GORCY KAUKAZU I ICH WOJNA WYZWOLEŃCZA PRZECIW ROSJANOM Tom II, Roz. VI (XVII)

GORCY KAUKAZU I ICH WOJNA WYZWOLEŃCZA PRZECIW ROSJANOM Tom II, Roz. VI (XVII)

Tom II, Rozdział VI (XVII) – Duże nieprzyjemności spowodowane przez Sefer – paszę – Wieści z Konstantynopola – Niewielkie starcia z Rosjanami – List do Szamila – Przybycie zaopatrzenia dla oddziału polskiego – Sytuacja polityczna Abazji – Ludowa rada Szapsugów – Proces z Sefer – paszą – Niewyjaśniona próba zamachu – Wiadomości z Abadzechii – Wyjście Rosjan z pięciu twierdz przeciwko Natuchajom – Na koniu przez Abazję – Napad Rosjan na kraj Natuchajów – Działania obronne Adygów – Wycofanie się nieprzyjaciela.

Wróg Naiba, Sefer – pasza, był oczywiście nadzwyczaj uradowany wszystkimi przeszkodami, które napotkał Mohammed Amin, ale żeby wyciągnąć z nich pożytek nie starczyło mu sił, ani tym bardziej energii i rozumu. Mój negatywny stosunek do niego wzmagał się z dnia na dzień, bo widziałem wyraźnie, że stary Tatar bardziej martwi się o to, żeby obciążyć nasz rachunek utrzymaniem swoich czerkieskich stronników i swego tureckiego dworu, aniżeli o nasze wyżywienie. Pod pozorem zbiórki dla żołnierzy obiecanego „podusznego”, Sefer - pasza i jego syn znów zabrali ziarno, konie i rogaciznę i trzymali wszystko u siebie. Rozdrażniony tym wiecznym oszukaństwem i brakiem szczerości, które towarzyszyły każdemu krokowi pobożnego muzułmanina, zdecydowałem się przerwać wszelkie kontakty z Sefer – paszą, poczekać do 10 lipca i, jeśli do tego czasu nie otrzymam wsparcia z Europy, odpłynąć z powrotem. Zrobiliśmy wszystko, co było w ludzkiej mocy; skromne środki, którymi rozporządzaliśmy kończyły się, a my, wskutek codziennych przeszkód, stawaliśmy się coraz słabsi.

Utrzymywałem swój oddział jak mogłem najlepiej, na ile pozwalała mi na to opłata celna i nie chciałem brać niczego z rąk Sefer - paszy, w rezultacie czego Abazowie, jak się tylko o tym dowiedzieli, przestali mu dawać cokolwiek, i tak jak on, będąc cudzoziemcem, nie posiadał majątku, to szybko w jego otoczeniu rozpoczęła się silniejsza bieda. Sefer najwyraźniej dostrzegł, że jego upór był w istocie dla niego dużo gorszy niż dla nas, i dlatego spróbował za pośrednictwem Hadżi Izmaiła - paszy, z którym ja zawsze miałem lepsze stosunki, ponownie dojść do porozumienia. Ale, jako że nie mogłem polegać na jego słowie, odłożyłem nasze spotkanie do najbliższej rady ludowej, wyznaczonej na 5 lipca; musieliśmy albo się pożegnać, albo ostatecznie uregulować nasze wzajemne stosunki.

Około końca maja przyjechał z Konstantynopola młody polski oficer, lejtnant Konarcewski [może: Konarzewski], który przywiózł listy i wiadomości dla mnie. Trzeba wspomnieć, że jeszcze w styczniu posłałem tam lejtnanta Sztocha i do tej pory nie otrzymałem od niego żadnych wieści. Dowiedziałem się dobitnie, że na Izmaił - paszy absolutnie nie mogę polegać. Moi rodacy w Konstantynopolu także doszli do takiego przekonania. Zamiast tego otrzymałem trochę lepsze uzasadnienie nadziei na pomoc księcia Czartoryskiego. Stary książę i jego siostrzeniec, generał Zamojski pisał do mnie, nie dając wielkich obietnic, ale oni dodawali mi otuchy w dalszych wysiłkach i obiecali pomoc mi w miarę możliwości. Miedzy innymi miałem otrzymać 100 karabinów, tuzin rewolwerów, trochę narzędzi saperskich, odzież i obuwie, Było to jednak wszystko, czego było mi trzeba w moim obecnym położeniu. Jeśli mój oddział byłby uzbrojony, mógłbym wzmocnić swoje położenie, a jako że nie liczyłem na wiele, mogłem obejść się tymi nieznacznymi środkami i zgodnie z nimi przekształcić swoją działalność. Moi żołnierze byli, z małymi wyjątkami, uniesieni wyższymi uczuciami. Brak wynagrodzenia nie budził w nich żadnego utyskiwania i jeśli mieli tylko chleb i tytoń, byli zadowoleni, ale brak broni nieustannie przeklinali i mieli całkowitą słuszność. Nadzieję, jaką dali nam książę Czartoryski i nasz prężny dowódca, gen. Zamojski, napełniły nas ponownie męstwem.

W międzyczasie w Adagumie i Natuchaju codziennie dochodziło do niewielkich potyczek z nieprzyjacielem. Rosjanie kilka razy przechodzili ze swoimi oddziałami miedzy Sudżukiem i Anapą, co napełniło dusze mieszkańców Natuchaja niepokojem i lękiem. Ze względu na to, że nie mogłem odciągnąć od Adagumu ani oddziału, ani dział, poleciłem Hadżi Jachii, we władaniu którego znajdowały się dwie rosyjskie twierdze, by ich pilnował. Ponieważ prosił mnie czasami o kilku żołnierzy do kierowania wartami, posłałem mu nowo przybyłego lejtnenta Konarcewskiego z czterema konnymi żołnierzami do obwodu natuchajskiego, gdzie szybko dostał możliwość wyróżnienia się.

10 lipca placówki stacjonujące w Anapie poinformowały o ruchach nieprzyjacielskiej kolumny w kierunku na Sudżuk. Hadżi Jacha szybko zebrał ok. 120 jeźdźców i przy wsparciu lejtnanta Konarcewskiego rozpoczął nękanie nieprzyjaciela. Oddział nieprzyjacielski składał się z 1 batalionu, 100 kozaków, 4 armat i eskortował około 30 załadowanych wozów. Nie bacząc na swą niewielką liczebność, nasi ludzie zabili 8 Rosjan, zdobyli 3 wozy z zapasami wojennymi, 2 wozy z narzędziami saperskimi, 11 koni i 14 byków. Prócz tego, w rękach nieprzyjaciela zostało pięciu zabitych. Straty naszej konnicy wynosiły siedmiu zabitych, 14 rannych i 7 koni. Podoficer Kamiński był bardzo ciężko raniony i zmarł kilka dni później, drugi żołnierz był lekko ranny. Moje bardzo złe stosunki z Sefer - paszą zmusiły mnie do myślenia o bezpieczeństwa oddziału i przyjęcia dla tego właściwej miary.

Twardo zdecydowałem, że nie będę więcej znosić tak obraźliwej dla mnie władzy Sefer - paszy. Długi czas szczerze starałem się pomóc w jego próbach zmuszenia Abazji do podporządkowania mu się, ale od samego początku ponad dziewięć dziesiątych Abazów było bardzo wrogo nastawionych do jego panowania, do tego wszystkie jego pretensje były niezdarne i mało poważne. Dla niego, okrążonego tłumem służalczych Turków i Tatarów, każde słowo jego tureckich palaczy fajek było o wiele bardziej znaczące niż moje propozycje. Z drugiej strony mogłem być całkowicie pewien, że zechce zemścić się na mnie, a ponieważ nie uważałem się za poważnego przeciwnika z powodu materiałowej słabości mego oddziału, na którym tylko mogłem w istocie polegać, musiałem szukać nowego wsparcia.

