, że on sam chce uwolnić mnie od swojego towarzystwa i przeprawić się ze swoja świtą nad rzekę Szyps. Nie mogłem im obiecać niczego, dopóki nie naradzę się z tamadami Szapsugów. Pożegnaliśmy się z hadżi-Izmaiłem-paszą i Karabatyrem, zapewniając się o wzajemnej przyjaźni i więcej nigdy się nie zobaczyliśmy. Tego dnia po południu, Sefer-pasza porzucił nasze sąsiedztwo i oddalił się na odległość trzech godzin nad rzeczkę Szyps, gdzie przeżył jeszcze rok i gdzie przez nikogo nie zauważony, zmarł 1 stycznia 1860 roku.
Dzień po odjeździe Sefer-paszy, posłałem ogniomistrza Linowskiego z dwoma murtazikami do Antchyru, żeby dowiedzieć się, co się tam właściwie stało i by sprowadzić do mnie lejtnanta Aranowskiego. Wrócił on tego wieczora z tamadami Natcho Ibrahimowem, Gaktosem i synem Alibi Hantochu Mahmudem i potwierdził wieści o wszystkich głupstwach, które się tam dokonały i tak ciężko mnie skompromitowały. 3 stycznia przybył Hantoch z blisko setką jeźdźców i posłałem dwa oddziały pod dowództwem lejtnanta Aranowskiego do Antchyru, by udobruchał Szapsugów i zdobył u nich chleb. Ale kolejne dwa, pod komendą lejtnanta Konarzewskiego, musiałem zostawić w Abinie, z powodu natarczywych próśb mieszkańców Abinu, Szapsoguru i Szpisa, którym stale zagrażały rosyjskie garnizony Adagumu i Chatokaja. Półbateria pod dowództwem kapitana Stankiewicza została w Natuchaju. Ja spędziłem zimę to tu, to tam, ale większą jej część w Antchyrze albo Aderbie.
W Adygei mówią, że najbardziej dziki i nieposkromiony z adygejskich narodów, to Szapsugowie, najdzikszy z Szapsugów – znad rzeki Antchyr, a najwścieklejszy znad rzeki Antchyr, to June-iz na rzece, która nazywa się Okecikos. W tym June-iz, gdzie nazwisko Hantochu cieszy się niemal nieograniczonym szacunkiem, i która liczy 500 dusz, spędziłem większą część zimy.
Na rzece Antchyr zarówno Turcy, jak i Rosjanie napotykali zawsze opór najokrutniejszy i dotychczas nie do przełamania. Noga cudzoziemca, chrześcijanina czy muzułmanina, nie stanęła dotąd na dziewiczym gruncie tej części Szapsugii. Nigdy turecki pasza, nawet kiedy Anapa i Sudżuk znajdowały się jeszcze pod władaniem Porty, nie mógł przeprawić się przez maleńki Antchyr. Także Sefer, kiedy występował jako przedstawiciel sułtana, ani razu nie odważył się odwiedzić niższego biegu tej rzeki.
Przyznaję, że mieszkańcy Antchyru pokazali się nie gorzej niż inni Abazowie, ale mieszkańcy Okecikosu wydają mi się lepsi niż wszyscy inni i i zachowałem jak najprzyjaźniejsze wspomnienia o tych twardych ludziach, a szczególnie o Alibi Hantochu i jego licznej rodzinie.
Zaraz po moim przybyciu do Okecikosu, 12 stycznia posłałem gońców i pisma do Naiba, żeby zaproponować mu sojusz. Zdecydowałem się pozostać jeszcze w Abazji do końca 1859 roku i wrócić do kraju tylko w takim przypadku, gdybym do tego czasu nie otrzymał żadnej poważnej pomocy.
W międzyczasie w Szapsugii zorganizowano na rzece Antchyr mechkeme; powstało ono z dworów na rzekach Chapl, Azyps, Ił, Antchyr i Bogondur – wszystkiego 3 200 dworów. Hantoch i Hakko-effendi zostali wybrani na kadyjanów, zebrano 32 konnych i tyluż pieszych i wprowadzono podatki. Nie chciałem nadaremni i, być może, na próżno się zadłużać i brałem tyle tylko, ile było mi naprawdę potrzebne, tj. po jednym worku ziarna z każdego dworu; koni i bydła rogatego w ogóle nie brałem i jeśli kiedykolwiek z niego korzystaliśmy, odsyłaliśmy je z powrotem. Lecz nie było to teraz konieczne, bo musiałem z braku obsługi zmniejszyć półbaterię w Natuchaju do trzech zaprzęgniętych dział, w Antchyrze także zostawiłem jedno działo z zaprzęgiem a dwa pozostałe odesłałem do Aderby. Do Konstantynopola wysyłałem list za listem, ponieważ w ciągu kilku miesięcy nie otrzymywałem stamtąd żadnych wieści.