Moje wystąpienie na procesie Sefera ze wschodnimi Szapsugami przysporzyło mi wśród tych ostatnich wielu przyjaciół. Szczególnie serdeczną sympatię okazywał mi najbardziej znaczący wódz równinnych Szapsugów – Adibi Chantochu. Umówiłem się z nim, że w przypadku siłowego zerwania z księciem Seferem zostanę podtrzymany przez niego i jego stronników. Szapsugowie obiecali mi pomóc we wszystkim, co tylko zechcę przedsięwziąć przeciw kniaziowi Seferowi. W lesie w Abinie, gdzie spotkałem się z 60 – ma naczelnikami Szapsugów, 15 czerwca zawarliśmy abaskim zwyczajem wojenny kerar (umowę). Z drugiej strony, znów bardzo poważnie pomyślałem o tym, żeby związać się z naibem Mohammedem Aminem, którego energię i działalność bardzo wysoko ceniłem. Zjednoczenie wszystkich Adygejczyków pod kierownictwem jednego człowieka było moim najgorętszym pragnieniem, a Naib bez wątpienia był jedynym człowiekiem, który mógł tego dokonać.

Jednak, żeby na ślepo nie ulec wpływowi Naiba i żeby nie zależeć całkiem od dobrej woli tego bardzo dzielnego, ale i bardzo fanatycznego mahometanina, nie jeden raz chciałem to sobie zapewnić. Ponieważ Naib zawsze i we wszystkich swoich działaniach występował jako przedstawiciel i zastępca szejka Szamila, zdecydowałem bezpośrednio zwrócić się do tego drugiego, żeby dostać od niego rozkaz dla Naiba, by ten połączył się ze mną. Było dogodną okazją, aby dwaj derwisze z Dagestanu, wracając ze swej pielgrzymki do Mekki, powrotną drogą jechali przez Abazję. Obiecali oni przekazać mój list szejkowi możliwie jak najszybciej. Napisałem do Szamila list, w którym wyjaśniłem cel naszego przybycia do Abazji i poprosiłem go o wysłanie reprezentującemu go naibowi Mohammed Aminowi instrukcji, wedle której powinien on wejść ze mną w kontakt. Słownie jednak poprosiłem derwiszy, by przekazali szejkowi, że byłoby najlepiej, gdyby mógł on wysłać do Abazji swego syna, Dżemal – Eddina.(1) Dzięki temu będzie nie tylko położony szybszy koniec wszystkim partyjnym swarom. Cele i początek wojny z Rosjanami mogą być właściwym obrazem organizacji i jego osobisty autorytet także znacząco na tym zyskuje, i moralne znaczenie narodów Kaukazu niezwykle wzrasta w oczach Europy, jeśli wszyscy oni będą posłuszni jednej władzy zwierzchniej.

Ze względu na to, że łączność miedzy Abazja a Dagestanem była znacznie utrudniona, gdyż trzeba było przejechać przez zajęta przez Rosjan Kabardię, nie mogłem żywić nadziei na szybką odpowiedź; było też prawdopodobne, że korespondencja wpadnie w ręce Rosjan.

Bardzo długo czekałem na obiecaną broń i zapasy. Dopiero 2 sierpnia otrzymałem pismo od lejtnanta Sztocha, w którym donosił, że przybył do Dżubgi i przywiózł ze sobą rozliczne zapasy, nie napisał jednak jakie. Niezwłocznie udałem się do Dżubgi. Ale wielkie było moje rozczarowanie, kiedy ujrzałem przywiezione rzeczy. Znalazłem bardzo mało z tego, co było mi niezbędne, ale za to dużo tego, bez czego doskonale mogłem się obejść. Dostałem 65 płaszczy przeciwdeszczowych, 96 łopat żelaznych, 48 łomów, 24 noże faszynowe, 12 toporów, 100 par kamaszy, 100 par drelichowych spodni, 180 wełnianych koszul i 2 rewolwery. Najpotrzebniejszego, tj. broni i umundurowania, brakowało.

I tak nie miałem prawa się skarżyć, bo ani książę Czartoryski, ani generał Zamojski nie zobowiązywali się do poparcia mnie w moim przedsięwzięciu, ale jeśli pojąwszy jego doniosłość, zaczęli to robić, to rozumie się samo przez się, że powinni oni wspierać mnie tak, jak tego pragnąłem. Sam wiedziałem najlepiej, czego mi nie starczało. Wartość otrzymanego zaopatrzenia była wystarczająca do tego, żeby dostarczyć niezbędnego uzbrojenia i ekwipunku dla 50 lub 60 ludzi, koszt transportu był całkiem niski i połowę ludzi mogłem odesłać do Konstantynopola a z druga połową spokojnie czekać na dalszą pomoc i lepsze możliwości. To, że nie przysłano mi broni było w dużym stopniu winą niedbalstwa moich korespondentów w Konstantynopolu, częściowo także niesprzyjających okoliczności. Pocieszałem się obietnicami, że w niedługim czasie broń przybędzie, ale szczególnie tym, że książę Czartoryski zaczął nam pomagać.

Z końcem 1858 roku wewnętrzna sytuacja kraju była bardzo zła. Rada ludowa, która zebrała się 5 lipca nie podjęła żadnej poważnej decyzji; Sefer - pasza nie ujawniał swego stanowiska względem mnie, ja także uważałem to za niewczesne dlatego, że nie miałem jeszcze środków, a przede wszystkim – broni, i tym sposobem cierpieliśmy wzajemnie swą obecność, nie okazując sobie otwartej wrogości ani serdeczności.

Obwód natuchajski, wciśnięty między twierdze: Anap, Sudżuk, Korkuj, Chatokaj i Adagum był na tyle narażony na najazd nieprzyjacielski, że nie było co myśleć o pomocy z tej strony dla wsparcia mego oddziału. Oczyszczenie tego obwodu z Rosjan, przy tak nędznych środkach, jakimi dysponowaliśmy, zupełnie nie było możliwe. Dlatego nie było się co dziwić, że Abazowie natuchajscy, którzy do czasu Wojny Wschodniej znajdowali się w swego rodzaju przymierzu z Rosjanami, teraz zaczęli myśleć o tym, żeby wrócić do dawnych stosunków. Rosyjscy agenci pracowali z większą energią i obiecywali ludowi wspaniałe wygody, które pociągnie za sobą przerwanie wojny. Sefer - pasza, naliczywszy wśród Natuchajów większość swoich, by tak rzec, zjednoczonych stronników, ze zwyczajną apatią patrzył na to wszystko, i wszystkim było wiadomo, że on sam nie uchyliłby się od układów z Rosjanami. Była to, oczywiście, nieprawda, a co jeszcze przydawało tym plotkom prawdziwości, to fakt, że zięć Sefera, czerkieski uork imieniem Bastaogły z żoną i dziećmi przeszedł do Rosjan i osiadł w Sudżuku. Tuzin Czerkiesów, których ciągle widywaliśmy w świcie Sefera i jego syna także przeszło na stronę Rosjan i w roli przewodników nieprzyjacielskich oddziałów stało się biczem na Natucjhajów. Były nawet plotki, że tacy zdrajcy, po tym jak zarobili trochę pieniędzy przebywając kilka tygodni lub miesięcy w rosyjskiej służbie, pojawili się w pobliżu Sefera i jego syna i wzięli ich pod ochronę.

Z wielkim trudem udawało nam się zdobyć prowiant. Z pięciu mechkeme „poduszne” spłacały jedynie dwa, i to bardzo nieregularnie. I te dwa mechkeme, w Albinie i Pszat(2) były najmniejsze i liczyły zaledwie 2900 dworów, trzy inne (Sudżuk, Psibebs, Szipe) liczące 8500 dworów były akurat najbardziej narażone na nieprzyjacielskie najazdy, i było dla nich wystarczające, że musieli martwić się o rodziny zostawione bez chleba i dachu nad głową. Większa część Szapsugów (16 400 dworów), którzy żyli w całkowitym spokoju, nie była jeszcze zorganizowana i nie chciała organizować się pod dowództwem lub pod wpływem księcia Sefera.

Chociaż wodzowie Szapsugów nie raz czynili mi propozycje wybrania się do ich kraju, wskutek czego byłoby im wygodniej przejść do zapłaty podatków i organizacji, i chociaż teraz z wielu przyczyn podążyłbym za tymi propozycjami, ale jednak nie mogłem opuścić tej części kraju, która od samego początku tak serdecznie nas przyjęła i użyczyła mi wszystkiego, czego mogła; nie mogłem zostawić jej akurat w momencie jej doniosłych klęsk, i jeśli nie mogliśmy zapobiec zajęciu przez nieprzyjaciela pogranicznych i przybrzeżnych punktów, tak jak i wzniesieniu twierdz, to obecność nielicznych dział sama w sobie i dowództwo, choć niedostateczne, oporem wymuszało na Rosjanach pewna ostrożność, której zazwyczaj nie zachowywali w swojej wojnie z góralami, powstrzymywało ich wspinanie się na górę i groźbę najazdów niewielkich oddziałów. Z drugiej strony potrzebne było natężenie wysiłków, żeby pokrzepić Natuchajów i podtrzymać w nich wolę wojny i nasze dojście do Szapsugii bez wątpienia stałoby się sygnałem do zawarcia przymierza Natuchajów z Rosjanami. Nasz ciągły opór i umiejętność trzymania wroga w silnym niepokoju i pod ostrzałem miały i te skutki, że Rosjanie byli zmuszeni do zbudowania nowych twierdz o wiele solidniej, dlatego wolniej i przy zastosowaniu znaczniejszych środków niż zazwyczaj: od kwietnia 1857 do listopada 1858 roku nieprzyjaciel posunął się na nizinach ledwie o pół godziny od granicy i okupował tylko jeden jedyny punkt na wybrzeżu – Sudżuk. W tym czasie zdołał też spalić całkowicie mniej więcej 60 dworów, jak w Abadzechii, gdzie około 1000 dworów stanęło w płomieniach.

Sytuacja Natuchajów była w istocie najgroźniejsza. Natuchaj jawi się, jak już wspomniałem, jako wąski, ściśnięty między Kubaniem a Morzem Czarnym, mało górzysty, ale dostatecznie bogaty w lasy pas ziemi. Odległość od twierdzy Adagum do Sudżuku to tylko cztery i pól godziny, jeśli droga ta jest zajęta, wówczas obwód natuchajski jest zupełnie odcięty od Szapsugii i reszty Abazji.

Rosjanie mieli pod koniec 1858 roku 14 batalionów piechoty w Adagumie, gdzie prócz twierdzy urządzony był także warowny obóz; 2 bataliony w Chatkokaju, 4 bataliony w Sudżuku, 2 bataliony w Anapie i 2 bataliony w Korkuju – wszystkiego 24 bataliony piechoty, 30 sotni Kozaków i 80 oddziałów zaprzęgowych, co razem z artylerią, częściami administracyjnymi i saperami sięgało 25 tys. ludzi.

18 października ponownie zebrała się wielka ludowa rada Natuchajczyków i Szapsugów. Trwała ona 14 dni, podczas których stale dochodziło do starć wokół rosyjskiego obozu w Adagumie. Na koniec, po długich debatach, w których przeplatały się ze sobą groźby, propozycje i prośby, lud natuchajski zdecydował się nie wchodzić tymczasem w pertraktacje z wrogiem lecz przeciwstawić się mu, idąc nawet na najcięższe ofiary. Miałem wysłać do Natuchaja 4 oddziały – ta część kraju dala obietnicę zatroszczenia się o wyżywienie dla ludzi i koni. Kolejne 4 oddziały miały zająć pozycje w lasach na Abinie, w odległości 2 godzin od twierdzy Adagum i przy każdej z tych dwóch baterii ustanowiono stałą wartę złożoną ze 100 jeźdźców i 300 piechurów, która kolejno wystawiało pięć zorganizowanych już mechkeme. Szapsugowie obiecali w przypadku skrajnego niebezpieczeństwa wystawić 20 jeźdźców od każdej osady i 40 ludzi piechoty, co dawało 3280 jeźdźców i 6500 piechurów, ogółem – 9 840 ludzi.

Podczas posiedzenia rady ludowej, książę Sefer wystąpił jako mój otwarty przeciwnik i oskarżyciel. Skarżył się, że się z nim w ogóle nie liczę, samowładnie pobieram podatki, pozostaję w tajnych konszachtach z jego śmiertelnym wrogiem - Naibem i na koniec, że przeciwstawiam się memu władcy - sułtanowi, bowiem nie uznaję włodarzem kraju jego zastępcy i wyznaczonego przez sułtana na gubernatora, Sefera. Rozumie się samo przez się, że w takim przypadku nie zapomniał by starej tureckiej gazety, gdzie było napisane o prawnych przywilejach jego rodu. Oponowałem, że przede wszystkim sułtan nie jest moim władcą, bo ja, tak samo jak moi towarzysze, nie jestem muzułmaninem i nie czaruję Porty, dlatego my w żaden sposób nie możemy buntować się przeciw sułtanowi. Co zaś tyczy się jego dostojności gubernatora Abazji, to uznałbym go takim pod warunkiem, że Porta potwierdziłaby to i jeśliby naród go uznał. Przy czym, przez długi czas, nie tylko nie stroniłem od niego, ale nawet sam podtrzymywałem jego roszczenia, jednak teraz on sam doprowadził mnie do ostateczności i zmusił, bym zerwał z nim wszelkie kontakty. Krótko mówiąc, była sprawa, która prędzej czy późnej wydała mi się bardziej komiczna, niż poważna i którą zdecydowanie wygrałem, dlatego, że krąg wojskowych cały czas mi przyklaskiwał, a książę i Sefer - pasza, pomimo swej gazety, został wyśmiany nawet przez swych stronników. Lecz powinienem był zgodzić się na to, by rozłożył obóz przy naszej kwaterze zimowej w Abinie, gdyż w Szapsogórze blisko wroga nie był już bezpieczny. Sefer chciał to zrobić szczególnie po to, by za fasadą naszego urzędowania i na nasz rachunek, utrzymywać swój turecki orszak przydworny.

Wracając z rady ludowej, 3 września o 5 po południu zajechałem do Sein Jattaoka z rodu Dżenis żyjącego na rzece Abin, aby zatrzymać się u niego na noc. Eskortowało mnie 8 żołnierzy i 8 konnych murtazików. W odstępie pół godziny od Seina udałem się przez malutki lasek, gdy raptem spadł na nas tuzin wystrzałów. Podoficer Orliński i pewien murtazik zostali ranni, klacz jadącego tuż za mną żołnierza Krysztafika upadła, obok mnie świsnęło kilka kul. Momentalnie rzuciliśmy się w las, ale ten był zbyt gęsty, było już prawie ciemno i w dodatku zaczął prószyć śnieg, i dlatego nikogo nie znaleźliśmy; przyjechawszy na dwór Seina wyjaśniliśmy, że podoficer został lekko raniony, ale murtazikowi zadano dosyć ciężką ranę, klacz też była ciężko ranna.

W żaden sposób nie mogłem sobie wytłumaczyć tego zdradliwego napadu zza węgła: po niemal dwuletnim pobycie w Abazji zdarzyło się to po raz pierwszy. Ani ja, ani żaden z oficerów i żołnierzy jak dotąd nie wystawił się na jawny czy ukryty atak, choć objeżdżaliśmy kraj z każdej strony, często w bardzo nieznacznej liczbie. Mój gospodarz Sein, jak i wszyscy zbiegli do mojego mieszkania Abazowie, nie posiadał się z gniewu, szczególnie dlatego, że przydarzyło się to na ich terenie. Zostawił on swemu bratu troskę o gościnę i zwoławszy wszystkich jeźdźców z najbliższego dworu, pomimo nieprzeniknionej nocy, okropnego deszczu i zamieci, popędził tropić winowajców. Następnego ranka Sein powrócił ze swojej nocnej wyparyw, ale nie znalazł ani sprawcy napadu, ani jego śladów. W zaufaniu, sam na sam, zapewniał mnie, że sprawie nieobcy jest książę Zan-Ogly, i powiedział, że wczoraj po południu i wieczorem, można było zauważyć bandę około sześćdziesięciu jeźdźców, którzy rozjeżdżali się bez jakiegokolwiek wiadomego celu w górę i w dół rzeki Abin.