Naib Mohamed-Amin nie posiadał się z radości z powodu mojego ostatecznego zerwania z Sefer-paszą i zaproponował mi choćby tylko przyjazd do Abadzechii, żeby dogadać się z nim i Abadzechami. Wyjechałem w drogę 2 lutego, kierując się da Abadzechii w towarzystwie 50 jeźdźców. Mieszkańcy ostatnich rzek w Szapsugii (Abin, Afips i Szeps) nieprzychylnie patrzyli na te kontakty z Naibem, odradzali mi spotkanie z nim i obiecali zjednoczyć się w mechkeme na wzór Antchyru, ale nie chcieli słyszeć o Naibie, tak jak i o Seferze. Uspokoiłem ich, że wcale nie mam zamiaru podporządkować ich jakiejkolwiek władzy i ruszyłem w dalszą drogę.
6 lutego przybyłem do Pszisz, gdzie spotkałem się Mohamedem-Aminem. Jego przyjaciele i jego wrogowie opisywali mi tego człowieka, odgrywającego w Abazji tak ważną rolę, w tak całkowicie przeciwny sposób, że oczekiwałem pierwszego spotkania z nim z wielkim zainteresowaniem. Powierzchowność Mohameda-Amina przemawiała bardzo na jego korzyść. Twarz, okolona ciemna brodą, piękna i szlachetna nosi odbicie lezgińskiej rasy; rześki, krzepkiej budowy ciała i powyżej średniego wzrostu. W tym czasie miał około 40 lat.
Mahometańskim zwyczajem goli głowę i nosi eleganckie abaskie odzienie, ale z białym turbanem i biały płaszcz, które świadczą o jego duchowym tytule. Pochodzi on z dagestańskich Kumyków i łatwo rozpoznać w nim cudzoziemca wśród Abazów.
Po naradzie, za pierwszym razem ciągnącej się przez wiele godzin, całkowicie przekonałem się o wielkiej inteligencji tego, niewyobrażalnego dla naszych pojęć, syna gór. Gorzko utyskiwał na władze otomańskie rządzące Abazją na jej zgubę z powodu intryg, które zostały rozpętane przeciw niemu zarówno w Konstantynopolu, jak i w kraju. Otwarcie objaśnił mi trudności swojego położenia. Dawna karność znikłą, mechkeme stoją zapuszczone i puste, intrygi ze wszystkich stron zmąciły zdrowy rozsądek narodu. Większa część Abadzechów, zwłaszcza równinnych, chce nawiązać stosunki z Rosjanami; Psziszowie i uorkowie nie boją się już otwarcie odwiedzać nieprzyjaciela. Krótko, obraz Abadzechii, jaki roztoczył przede mną Naib, gdzie miałem nadzieję znaleźć większy porządek, był bardzo posępny. Zapytał mnie, ilu mam ludzi. Odpowiedziałem, że z powodu dwuletnich strat od wojny i chorób, nie ma już mojej setki, ale w każdej chwili mam nadzieję otrzymać broń i odzież, a wtedy zdołam powiększyć swój oddział. Co najmniej pięć razy pytał mnie, czy pewien jestem przybycia oczekiwanej pomocy, i kiedy go w tym utwierdzałem, on wziął mnie za rękę i powiedział: „Teffik-beju! Jeśli zostawisz u mnie 1000 polskich żołnierzy i 10-12 dział, to do przyszłorocznego ramadanu zbierzemy abaski naród od ujścia Kubania do Inguru i Elbrusu i połączymy się z Szamilem, a wasza siła wzrośnie do 10 000, a może i do 20 000 ludzi.”
Byłem uradowany tą mową, ponieważ nie zwykłem słyszeć podobnych słów od Sefera, który przez cały czas gadał mi o padyszachu, o sobie i swoim rodzie, co mogło mnie, oczywiście raczej mało interesować. Zapytałem Mohameda-Amina czy nie ma wieści od szejka Szamila. Nie miał żadnych wiadomości już od czterech miesięcy, ale ostatnie komunikaty otrzymane od Szamila były dość kiepskie. W Dagestanie sprawy stoją tak samo jak w Abadzechii. Daniel-Sułtan i wielu chanów tatarskich intryguje przeciw imamowi z jednej strony, Rosjanie z drugiej. Naród zmęczył się wojną i od czasu ostatniej Wojny Wschodniej przyjął twarde przekonanie o niezwyciężalności Rosji,(2) dawna karność zupełnie ustała. Szamil sam zapytywał go, czy nie może w razie konieczności zjawić się w Abazji. Bardzo chciałem wiedzieć, co mu Mohamed-Amin odpowiedział i zapytałem go o to. On milczał kilka minut, potem powiedział, że odradził to szejkowi Szamilowi. Abazowie, sądził Naib, jeszcze nawet przez dwadzieścia lat nie będą prawdziwymi muzułmanami, jeśli w ogóle staną się nimi kiedykolwiek. Szamila niektórzy przyjmą z entuzjazmem, większość jednak z niedowierzaniem i, prawdopodobnie, tutaj, w tym kraju, znajdzie mogiłę dla siebie samego, a prędzej jeszcze – dla swojej sławy. Mohamed-Amin zapewnił mnie, że on sam przypuszczał z początku, że mahometanizm, raz wprowadzony do Abazji, zachowa się tu tak trwale, jak w Dagestanie, ale w rzeczywistości stało się inaczej i większość wrogów, których ma on w kraju, zrobił sobie gorliwą służbą Allahowi i jego prorokowi. Powiedziałem mu między innymi, że latem jeszcze napisałem do Szamila, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. „Wiem o tym – odpowiedział – Twoje pismo jest w Tyflisie”. Nieprzyjemnie zaskoczony, zapytałem go skąd to wie i czy derwisze zostali pojmani. „Ci derwisze – to nie derwisze, a szpiedzy – powiedział z uśmiechem. – Żaden człowiek z Dagestanu nie przybywa do Abazji bez odwiedzin u mnie, prócz tych, którzy się czegoś boją.”
Podczas mego pobytu Naib zwołał radę Abadzechów na 21 lutego. Ale choć zima była bardzo lekka, zebrała się tylko połowa abadzechskiej starszyzny, a także kilka osób z Ubychii. Naib osiągnął ostatecznie to, że na rzekach Pszysz i Pszada od nowa ustanowiono mechkeme i zebrano murtazików. Ale na 26 lutego wyznaczona została Rada Ludowa całego narodu adygejskiego w Adagumie.
24 lutego rozstałem się z Mohamed-Aminem i wróciłem do Antchyru. Zima przeszła bez żadnej poważnej potyczki z Rosjanami, zupełnie cicho siedzącymi w swoich fortecach. Z Konastantynopola nie miałem żadnych wieści, co przypisywałem burzowej pogodzie na Morzu Czarnym, ale w istocie winne temu były rozliczne słuchy, które za pośrednictwem swych przyjaciół rozpowszechniał w Stambule Sefer-pasza. Według nich to byłem wzięty do niewoli, to zabity; mówili, że Sefer-pasza kazał mnie rozstrzelać, potem, że zabili mnie moi właśni żołnierze, wreszcie, że zgubił mnie Naib. Niektóre gazety powtarzały te plotki i nie ma się czemu dziwić. Ale zdumiewają mnie moi rodacy w Konstantynopolu, przyjmujący to wszystko za dobrą monetę. W czasie, gdy niecierpliwie oczekiwałem wieści i wykorzystywałem zimowa porę dla ciągłych objazdów i prób dowiedzenia Abazom konieczności wojskowej i politycznej organizacji kraju, rosyjskie wojska przeszły 13 kwietnia (1-go według rosyjskiego stylu), jak to zwyczajowo czynią z początkiem każdego roku, rzekę Kubań. W Adagumie pojawił się korpus złożony z 16 batalionów i 12 sotni kozackich i 14-go zbliżył się na pięć wiorst od twierdzy Adagum do ujścia rzeki Bakan, gdzie rozbił obóz, pospiesznie go umocnił i przystąpił do wznoszenia nowej twierdzy. To był ostatni, śmiertelny cios dla Natuchajów, których komunikacja z Szapsugami została całkowicie zerwana. 26 kwietnia w Adagumie zebrali się wysłańcy wszystkich plemion narodu adygejskiego. Wodzowie mechkeme Sudżuk, Psibeps, Szaps, Abin, Antchyr i Pszat przyprowadzili do obozu swoje kontyngenty. Zebrało się ponad 14 tys. wojowników. Ale z tymi siłami i moimi sześcioma działami nie mogliśmy poważnie zaatakować ani nieprzyjacielskiego obozu ani twierdzy. Dlatego musieliśmy zadowolić się tym, że niepokoiliśmy pracującego na Bakanie nieprzyjaciela częstą kanonadą i napadaliśmy na jego tabory, co przy niewielkich odległościach między twierdzami i przy silnej ochronie towarzyszącej taborom, było bardzo trudne. Udało nam się jednak 30 kwietnia o godz. 7 rano odbić od przeciwnika 11 fur z żywnością, 44 byki i 3 konie i wziąć do niewoli 23 ludzi, nie ponosząc nawet najmniejszych strat.