Miałem dużo podstaw do tego, by uwierzyć w tę wersję, ale ponieważ mimo wszystko nie miałem dowodów, to nie mogłem wskazać Zan- Oglego. Lecz nawet mając najmocniejsze dowody, cóż mógłbym zdziałać? Moje wystąpienie przeciw Seferowi - paszy mogło wywołać wielkie zamieszki w kraju, i bez tego targanym partyjnymi waśniami. Mogło ono zapewne zaszkodzić księciu Seferowi, ale mnie i sprawie, której broniłem, byłoby nader mało przydatne. Postanowiłem być w pogotowiu i więcej nie wspominałem o tym zajściu, które mimo wszystko, jak przypuszczam, wywołało w kraju wielką wrzawę, dlatego, że wszędzie, gdzie pojawiałem się ja lub ktokolwiek z mojego oddziału, słyszeliśmy siarczyste przeklęcia pod adresem Zan - Ogly.

1 grudnia otrzymaliśmy 14 strzelb z pisemnym powiadomieniem, że wysłanych zostało 24. W ten sposób, 10 było zgubionych. Pozostałe 83 strzelby obiecano wkrótce dosłać. Znałem już ze smutnego doświadczenia oczekiwania to „wkrótce”, ale co przyprawiało mi niemałych zmartwień - to strata niedużego uzbrojenia, którego oczekiwałem z taką niecierpliwością niemal dwa lata. Napisałem do moich rodaków do Konstantynopola, aby pod żadnym pozorem nie powierzali niczego ani kupcom, ani innym ludziom, jadącym z Abazji, ale zawsze czekali dopóki ja osobiście kogoś przyślę. Ale tam zwracali mało uwagi na moje pisma i lekkomyślnie pierwszemu, kto znajdował się pod ręką i oferował swoje usługi, zawierzali rzeczy same w sobie niewielkiej wartości, ale dla mnie będące nieocenionymi. Z dawna widać jak zgubna była dla mnie niemądra lekkomyślność.

8 grudnia doszły z Abadzechii wiadomości, że nieprzyjaciel zrujnował równiny w dół rzek Szawgoczi i Łaby, i spalił wieleset dworów, po czym od 2 do 6 grudnia miały miejsce poważne starcia między mieszkańcami Abadzechii i rosyjskimi kolumnami szturmowymi.

7 grudnia rosyjski korpus, stacjonujący w Abadzechii, zostawiwszy garnizony w Szawgicze i innych twierdzach na Łabie, wycofał się za Kubań, do obozów zimowych. Przy czym, starania Rosjan w Abadzechii były bardzo nieznaczne i bardziej posłużyły temu, by organizować dywersję i wciągnąć w nią Abadzechów w ich kraju. Rzeczywiście poważne operacje były przedsięwzięte przeciw Natuchajom z obozu adagumskiego i innych twierdz.

W obozie w Adagumie rozpoczęła się translokacja rosyjskich oddziałów, która, jak się zdawało, zakończyć się miała ich szybkim wymarszem. Można było przewidzieć, że teraz nieprzyjaciel spróbuje dokonać najazdu przeciw Natuchajom, dlatego, że do obozu przybyły trzy nowe pulki kozackie.

Od 6 grudnia zaczęły się dosyć silne mrozy, co nadzwyczaj ułatwiło Rosjanom podejście. 10-go wysłałem stojące na rzece Abin 4 działa po tym, jak doprowadziłem ich osłonę do 300 jeźdźców i 900 piechurów, by podjechały bliżej rosyjskiego obozu i zająłem pozycję na lesistej wyżynce, która górowała nad drogą miedzy Adagumem i Sudżukiem. 13 grudnia (1-go według starego stylu) kolumny nieprzyjaciela wyszły z adagumskiego obozu. Nieprzyjaciel znał nasze położenie i oddzielił przeciw nam 4 bataliony, 1 pułk Kozaków i 1 baterie piechoty złożoną z 12 dział. Mimo przewagi nieprzyjaciela, utrzymaliśmy naszą pozycję, ale nie mogliśmy wyprzeć Rosjan z drogi na Sudżuk, która zajęli. Druga kolumna w składzie 5 batalionów, pułku kozackiego, półbaterii piechoty z 6 dział i górskiej baterii z 8 dział zawróciła wokół rzeki Bakan na drogę wiodącą do Mazgi, wcześniej zniszczonej rosyjskiej twierdzy. Trzecia kolumna, składająca się z trzech batalionów, 2 pułków kozackich i baterii konnej, ruszyła wzdłuż brzegu Kubania przez równinę do Korkuja. Z Sudżuku, drogą do Adagum, wyszły 2 bataliony, 100 Kozaków i 4 działa i już około południa połączyły się z kolumną, z którą rankiem mieliśmy starcie. Z Sudżuka i Anapy wyruszył prócz tego ku Mazdze jeszcze 1 batalion, 100 Kozaków i 4 działa. Z Korkuja nadeszły: 1 batalion, 1 pułk Kozaków i 6 dział, które przeprowadzały operacje i na równinie, aby wesprzeć kolumny wyruszające z obozu adagumskiego.

Składający się z 5 400 dworów i, jak podawałem, mało górzysty i źle przystosowany do obrony teren Natuchajów został tym sposobem przecięty 17 batalionami piechoty i 33 setkami Kozaków (tj. ok. 20 tys. ludzi z 54 działami) i zupełnie odcięty od wszelkiego wsparcia. Każda z wrogich kolumn, paląc wszystko co napotykała na swej drodze, niszczyła zasiewy i ciągnęła za sobą ludzi i bydło, które mogła porwać.

W południe, z góry, na której staliśmy ujrzeliśmy nieprzeniknione kłęby dymu, świadczące o opustoszeniu Natuchaja. Niekiedy rozbrzmiewał zagłuszony huk armatni. Moja sytuacja była beznadziejna. Strata dział znajdujących się w Natuchaju, było to nie tylko możliwa, ale i bardzo prawdopodobna. Jednak wyruszenie na pomoc z tym, co miałem pod ręką, było niemożliwe, albowiem stojący przed nami nieprzyjaciel pilnował każdego naszego ruchu. Po południu dwukrotnie próbowałem przerwać linie nieprzyjaciela na drodze z Adagumu do Sudżuku, ale bez skutku. do tego mróz, ten wieczny sojusznik Moskowitów przekroczył 12 stopni i nasi źle odziani Abazowie drżeli, zamarzając przy obozowych ogniskach. Dlatego nie można było nawet myśleć o tym, by z nimi przeprowadzić taki trudny manewr, jak przerwanie nocą nieprzyjacielskiej linii. Wszędzie rozesłani byli murtazikowie i gońcy, aby powiadomić wszystkie kontyngenty sił wojskowych z mechkeme Szypsu i Abinu i zwołać tu wojowników z Szapsugii, ale dalekie odległości i, w szczególności, chłód były przyczyna tego, że pod wieczór nasze siły osiągnęły liczbę zaledwie 2 tys. ludzi.

Dowództwo na całym oddziałem przekazałem lejtnantowi Stankiewiczowi, przy którym zostali także naczelnicy mechkeme Szyps i Abin i o 8 wieczorem odjechałem z eskortą 60 jeźdźców, wśród których było 10 moich żołnierzy, w kierunku linii nieprzyjaciela, którą zdecydowałem się przełamać, choćby nie wiem co się działo. Ponieważ mogłem liczyć na to, że bezpośrednie okolice twierdzy Adagum chronione są słabiej niż droga na Sudżuk, to poszedłem prosto na twierdzę i swobodnie przeszedłem obok niej w odległości dwóch wystrzałów od wałów twierdzy. Zostalibyśmy zupełnie niezauważeni, gdyby nie natknął się na nas niewielki patrol Kozaków. Rozległo się kilka wystrzałów, dwaj Kozacy zostali w naszych rękach i wbrew swej woli, z nogami związanymi pod brzuchem klaczy, musieli nas odprowadzać. Gdy twierdza otworzyła ogień, byliśmy już poza niebezpieczeństwem.