Rada Ludowa przeciągnęła się do 10 maja. Zdecydowano oddać Natuchaj, którego nie można było obronić; mieszkańcy musieli przenieść się do Szapsugii. Tym, którzy zamierzali pozostać w domach, pozwolono zawrzeć pokój z Rosjanami, ale pod warunkiem, że nie oddadzą swej broni wrogowi i nie obrócą jej przeciw swym współplemieńcom, w przeciwnym razie groziła im zemsta całego adygejskiego narodu.
W istocie Rada ta była bardzo smutna. Mieszkańcy Abadzechii zwiesili głowy i widzieli, że ich równinny w większej części kraj spotka ten sam los, co Natuchaj; Natuchajowie byli w rozpaczy; Ubychowie byli do tego wszystkiego nastawieni obojętnie, ponieważ sądzili, że w swoich niedostępnych górach nigdy nie będą obawiać się wroga; jedynie rycerscy Szapsugowie nie postradali męstwa i oświadczali, że lepiej wszystkim poginąć niż wchodzić w układ ze znienawidzonymi Rosjanami. Gościnnie otworzyli swój kraj uciekinierom z Natuchaju, ale powiedzieli, że nie ścierpią prawdziwego poddania Natuchaju i będą uważać za wrogów tych, którzy oddadzą broń Rosjanom albo zwiążą się z nimi ogólnymi celami.
Większa część mieszkańców Natuchaju, ponad 2 tys. dworów, przeszła do Szapsugii, rozwiązano dwa mechkeme, obaj wodzowie mechkeme – Faris-bej i hadżi-Jachia wstąpili do mojego oddziału. Potem Faris-bej objął mechkeme w Antchyrze. Mieszkańcy pozostali w obwodzie natuchajskim rozpoczęli rozmowy pokojowe z Rosjanami. Ci ostatni skwapliwie przystali na wszystkie stawiane im warunki, mając nadzieję drogą najrozmaitszych ustępstw wzbudzić chęć do rozmów pokojowych także u Szapsugów, ale oni zrozumieli tę politykę i nie dali sobie zmydlić oczu.
Zostawiłem cztery działa w Abinie, a z dwoma pozostałymi przesunąłem się do Abadzechii, żeby tam wesprzeć Naiba. 12 czerwca udało się po wielu wysiłkach zebrać przedstawicieli całej Abadzechii. Zawarłem z nimi i Naibem ugodę i, tak jak było wcześniej z Szapsugami, tak i tym razem wysłałem rotmistrza Sztocha i Aranowskiego do Konstantynopola. Sądziłem, że czeka tam już broń i umundurowanie i wysłałem oficerów, żeby odebrać i przewieźć rzeczy, ponieważ napisałem do moich rodaków, żeby niczego nie powierzali obcym ludziom, ponieważ z powodu takiego powiernictwa dużo już straciłem.
W Abadzechii nieprzyjaciel trzymał się dość spokojnie. Tylko z maleńkich fortec na Łabie i z zajętej przez cztery bataliony dużej twierdzy na rzece Szawgotcza niewielkie rosyjski oddziały robiły wypady na najbliższe równiny. Porządek w Abadzechii był znacznie gorszy niż w naszych mechkeme i duch bojowy w narodzie znacznie słabszy niż u Szapsugów. Mahometanizm Naiba przyniósł w tym przypadku bardzo złe owoce. Większość narodu więcej myślała o rozmowach pokojowych niż o wojnie; uorkowie i inni rosyjscy agenci obrabiali naród w takim kierunku.
Aby podnieść ducha bojowego w narodzie, zdecydowaliśmy z Naibem dać Abadzechom teatralne przedstawienie kanonady, co zawsze przynosiło dobry moralny wpływ na Szapsugów. Z naszymi dwoma działami polowymi nie mogliśmy, oczywiście, przedsięwziąć czegoś poważniejszego. Z wielkim trudem zebraliśmy 28 czerwca 800 jeźdźców i 2 400 piechurów i o 7 rano nazajutrz przesunęliśmy się do twierdzy na rzece Szawgotcza. Ponieważ twierdza na odległość zaledwie połowy wystrzału armatniego panuje nad otaczającymi ją licznymi pagórkami, mogłem przybliżyć się do niej i, nie czyniąc sobie szkody, rzucić kilka granatów w kierunku drewnianych, krytych słomą, rosyjskich koszar. Ogromny był zachwyt Abadzechów, kiedy podpalone przez nasze granaty budynki wewnątrz twierdzy buchnęły jaskrawym płomieniem. Nieprzyjaciel, który, nie bacząc na swą przewagę w artylerii, nie mógł nas wytępić, ponieważ sprzyjała nam płaska rzeźba terenu, wyprawił z twierdzy trzy bataliony, dwie sotnie kozaków, eskadrę dragonów i dwa oddziały polowe i zmusił nas do cofnięcia z zajmowanej pozycji; Abadzechowie stawili tylko bardzo słaby opór.