Ta noc była jedną z najcięższych, jakich doświadczyłem kiedykolwiek w życiu, a przecież tyle trudów zniosłem. Nie dość, że mróz był nie do wytrzymania, nieprzyjaciel okrążał nas ze wszech stron i męczył nas głód, dlatego, że od poprzedniego wieczora nic nie jedliśmy, ale fatalny Los życzył sobie jeszcze, by wśród moich abaskich jeźdźców nie znalazł się ani jeden, który by dobrze znał drogę do Natuchaja, choć wszyscy oni byli w domu w Abinie, tj. w odległości wszystkiego zaledwie kilku godzin jazdy. Abazowie są tak bardzo beztroscy, że wcale nie trapią się tym, co dzieje się kilka godzin od nich i jak wygląda ich kraj.

Choć bardzo często jeździłem po obwodzie natuchajskim, to nie mogłem rozeznać się nocą w labiryncie niezliczonych leśnych ścieżek. Ponieważ nikt nie znal dobrze drogi, wszyscy zaczęli się naradzać i każdy upierał się przy swoim. Wypadki takie zdarzały mi się często i przyjąłem za zasadę słuchać w takich okolicznościach rad jednego, ale w żadnym wypadku nie więcej osobników lub liczyć na własny rozum. Tego dnia zdecydowałem się na ostateczność, dlatego, że widziałem, że, niestety, ani jeden z moich towarzyszy nie widział więcej ode mnie samego.

Najgorsze było to, że nie mogłem ustalić położenia wojsk nieprzyjacielskich, tylko ognie abaskich dworów, które widziałem raz blisko, raz daleko, służyły mi za pewną orientację i radziły mi trzymać się od nich na solidną odległość. Pomimo tego mogliśmy niechcący natknąć się na nieprzyjacielski oddział, dlatego, że Rosjanie na takich nocnych ekspedycjach nie rozpalają ognisk w swych obozach i zachowują się bardzo cicho. I tak oto co przytrafiło się nam. Zdążyliśmy przejechać tylko około dwóch godzin, gdy nagle zatrzymało nas głośne: „Kto idzie?” Pytaniu towarzyszył wystrzał ze strzelby, w ślad za którym rozległo się kilka następnych, i w jednej chwili znaleźliśmy się pod deszczem kul. Niedługo to trwało, ale na to gruchnęły dwa wystrzały armatnie. Szybko zawróciliśmy i rzuciliśmy się z powrotem, ale na nasze nieszczęście kula armatnia uderzyła w naszą grupę, zabiła klacz i ciężko raniła siedzącego na niej Abaza. Zostawiliśmy nieszczęśnika pod opieką dwóch jego kompanów, bo nijak nie mogliśmy wziąć go ze sobą (został później przeniesiony do swojego domu, ale umarł po kilku dniach). Moi Abazowie podnieśli wedle zwyczaju przeraźliwy wojenny okrzyk, co naturalnie odebrano Rosjanom chęć do prześladowania nas, gdyż łatwo mogli pomylić się co do naszej liczebności. Dlatego ich dwa działa (myślę, że więcej nie mieli) zaczęły kanonadę na wszystkie strony i jeszcze pół godziny słyszeliśmy pojedyncze wystrzały.

Rzuciliśmy się w prawo, na pierwszą ścieżkę, by obejść rosyjskie patrole, ale ledwie przecwałowaliśmy po niej kwadrans, gdy znów zatrzymało nas nowe „Kto idzie?” i odrzucił do tylu ogień strzelb. Nie pozostało nic więcej, jak tylko skręcić w lewo albo się cofnąć. Idąc na lewo powinniśmy byli dojść do drogi na Bakan, gdzie rankiem maszerowała najsilniejsza kolumna rosyjska, by się cofnąć, musielibyśmy znów przejść obok twierdzy Adagum, co tym razem z pewnością nie poszłoby nam tak lekko i do tego oznaczałoby, że wszystkie nasze wysiłki były daremne. Po godzinie wyjechaliśmy na szeroka drogę, którą rozpoznałem jako drogę na Bakan.

Po długim błądzeniu zawsze milo jest koniec końców trafić na właściwą drogę, to tak jakby spotkać starego druha. Lecz zadowolenie moje przyćmiły myśli o tym, że teraz spadliśmy z deszczu w beczkę z deszczową wodą. Droga bakańska ciągnie się w dół rzeki Bakan, która wpada do Adagumu w wąskim jarze między dwoma niskimi, gęsto porośniętymi lasem grzbietami górskimi, aż do Mazgi. Leżący na prawo od nas grzebień górski dopiero co porzuciliśmy, leżący na lewo był wąski i zamykał się drogami na Bakan i Sudżuk. Nie moglibyśmy widzieć czy nie były tam rozmieszczone oddziały nieprzyjaciela, ale nie ulegało wątpliwości, że dolina Bakanu została zablokowana. Gdzie był nieprzyjaciel – przed czy za nami, to było niewiadomo. Mogliśmy znajdować się w przybliżeniu w połowie drogi między Mazgą a Adagumem.

Nie pozostało nic innego jak iść na chybił trafił przed siebie. Księżyc świecił tak jasno, że z daleka można było dostrzec nasz oddział. Przejechaliśmy zaledwie pół godziny, gdy podoficer Nowak, który z dwoma żołnierzami i sześcioma Abazami tworzył przednią straż, zatrzymał się nagle. My także się zatrzymaliśmy. Jeden z żołnierzy awangardy przygalopował z powrotem i doniósł, że gdzie wzrok sięga dolina zajęta jest przez oddziały nieprzyjaciela, tak, że z daleka widać ruch na drodze i blask strzelb. Żołnierz jeszcze nie skończył meldować, gdy od strony naszych jeźdźców, znajdujących się w tyle, rozległ się bojowy okrzyk. Tymczasem na naszych tyłach rozległy się chaotyczne salwy rosyjskiej piechoty, bicie werbli i okrzyki „hura” dźwięczały z tyłu, w środku i na prawo od nas. Trafiliśmy w prawdziwą pułapkę. Nie tracąc ani sekundy na przemyślenia, rzuciliśmy się w zarośla położone na lewo od nas. Na szczęście góry nie powstrzymały naszego biegu, lecz nie było tam ani drogi ani ścieżek, tylko Abazowie i konie abaskie mogły się przedrzeć. W takich chwilach żaden europejski żołnierz nie może się równać Abazowi. Ledwie na naszych tyłach rozległ się wojenny okrzyk i huk strzelb, pięciu Abazów padło rażonych z koni; trzech było zabitych, dwóch ranionych, jeszcze sześciu trzymających się na koniach a wśród nich podoficer Bagiński, który stracił dwa palce; byli ranni. Ale ani jeden trup, ani jeden ranny, ani jedna strzelba, nie pozostały w rękach Rosjan, nawet siodła dwóch zabitych koni zostały uratowane. Wszystko to stało się szybko i zanim rota rosyjska ciągnąca na nas od tyłu marszem bojowym otworzyła po raz drugi ogień, zanim zbiegający się z trzech stron Rosjanie zdążyli się zbliżyć, nasza grupa była już w zaroślach. Ja już nie prowadziłem oddziału, to on prowadził mnie. Zaledwie zagłębiliśmy się w krzaki na sto kroków, a większość Abazów, zeskoczywszy z koni, rzuciła na nie lejce zostawiając zwierzęta, by dalej przedzierały się przez las, sami zaś, z uniesionymi lufami i dzikim okrzykiem bojowym rzucili się na spotkanie tropiących nas Rosjan. Ich celne strzały, a także, jak mniemam, ich przerażające okrzyki wprowadziły wśród Rosjan zamieszanie, lecz nie trwało to długo. Nieprzyjaciel otworzył ogień w stronę krzaków z dwóch, a potem już z czterech dział. To tak odważne, jak i sprytne przejście Abazów do szyku pieszego i do ostrzału uratowało, jeśli nie nas samych, to chociaż nasze konie, dlatego, że poruszaliśmy się w gęstym lesie z takim trudem, że rosyjskie kule dość długo padały pośród nas.

Na górskim wierzchołku, gdzie się teraz znajdowaliśmy, ani za dnia ani nocą nie widać było dymu ani płomieni, dlatego mogliśmy żywić wyjątkową nadzieję, że Rosjanie jeszcze tu nie przenikali, lecz nie czuliśmy się bezpiecznie. W rzadkich tylko miejscach można było wsiąść na koń, częściej przedzierać się na piechotę przez gęste zarośla i konie prowadzić za sobą. Poruszaliśmy się takim sposobem z nieopisanym wysiłkiem i trudnością około trzech godzin, nasze twarze i ręce były we krwi, nasze ubrania były podarte przez ciernie. Największe trudności były z naszymi rannymi, którzy bardzo cierpieli; trupy trzech zabitych Abazów też nieśliśmy z sobą na koniach. Trzymając się środka wąskiego górskiego grzbietu powinniśmy byli koniec końców nieuchronne dotrzeć do abaskiego dworu i ta nadzieja podtrzymywała nasze siły.

Ku naszej radości, o czwartej rano natknęliśmy się w końcu na pierwszy abaski patrol. Dwór, a właściwie raczej pięć dworów znajdowało się w odległości kilkuset kroków od nas. Gdyby patrolujący nas nie zauważyli i nie odezwali się, moglibyśmy przejść obok. W jednym z dworów był Husejn-effendi, dzielny gospodarz i imam, którego bardzo dobrze znałem. Na parę godzin zrobiliśmy popas, gdyż śmiertelnie się zmęczyliśmy i nasze konie ledwie powłóczyły nogami. Znaleźliśmy tu posiłek dla siebie i karmę dla koni, a także zostawiliśmy trupy towarzyszy, oddaliśmy rannych pod opiekę kobiet, a dwóch schwytanych Kozaków, których ze sobą ciągnęliśmy związanych całą noc – pod dozór gospodarzowi. Około 50 uzbrojonych ludzi zebrało się u Husejna; kobiety i dzieci położyły się a młodzieńcy z pięciu dworów przygotowali się do ucieczki i oporu. Husejn powiedział mi, że nieprzyjaciel zajął całą drogę do Mazgi, ale część jego wojsk poszła na Mazgę i połączyła się z kolumnami z Anapy i Sudżuku. Spytałem czy nie trzeba zebrać kilkuset ludzi, by wymusić na nieprzyjacielu przerwanie jego dość rozwiniętej linii, lecz Husejn powiedział mi, że wszyscy potracili głowy i starają się ocalić tylko swe rodziny i dobytek. O naszej artylerii wiedział tylko tyle, że wczoraj po południu słychać było od strony Mazgi silną kanonadę, więc działa powinny tam jeszcze być. Zapewniał mnie też, że obaj wodzowie mechkeme: Fariz-bej i Hadżi Jachia ze wszystkimi swymi murtezikami znajdują się przy działach już od kilku dni. Liczyłem, że do Mazgi jeszcze dobre trzy godziny drogi, jeśli tylko znów nie zacznę błądzić, jak niedawno. Ale tego można się było więcej nie obawiać, dlatego, że nastał już dzień i Husejn dał mi dwóch dobrych przewodników, znających doskonale każdą ścieżkę.

Godzinę po naszym przybyciu do Husejna poprosiłem u niego o gońca, by bezzwłocznie wysłać pismo do lejtnanta Stankiewicza. Husejn oddał mi do dyspozycji swego syna Cekera, który natychmiast odjechał z jednym przewodnikiem. Rozkazałem oficerowi zostawić niewielki oddział z jednym działem na pagórku, a z większą częścią jego wojska, które do rana, wraz z przybyciem wezwanych kontyngentów, powinno się podwoić, zejść z gór w lewo od zajętej przez Rosjan drogi na Sudżuk i zagrozić komunikacji nieprzyjaciela. Jeśli wyszedłszy z Sudżuku kolumny zaczną się cofać do twierdzy, to powinien iść za nimi aż do twierdzy, tam zająć pozycję poza zasięgiem ognia z twierdzy i nie oddać jej bez stanowczego oporu.

Ludzie i konie wypoczęli, dlatego o 8 wyszliśmy i do południa przyszliśmy do Mazgi, gdzie w zimowym obozie znalazłem swą półbaterię. Fariz-bej i Hadżi Jachia znajdowali się tam ze wszystkimi swymi murtezikami, lecz mimo wszystko z bardzo nielicznymi Abazami. Nawet zwyczajna ochrona uciekła z wielkim strachem do domu, by ratować znajdujące się w niebezpieczeństwie rodziny. Znalazłem około 400 ludzi – prawie samych kawalerzystów, zaledwie 100 spośród nich było piechurami, a i oni byli, niemal wszyscy, biednymi chłopakami, z których tylko nieliczni mieli 3-4 ładunki, choć wszyscy byli zapaleni dobrymi chęciami. Mój ordynans, zawsze wożący z sobą zapas nabojów, rozdzielił je na tyle, ile to było możliwe, żeby nie obdzielić samych siebie, tak, że koniec końców każdy miał co najmniej 10 ładunków.

Spytałem obu naczelników mechkeme i kilku znaczniejszych starszych sierżantów, czy nie trzeba zebrać większej ilości wojsk. Odpowiedzieli, że wszystkie ich starania wczorajszego dnia okazały się daremne, dlatego, że paniczny strach ogarnął cały naród i każdy myśli tylko o swoim własnym ocaleniu. Ledwo udało im się zebrać tę niewielką grupę, by nie zostawić armaty wystawionej na niebezpieczeństwo. W przeddzień wieczór lejtnant Konarcewski ostrzeliwał nieprzyjaciela, który skupił u Mazgi swoje siły w składzie 5 batalionów, 700 Kozaków i 16 dział i który wspierał się na dawnej twierdzy. Rankiem nasza artyleria znów wystrzeliła kilka razy. W efekcie Rosjanie nie chcieli porzucać swojej pozycji pod Mazgą i bliższe dwory pozostały nie ruszone. Prócz tego, abaska konnica wzięła od wczoraj do niewoli 16 ludzi.

Radziliśmy, co robić dalej. Hadżi-jachia proponował pojechać w niski łańcuch górski Szargagui, który ciągnie się w dół wybrzeża między Sudżukiem a Anapą. Ta część kraju jest gęsto zaludniona i do tej pory nie była niepokojona przez nieprzyjaciela, dlatego było tu łatwiej zebrać na następny dzień większą liczbę wojowników. Propozycja była dobra i postanowiłem wyruszyć na Szargagui z konnicą i dwiema armatami, ale Fariz-bej miał z piechotą, 50-ma jeźdźcami i armatą zostać na poprzedniej pozycji pod komendą podoficera Moczulskiego, śledzić ruchy nieprzyjaciela pod Mazgą, niepokoić go i starać się zebrać wojowników z pobliskich okolic. O 3 rano ruszyliśmy w drogę, od północy obeszliśmy Mazgę i poszliśmy równinami Anapy na Szargagui. Nasze przemieszczanie się w kierunku Anapy nie uszło uwadze nieprzyjaciela i choć pewnie nie zajmował on tu żadnych pozycji, wysłał jednak z Mazgi do Anapy należące do tamtejszego garnizonu oddziały, tj. batalion piechoty, sotnię Kozaków i cztery działa. Długo maszerowaliśmy w jednym kierunku, w odległości dwóch wiorst jeden od drugiego, o pół godziny jazdy od Anapy. Przybliżyliśmy się do siebie i wymieniliśmy kilkoma strzałami armatnimi. Nieprzyjaciel ruszył do twierdzy, a my w kirunku Suko (o 2 godziny jazdy od Anapy), miejsca, gdzie znajdowały się pierwsze dwory abaskie. Po południu dobiegły nas płynące od strony Mazgi odgłosy silnej kanonady.