Ta niewielka bitwa, kosztująca nas tylko 3 zabitych i 18 rannych, przyniosła nam korzyść moralną, ponieważ trochę wzrosło na nowo męstwo Abadzechów i Naib mógł trochę lżej odetchnąć. 8 lipca Mohamed-Amin dostał wiadomości z Dagestanu. Szejk Szamil napisał do niego, że wszelki porządek w Dagestanie został zburzony, że wprowadzony tam ustrój całkowicie poderwany i nikt już nie chce mu być posłusznym. Jednak on, jako wierny muzułmanin, będzie do końca trwał przy swoim, chociaż, po prawdzie, mało zostało mu już nadziei, dlatego, że sunie ku niemu rosyjska orda, a naród nie ma zamiaru się jej sprzeciwić. Naib został przywiedziony nieomal do rozpaczy tymi wiadomościami, z których najgorsze być może przede mną zataił. Starałem się go pocieszyć i oświadczyłem, że skoro my tak długo wytrzymujemy i dajemy dobry przykład, to jeśli nawet narody Dagestanu się teraz poddadzą, wszyscy oni wykorzystają każdą sprzyjającą okoliczność do tego, żeby znów podnieść broń.
Żeby przedsięwziąć dywersyjne działania przeciw wkraczającym do Dagestanu Rosjanom, zdecydowałem się ostrzec wszystkie narody Abazji o zbliżającym się niebezpieczeństwie, zwołać wszystkie ochotnicze oddziały, i nie tylko północnych Abazów, ale i południowych do Inguru, Elbrusu i wąwozu Deriala, dla wspólnych działań w imię ogólnych dążeń. W przypadku, gdyby zebrała się większość, co było mało prawdopodobne, to połączenie półtoramilionowego narodu, który liczył około 300 tys. wojowników mogło mieć całkiem inne znaczenie niż gdyby każde maleńkie plemię oddzielnie zatroszczyło się o swoją skórę.
Mohamed-Amin skwapliwie przystał na mój pomysł. Gdyby nie udało nam się wcielić go w życie, to obowiązkiem naszym było uczynienie wszystkiego dla ocalenia naszego dzieła i umówiliśmy się, że na 20 sierpnia zaprosimy wysłanników wszystkich Abazów na radę wojenną nad rzekę Łaba. Po wstępnej naradzie z najbardziej wpływowymi Abazami, brat Naiba wyruszył do Abazji południowej, jeden tamada hadżi-Mustafa z dwoma abaskimi Ormianami skierował się do Osetyńców, a ja wziąłem na siebie pobudzenie do wspólnych działań niewielkiego chrześcijańskiego narodu Swanów.
Przypisy autora:
1) W polskiej artylerii było 2 zabitych, jeden ciężko i jeden lekko ranny żołnierz.
2) W następstwie wojny europejskich państw zachodnich i Turcji przeciw Rosji wytworzyło się na wschodzie zupełnie odwrotne niż w Europie wrażenie. Podczas gdy tutaj zadano ciężki cios znaczeniu rosyjskiego państwa, tam ono znacznie wzrosło. Nieduże plemiona kaukaskie i krajów turkiestańskich, z których większość przez z góra pół wieku przeciwstawiało się rosyjskiej sile, nigdy nie uznawały ich za znaczące na tyle, żeby przypuszczać, że car jest w stanie w pojedynkę przeciwstawić się dość liczebnym państwom, a nawet zwycięsko wyjść z wojny. Kiedy dowiedziały się o końcu wojny i jej skutkach, byli dosłownie jak porażeni piorunem zaczęli patrzeć na siłę swego starego wroga całkiem innymi oczami niż do tej pory.
Przypis redakcji:
X) Chodzi o Ludwika Zwierkowskiego – Le Noira – Kara Kraka – polskiego emisariusza, który został ciężko ranny ale powrócił żywy do Francji. Zwierkowski jako członek sekretariatu „Władzy” przebywał wśród Czerkiesów w latach 1844-1846, wcześniej nawiązał kontakt z księciem Sefer-bejem Zan-ogłu.