Oddział nasz rozlokował się w Suko. Jednak Hadżi-Jachia, ten niezmordowany i odważny młody człowiek (miał dopiero 24 lata) po krótkim odpoczynku pojechał dalej z nielicznymi gospodarzami i swoimi murtezikami, aby postarać się zwołać swych wojowników, ponieważ znajdowaliśmy się w jego mechkeme. Uzgodniliśmy, by poprosić o dwóch wojowników z każdego dużego dworu, z innych – po jednym; wojsko to miało zebrać się w Subbaszy, znajdującej się w odległości dwóch godzin jazdy od Sudżuku. Następnego ranka ruszyliśmy z Suko z 60 jeźdźcami i ponad setką piechurów w drogę na Subbasz. Dotarliśmy tam o 10 rano i zastaliśmy Hadżi-Jachię, otoczonego już w przybliżeniu pięćsetką kawalerzystów tysiącem piechurów. Dzielny młodzieniec przez dwa dni i dwie noce nie zmrużył oka, ani godziny nie odpoczywał i prawie nie schodził z konia. Nasze siły dochodziły w przybliżeniu do 2 tys. ludzi, wśród nich 800 jeźdźców. Gospodarze proponowali wystąpić przeciw oddziałom rosyjskim rozlokowanym w okolicach Mazgi, ale rankiem otrzymaliśmy wiadomość, ze nieprzyjaciel oczyścił drogę bakańską i skupił wszystkie swe siły wokół Mazgi; tak oto w istocie nie było nadziei na szybkie starcie z nim, miałem za to nadzieję wywołać zamęt w działaniach Rosjan drogą zagrożenia Sudżukowi i ułatwić lejtnantowi Stankiewiczowi oczyszczenie drogi z Sudżuku do Adagumu. Wysłałem w tym celu Hadżi-Jachię z 600 jeźdźcami i jedną sześciofuntówką pod komendą ogniomistrza Linowskiego przeciw Mazdze. Hadżi-Jachia miał na tej drodze przejść obok pozycji nieprzyjaciela i połączyć się z Fariz-bejem, znajdującym się po przeciwnej stronie. Ja sam, mając około 1,5 tys. ludzi, wśród których było 200 jeźdźców i z dwiema hałbicami, ruszyłem na Sudżuk.

Około drugiej zbliżyliśmy się do twierdzy na odległość wystrzału armatniego. Rozkazałem rzucić w stronę twierdzy kilka granatów, a ona zaczęła nam w tym czasie energicznie odpowiadać. Moje haubice tak manewrowały, że znajdowały się to na jednej, to na drugiej pozycji z tyłu wzgórz leżących blisko twierdzy, oddawały kilka wystrzałów, po czym wycofywały się, by nie wpaść w ogień krzyżowy fortów twierdzy, uzbrojonych w ponad 40 ciężkich dział.

Już w trakcie marszu na Sudżuk słyszeliśmy od drogi adagumskiej oddalony grzmot armat. Rozbrzmiewał coraz bliżej i wyraźniej. Około trzeciej po południu od fortów na ścieżce górskiej pojawiła się kolumna rosyjska, cofająca się do twierdzy pod ogniem armat i strzelb. Zrozumiałem, że lejtnant Stankiewicz otrzymał mój rozkaz i bardzo dosłownie zabrał się do jego wykonania. Gdybym tylko mógł połączyć się ze Stankiewiczem, los cofającej się kolumny byłby przesądzony, lecz było to absolutnie niemożliwe, a to dlatego, że między wschodnią stroną twierdzy, gdzie stałem, a południową, gdzie przemieszczała się kolumna nieprzyjacielska, na niemal półgodzinnej odległości ciągnęło się długie bagno, a dalej, w godzinnej odległości znajdowały się wysokie, urwiste góry, które ledwie mogli przejść piechurzy. Dlatego trudno mi było nawiązać łączność ze Stankiewiczem. Strzelił on do twierdzy jeszcze kilka razy i odszedł na bezpieczną odległość. Posłałem mu pisemny rozkaz odłączenia 200 ludzi do obserwacji Sudżuka, a z większą częścią oddziału udania się na drogę bakańską i blokowanie jej.

W międzyczasie Hadżi-Jachia, który w półtora godziny przybył ze swą konnicą i sześciofuntówką do Mazgi, tak zapalczywie niepokoił nieprzyjaciela i z drugiej strony był tak dobrze wspierany przez Fariz-beja, że Rosjanie, którym kanonada pod Sudżukiem, gdzie w charakterze osłony stał tylko jeden batalion, napędziła dużo kłopotu, porzucili swój pierwotny pomysł podjęcia wyprawy w kierunku Korkuja i połączenia się tam z kolumnami oczekującymi w murach i wycofali się z Mazgi na Adagum i Sudżuk. Nieprzyjaciel był wystarczająco ostrożny, by wysłać batalion z Sudżuka w konwoju jeszcze dwóch batalionów korpusu adagumskiego. w miejscu, gdzie drogi na Adagum i Sudżuk rozchodzą się, nieprzyjaciel przegrupował się w dwie kolumny. Jedna, złożona z 4 batalionów, 600 Kozaków i 12 dział, udała się przez dolinę Bakanu do Adagumu, druga, złożona z 3 batalionów, sotni kozackiej i 4 dział, odbiła na drogę na Sudżuk.

Hadżi-Jachia i Faris-bej, który miał już ponad 500 ludzi, połączyli się i wysławszy za wrogiem po drodze bakańskiej tylko ok. 100 ludzi, ze wszystkimi swymi siłami atakowali tyły nieprzyjaciela. Mieli oni około tysiąca ludzi i 2 sześciofuntowki, ale zaledwie 200 piechurów, a ponieważ powierzchnia ziemi była cala poprzecinana i porośnięta krzakami, większa część konnicy musiała się spieszyć i starać się dogonić wroga w szyku pieszym.

Słyszałem zbliżającą się od strony Mazgi strzelaninę i ponieważ po części przewidziałem to, co się zdarzyło, zostawiłem jeźdźców przed Sudżukiem i udałem się drogą na spotkanie przeciwnika. Lecz uważnie śledzący nasze ruchy nieprzyjaciel dokonał wymarszu z twierdzy z 2 batalionami, kozacką sotnią i 4 działami i poszedł w ślad za nami. Ledwie zdążyliśmy wymienić z awangardą wracającą z Mazgi kilka strzałów, gdy zobaczyliśmy, że nasze własne tyły znajdują się w niebezpieczeństwie. Byłem zmuszony zająć pozycję na lewo od drogi i ostrzeliwać przeciwnika swymi haubicami i ogniem strzelb, nie mogłem jednak przeciwdziałać temu, by wszystkie kolumny połączyły się i kontynuowały marsz na Sudżuk, znajdujący się w odległości około pięciuset wiorst. My także połączyliśmy swe oddziały i teraz z całej siły zaczęliśmy niepokoić Rosjan. Abazowie - im byli liczniejsi, zachowywali się tym bardziej wojowniczo i odważnie. Niektórzy jeźdźcy i piechurzy wbijali się z obnażonymi szablami w grupy nieprzyjacielskiej piechoty i znajdowali śmierć w straszliwym starciu. Byli to zawsze ci, którzy stracili albo swój majątek, albo kogoś ze swojej rodziny. Kozacy, którzy kilkakrotnie próbowali wystąpić przeciw abaskiej konnicy, za każdym razem byli odpychani z powrotem i musieli szukać pomocy u piechoty. W wielu miejscach wybuchły zażarte walki na broń ręczną. Nasze działa bez przerwy strzelały w gęsty tłum Rosjan. Pod naciskiem nieprzerwanych ataków kolumna nieprzyjacielska wycofała się do twierdzy, której działa położyły w końcu kres pościgowi. Odbiliśmy z rąk wroga około 200 sztuk bydła rogatego i około 1,5 tys. owiec i kóz. Nadeszła już noc, gdy zamilkły ostatnie wystrzały z armat i strzelb. Umówiliśmy się, że damy naszym wymęczonym wojownikom kilka godzin odpoczynku, a o północy wyruszymy i postaramy się dogonić rosyjską kolumnę zbiegłą drogą na Bakan. Miałem pewną nadzieję, że lejtnant Stankiewicz zamknął lub utrudnił przeciwnikowi przejście tą drogą. O północy około 2,5 tys. ludzi z 4 działami wymaszerowało i o 5 rano nasza awangarda spotkała się z forpocztą Stankiewicza. Wkrótce potem zjawił się on sam i doniósł, że gdy o 9 wieczorem jego oddział przybył na drogę bakańską, nikogo już tam nie zastał, a mieszkańcy powiedzieli, że widzieli nieprzyjaciela jak pospiesznie kierował się do Adagumu. Odwrót przeciwnika musiał być bardzo szybki, bo w czasie naszego marszu znaleźliśmy kilkaset sztuk bydła rogatego, owiec i kóz, zabitych lub ranionych uderzeniami bagnetów i walających się na drodze.

Korpus Stankiewicza okazał się znacznie silniejszy niż przypuszczałem. 14-go wieczorem mechkeme Szyps i Abin przysłały posiłki liczące 200 jeźdźców i 600 piechurów. 15-go rankiem przyjechało 460 jeźdźców z Szapsugii. Stankiewicz wystawił przeciw Adagumowi tylko jedno działo z 600 wojownikami i udał się 2,6 tys. ludźmi 3 działami na Sudżuk. O 11 rano zaatakował strzegącą górskiej drogi kolumnę i ścigał ją do twierdzy. Pod Sudżukiem przyłączyło się do niego jeszcze 200 jeźdźców i 500 piechurów, których Hafur-Effendi wezwał do mechkeme Pszat. W ten sposób, w momencie naszego przyłączenia rozporządzaliśmy siłami około 6 tys. ludzi z 7 działami. Gdyby siły takie zjednoczyły się w jakimkolwiek punkcie trzy dni wcześniej, Rosjanie nie mogliby nawet myśleć o tym, by podjąć się wyjścia na Natuchaj. Nie podążyliśmy za wrogiem, bo Rosjanie bez wątpienia doszli już do swego ufortyfikowanego obozu w Adagumie. Do pójścia na Adagum i obserwacji ruchów nieprzyjaciela wyznaczono 1000 jeźdźców mających świetne konie i 3 działa; ostatni korpus z 4 działami miał rozlokować się jak najbliżej i nie rozchodzić się, ponieważ nieprzyjaciel, co było zupełnie prawdopodobne, mógł wymaszerować znowu z twierdzy. Biedni ludzie istotnie znajdowali się w smutnym stanie, konnica składająca się z zamożnych była niemal cala dobrze ubrana, ale już piechota była w opłakanym stanie. Przy mrozie sięgającym 10-12 stopni większość była ledwie odziana, a liczni szli boso. W ciągu kilku dni każdy zjadł tyle, że starczyłoby tego ledwie, by najeść się do syta jeden raz, a prawie bez przerwy wszyscy byli na nogach. Moi żołnierze, którzy byli lepiej ubrani i porównywalnie więcej jedli, wyglądali na śmiertelnie zmęczonych, choć nie byli specjalni wydelikaceni; w tym czasie cierpiące z głodu i chłodu hordy górali, wszędzie, gdzie się dało, porozpalały ogniska i, by trochę się zagrzać, wesoło skakały wokół i śpiewały swe wojenne pieśni.(3)

Po uzyskaniu zgody, wszyscy z piorunującą szybkością rozeszli się po kwaterach i wzięli z sobą walające się po drodze, zabite przez Rosjan bydło. Odpoczywałem do 11, po czym udałem się z konnicą i 3-ma działami do Adagumu. Przy pozostałych działach zostawiłem kapitana Stankiewicza. Faris-bej i Hadżi-Jachia też tam zostali, po to, by nie rozkwaterowani wojacy nie rozeszli się. Rankiem otrzymaliśmy wiadomość z Korkuja, że stacjonujące na równinie oddziały rosyjskie, składające się w większości z konnicy wyrządziły niewielkie szkody i wczoraj wieczorem wróciły do swej twierdzy. O 2-giej znaleźliśmy się przed obozem rosyjskim i połączyliśmy się ze stojącą tam naszą strażą. Nieprzyjaciel, wedle doniesień naszej straży, już o północy wrócił do swego obozu. Jedno działo, pod osłoną 300 ludzi zostawiono na forpocztach, a my rozłożyliśmy się na kwaterach po rzeczki Szyps i Szapsogup.

Wydawało się, że wróg gotów był się cofnąć. I rzeczywiście, nasze działo stojące na straży, sygnalizowało rankiem 18-go dwoma wystrzałami ruchy odwrotu nieprzyjaciela. Przeszedł on przez most pod Chatokajem a następnie poszedł dalej do czarnomorskiego obozu zimowego. Nasza składająca się niemal w całości z konnicy armia została szybko zgrupowana. Nie mogliśmy poważnie przeciwdziałać przemieszczaniu się nieprzyjaciela z twierdzy adagumskiej do Chatokaja przez szeroki, bezleśny step, dlatego zadowalaliśmy się tym, że śledziliśmy go i od czasu do czasu puszczaliśmy salwy z dział, na które jednakże przeciwnik odpowiadał zawsze tak hojnie, że nie mogliśmy się do tego uciekać zbyt często. W twierdzy Adagum pozostały w charakterze garnizonu, prócz artylerii i dwóch sotni kozackich, jeszcze trzy bataliony piechoty.

Rekrutacja naszych wojaków nie miała już więcej sensu, dlatego zostali oni rozesłani do domów. Każda mechkeme trzymała patrol przy twierdzy znajdującej się na jej terytorium. 4 działa pod komendą kapitana Stankiewicza rozmieszczono w zimowych kwaterach w Natuchaju, pozostali pod zwierzchnictwem lejtnanta Konarcewskiego, powrócili do swych kwater, do Abinu.

Przypisy autora:

(1) Dżemal-Eddin jako chłopiec dostał się do niewoli rosyjskiej i otrzymał europejskie wykształcenie w St. Petersburgu; w konsekwencji został oficerem w gwardii cara. W 1854 roku został wymieniony za gruzińskich książąt Czawczawadze i Orbeliani wziętych do niewoli przez szejka Szamila i powrócił do Dagestanu. Umarł tam w roku 1859 w wieku około 20 lat, jak twierdzą mieszkańcy, z powodu powolnego trucia.

(2) Latem zorganizowano jeszcze jedno mechkeme obejmujące góry od Gelendżiku do Szpatu. W sumie mieliśmy tylko pięć mechkeme: w Sudżuku, 2100 dworów, naczelnik Hadżi - Jachia; Psibebs, 3300 dworów, naczelnik Faris – bej; Szips, 3100 dworów, naczelnik Borok – effendi; Abin, 1600 dworów, naczelnik Hussejn – effendi. W sumie 11400 dworów z ludnością wynoszącą około 200 tys. ludzi i 28 768 dobrze uzbrojonych wojowników. Tylko ostatnia ze wspomnianych mechkeme znajdowała się w górach, pozostałe położone były albo na równinie albo na pogórkach, w warunkach łatwych dla nieprzyjacielskiego napadu.

(3) Choć byłem całkiem poważny, nie mogę zapomnieć anegdoty, która pokazuje charakter Abazów. Miałem w ręku kromkę chleba, którą z apetytem jadłem. Całkiem oberwany, bosonogi Abaz cały czas biegał z moim koniem i nieprzerwanie patrzył na mnie czarnymi, błyszczącymi oczami. Myślałem, że jest głodny. Rozłamałem swój chleb i podałem mu. „Nie, nie chcę. Ale jeśliś tak dobry, to daj mi prochu”.

Autor publikacji: 
GEOPOLITYKA: