Publikujemy kolejny, XV rozdział wspomnień Teofila Łapińskiego - Teffik-Beja, który w latach 1857 – 1859 dowodził polskim oddziałem powstańczej legii na Kaukazie, w kraju Czerkiesów i Abchazów.
Tom II, Rozdział III (XV) – Dalsze starcia z Rosjanami – Wiadomości z Konstantynopola – Rządy Sefer – Paszy – Ruchy wojsk rosyjskich – Nieprzyjacielski napad na Gelendżyk – Naib Mohamed – Amin udaje się do Konstantynopola – Aresztowanie, internowanie i ucieczka Mohameda – Amina.
Po pierwszym starciu abaskie oddziały bez przerwy obserwowały i niepokoiły wroga. Z moimi oficerami po kolei codziennie prowadziliśmy rozpoznanie położenia nieprzyjaciela i próbowaliśmy zaprowadzić określony porządek i planowość w służbie wartowniczej górali.
28-ego kwietnia postanowiłem przeprowadzić główne uderzenie na obóz wroga i, po tym jak cała bez wyjątku starszyzna i wojownicy, nie wypytując uprzednio o nic, obiecali mi się podporządkować, wydałem następujący rozkaz: na lewej flance, gdzie wcześniej stał Faris - Bej z piechotą, postawione zostały pod osłoną dwóch tysięcy ludzi piechoty dwa sześciofuntowe działa; na pozycję zajętą 19-ego kwietnia przez artylerię, ustawiono pod osłoną w przybliżeniu dwóch tysięcy piechurów dwudziestofuntową haubicę i trzyfuntową armatkę; te dwa oddziały miały otworzyć ogień ze strzelb przeciw mostowemu przyczółkowi i, zależnie od okoliczności, rozpocząć działania ofensywne. Tam, gdzie podczas pierwszego starcia stała nasza konnica, teraz wystawiono podstawowy trzon naszej piechoty, około osiem tysięcy ludzi pod dowództwem Faris- Beja, którego wojenną energię i talenty wojskowe ceniłem z każdym dniem coraz bardziej; zadanie piechoty polegało na tym, że miała być w każdej chwili gotowa do przejścia znajdującego się przed jej frontem, opisanego wcześniej brodu. Piechotę tę dobrze zakrywał las i była ona poza zasięgiem wzroku nieprzyjaciela. Adygska konnica w sile około pięciu tysięcy ludzi, miała skoncentrować się w odstępie godziny w górze rzeki i jednocześnie z rozpoczęciem ognia artyleryjskiego przejść przez drugi znajdujący się tam bardzo szeroki i dogodny bród, po czym natychmiast ruszyć na nieprzyjacielski obóz. Nie było najmniejszej wątpliwości, że nieprzyjaciel widząc na wyspie taką masę jeźdźców, będzie zmuszony wysłać przeciw nim dużą część sił; to był moment, w którym obie części lewego frontu, wzmocnione armatami, miały atakować główny przyczółek mostowy, a zasadnicza część piechoty przejść bród i napaść na obóz nieprzyjaciela. Na odwagę Abazów mogłem w zupełności liczyć; jeśliby kierowali się rozkazami, to, trzykrotnie przewyższając przeciwnika liczbowo, moglibyśmy liczyć na jego pełne unicestwienie.
O brzasku 28-ego kwietnia przeprowadziłem zwiad i odkryłem, że położenie nieprzyjaciela w niczym nie uległo zmianie. Rosjanie zdołali tylko utworzyć przyczółek mostowy i rozmieścić na wyspie trochę przydatnych baterii, a także okopać na drugim brzegu stanowiska dla strzelców. Wydaje się, że nie wiedzieli nic o istnieniu dwóch brodów, gdyż pozostawili je bez żadnej ochrony. Dwóch dezerterów, którzy przyszli nocą do naszych forpoczt, powiedziało, że nieprzyjaciel czeka na posiłki, które mogą nadejść w każdej minucie.
Nie można było tracić czasu. Już o piątej rano wysłałem Karabatyra Zan - ogly i jego konnicę naprzód z poleceniem przejścia odległego brodu i ruszenia na obóz. Dałem mu jeszcze mojego oficera z siedmioma konnymi żołnierzami do pomocy w utrzymaniu porządku wśród jego ludzi. Po godzinie, podczas której myślałem o tym, że konnica znajduje się już blisko umówionego miejsca i kiedy akurat zbierałem się wystawić abaską piechotę i polską artylerię, usłyszeliśmy nagle silną kanonadę.
Rozkazałem oddziałom szybko ruszyć naprzód i popędziłem wściekłym galopem na pozycję nieprzyjaciela. Tu, ku mej rozpaczy, zobaczyłem, że Karabatyr - ten do niczego niezdatny, nierozgarnięty i do tego uparty dzikus, zupełnie nas skompromitował. Zamiast niepostrzeżenie przejść bród i zagrozić na wyspie obozowi nieprzyjaciela, postąpił on jak mu się podobało i posłał większość konnicy na drugi bród, a sam z mniejszością przeszedł na oczach całego nieprzyjacielskiego obozu bliższy bród. Rozumie się samo przez się, że zaskoczeni znienacka Rosjanie całe swoje siły wystawili przeciw tej właśnie kawalerii. W czasie gdy trzy bataliony piechoty i Kozacy z artylerią gonili abaską konnicę na drugim brodzie, bliższy bród zajęty był przez batalion z czterema działami, tak, że o przejściu go przez abaską piechotę nawet i nie było co myśleć.
Na wyspie rozgorzało w tym czasie dzikie starcie między Rosjanami i Abazami. Ci pierwsi nie oddalali się od swojego obozu, dlatego nasza konnica nie była niepokojona podczas swojej powolnej drogi. Pojąłem, że niewiele da się tu zrobić, ale posłałem naszą piechotę wspartą czterema działami, aby zająć przyczółek mostowy. Rosjanie byli tak oszołomieni nieoczekiwanym pojawieniem się Abazów na prawym brzegu Kubania, że nie mogli już dłużej stawiać oporu na lewym brzegu, wycofali się i spalili most. Artyleria nieprzyjaciela utrzymywała przeciw nam przez rzekę silny ogień i zmusiła nas do odstąpienia z już zajętego przyczółka. Obawiając się, że nasza konnica przy wycofywaniu się z wyspy przez odległy bród będzie bardzo obstawiona przez nieprzyjaciela, pospieszyłem z dwoma lekkimi działami, aby kryć przeprawę. Na szczęście nieprzyjaciel nie domyślił się, by tropić Abazów.
Karabatyr wyjechał mi naprzeciw bardzo radosny, spodziewając się ode mnie komplementów. Byłem na tyle zły, że bardzo źle się z nim obszedłem i oznajmiłem mu, że zażądam od ludzi jego przesunięcia albo sam pojadę do Stambułu. Zbyt daleko zabrnąłem w porywie gniewu i moje słowa zaszkodziły mi nie tyle u Karabatyra, co u Sefer- Paszy. Karabatyr, który po raz pierwszy w życiu dowodził tak duża liczbą konnicy, nie przejął się zbytnio moimi wymówkami; tryskał radością i obiecał, że następnym razem będzie bardziej posłuszny. Później jeszcze często mi to obiecywał, ale ani razu nie dotrzymał słowa. Adygowie byli bardzo zadowoleni ze swej walki. Zmusili Rosjan do wycofania się, nieprzyjacielski most zobaczyli spalony, słyszeli silny ogień dział i więcej niczego nie chcieli. Polski oddział pozostawił w polu rażenia jednego człowieka i dwa konie; Adygowie mieli czterech zabitych i dwudziestu dwóch rannych, z których trzech umarło tego samego dnia. Stracili też około dziesięć koni.
Te same w sobie nieznaczące starcia opisuję tak dokładnie dlatego, że były pierwszymi w jakich uczestniczyliśmy przeciw Rosjanom razem z Abazami, pierwsze, w których Rosjanie zobaczyli przeciw siebie czynną artylerię, i jeszcze dlatego, że chcę dać czytelnikowi wyobrażenie o sposobie prowadzenia działań wojennych przez górali. Poczyniłem pewną, dającą nadzieję na przyszłość, obserwację, a mianowicie: gdyby udało mi się sformować polskie oddziały kawalerii i piechoty, to Abazowie nigdy nie zostawiliby regularnej armii bez wsparcia, ale wszędzie szliby za nią w bój, kierując się i przekonując się do konieczności właściwej organizacji wojskowej i planowego prowadzenia wojny. Bez przesady mogę powiedzieć, że gdybyśmy w obu starciach 19-go i 28-go kwietnia mieli rotę piechoty i pół eskadronu kawalerii regularnych wojsk, aby kierować masami Abazów, to moglibyśmy, tak nieostrożnie rozlokowany korpus rosyjski zniszczyć i wziąć w niewolę siłą około pięciu tysięcy ludzi; lecz z niemal osiemnastoma tysiącami dzielnych i zdecydowanych, ale bardzo źle dowodzonych i nieposłusznych abaskich wojaków zdołaliśmy Rosjanom poczynić tylko bardzo niewielkie straty. Tego dnia nieprzyjaciel zwinął obóz i wycofał się ku północnej odnodze rzeki Kubań, pozostawiając dla ochrony obu brodów dwa pułki Kozaków, jeden batalion piechoty i osiem dział. O nowym ataku na wyspę w danym momencie nie mogło być mowy. Z niecierpliwością czekałem na przybycie z Konstantynopola drugiego transportu i doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że ze środkami, którymi rozporządzałem, nie ma co myśleć o stawieniu poważnego oporu Rosjanom.
Przy tym nasz obóz na Adagumie stawał się coraz mniejszy. Adygowie dobrze się odżywiali, szybko zużywali przywiezione z sobą zapasy i zaczęli rozchodzić się po domach. W dodatku wydumali sobie, że teraz armaty będą wrogowi bronić dostępu w głąb kraju i że w istocie niepotrzebna jest ich obecność podczas kanonady. Przy tym Adyg, który uważa, że na głowę przewyższa rosyjską piechotę i kawalerię, żywi bardzo duży szacunek do rosyjskich armat. Dlatego sądzi, że, jeśli on - nieporównanie odważniejszy - boi się armat, to Rosjanie powinni obawiać się ich śmiertelnie. Z tego powodu pokładali oni tak dużo nadziei w moich dwu nieznaczących armatach.
Do 1 maja naliczyłem w obozie zaledwie trzy tysiące ludzi. Warty i forpoczty organizowane były na tyle dobrze, na ile to było możliwe i każdego dnia niepokoiliśmy nieprzyjaciela kilkoma wystrzałami z dział. Nie mogłem zrównać z ziemią zostawionego przez Rosjan przyczółka mostowego dlatego, że jak tylko podejmowałem taką próbę, nieprzyjaciel otwierał przeciw nam silny ogień z kilku dział, których nasza słaba artyleria nie była w stanie uciszyć; a Abazowie za nic nie chcieli pracować pod ogniem nieprzyjaciela.
4 maja po południu poinformowano o dużym przemieszczeniu nieprzyjaciela na wyspie. Natychmiast pomknąłem ku forpocztom i spostrzegłem, że przyczółek mostowy jest już zajęty. Oddział nieprzyjaciela przedostał się rzeką w łódkach, a rosyjska artyleria strzelała we wszystkich kierunkach, aby nam utrudnić dostęp do brzegu. Przy świetle księżyca można też było zobaczyć, że nieprzyjaciel jest zajęty przerzucaniem mostu. Moje cztery działa, a także wszyscy Abazowie znajdujący się w obozie już dotarli, dlatego niezwłocznie zaatakowałem przyczółek mostowy. Abazowie z dnia na dzień stawali się coraz bardziej zuchwali i śmiało poszli na okopy z szablą i pistoletem w rękach. Znajdujący się tam przeciwnik przywitał nas gęstym ostrzałem artylerii i strzelb, ale to nie niewielki ogień z umocnień zmusiły nas do wycofania się, ale nagły grom w przybliżeniu z trzydziestu dział z prawego brzegu rzeki, skąd nas zasypał grad kul i granatów. Teraz my zaczęliśmy przeciągającą się do samego świtu strzelaninę artyleryjską na duży dystans. Kiedy tylko zaświtało, w czasie gdy osiemnaście eskadronów Kozaków z sześcioma miotaczami rakiet pokonało górny bród i zaczęło zagrażać naszej prawej flance, nieprzyjaciel w sile czterech batalionów piechoty pod osłoną swojej licznej artylerii przeszedł też bliższy bród.
O godz. 5 rano Rosjanie skończyli przerzucanie mostu i wysłali pozostałe cztery bataliony na lewy brzeg, gdzie ustawili się kolumnami na prawo od przyczółka mostowego. Podczas gdy około 40 dział otworzyło w stronę zajętego przez nas lasu długotrwały ogień, osiem batalionów przeciwnika stojących na lewym brzegu, przeformowało się w kolumny szturmowe i zaatakowało nas po tym jak strzelcy wzięli nas gęsto na celownik. Z moich dział rozległo się jeszcze kilka salw, a potem rozkazałem zupełnie wywieźć z pola bitwy dwie nieobrotne sześciofuntowki, które mogłem łatwo stracić i zostałem tylko z trzyfuntowką i haubicą, z których próbowałem to tu, to tam wystrzelić kartaczową salwę. Piechota abaska broniła lasu z dziką energią. Adygowie wykrzyczeli swoje przerażające wojenne zawołanie i po tym, jak Rosjanie przeniknęli już do lasu rozpoczęło się zawzięte starcie.
Rozkazałem rozdzielić wśród ludzi nieliczne zapasy wojenne, a oni chcieli je dobrze wykorzystać. Dochodziło często do walk wręcz z użyciem broni siecznej. Adygowie bronili każdego drzewa, każdego parowu; wielu wspinało się na drzewa i stamtąd strzelali w dół. Tego dnia zdawało się, że Faris - Bej mnożył się i niezachwiany opór Adygów wydawał się w dużej mierze jego zasługą. Wydzieliłem lejtnantów Aranowskiego i Sztocha, jak i podoficerów i żołnierzy Maczyńskiego, Nowaka, Orlińskiego, Pacholaka, Damańskiego, Ossowskiego, Biednarieka i Szcypiera, którzy mnie eskortowali, i kazałem im dowodzić w boju Adygami. Ci młodzieńcy wypełnili swe zadanie z rzadkim męstwem i wielkim poświęceniem. Przez swoje mundury, które ich szczególnie wyróżniały,(1) byli w dużej mierze wystawieni na nieprzyjacielskie kule, lecz nie przeszkadzało im to zachęcać swoim przykładem Abazów do niezłomnej wytrwałości. Orliński padł przeszyty dziewięcioma kulami, wszyscy inni byli mniej lub bardziej poważnie ranni. Coraz rzadziej rozlegały się wystrzały z dział, tylko jeszcze słychać było trzask strzelb, bicie bębnów, automatyczne odgłosy moskiewskich batalionów: „hura” i dziki, przenikający okrzyk bojowy Adygów.
To starcie w lesie przeciągnęło się do 10 rano. Rosjanie pojęli, że im głębiej brną w las, tym żywszy staje się opór i tym większe mają straty, i zaczęli wycofywać się pod osłonę swych baterii. W starciu wzięło udział ze strony Rosjan około 6000 ludzi, a z naszej strony nie więcej niż 2000. Gdybyśmy mieli, jak to było 28 kwietnia, przewagę sił, to z nieprzyjacielem byłoby źle; ale Rosjanie zwykle bywają dobrze poinformowani o stawiających im opór siłach Adygów i decydują się tylko wtedy, gdy jest nadzieja na zdobycie przewagi.
Abaska konnica w sile około ośmiuset ludzi, stanowiąca naszą prawą flankę, starła się z Kozakami i mimo znacznej przewagi liczebnej Kozaków, odepchnęła ich na prawy brzeg. Kozacy zostawili w rękach kawalerii adygskiej trzy trupy, dwóch jeńców i dwa konie.
W polskim oddziale było trzech zabitych i czternastu rannych, co przy jego małej liczebności stanowiło dużą stratę. Poza tym dwa konie zginęły od kul armatnich, a jeden nie nadawał się do udziału w walce. Abazowie mieli 51 zabitych i trzy razy więcej rannych.
Rosjanie, w każdym razie, powinni byli stracić dużo więcej ludzi, ponieważ byli bardziej odkryci na nasz ogień; w nasze ręce dostało się 16 jeńców; w lesie Abazowie znaleźli 21 zabitych Rosjan. Generał - lejtnant Filipson, który osobiście dowodził atakiem, został ranny.
Według relacji jeńców wojennych nieprzyjaciel na dzień przedtem otrzymał znaczne posiłki i stał teraz przeciw nam w sile 14 batalionów, 4 pułków kozackich i 52 dział polowych; w drodze były jeszcze działa forteczne i materiały budowlane, gdyż Rosjanie zamierzali wznieść na wyspie potężną twierdzę. Nie mogliśmy myśleć o tym, by pomieszać nieprzyjacielowi szyki i zmuszeni byliśmy zadowalić się śledzeniem ruchów wroga i niepokojeniem go.
8 maja otrzymałem z Konstantynopola długo oczekiwane wieści. Były to pierwsze pisma od czasu naszego wyjazdu i wyjaśniały nieobecność drugiego transportu. Kilka dni po tym jak odpłynęliśmy, na żądanie poselstwa rosyjskiego, aresztowany został Izmaił - Pasza; wytoczono mu proces, w którego efekcie został on wysłany do Azji Mniejszej. Oczywiście nie przeszkadzało mu to dać mym rodakom, reprezentującym mnie w Konstantynopolu, środków pozwalających wyciągnąć nas z położenia, w które nas wpakował, lecz to nie mieściło się w jego rachubach. To on sam uknuł swoje aresztowanie i zesłanie, bo nikt by mu nie przeszkodził uwolnić się. Myślał tylko o tym, by ukryć zebrane przez siebie pieniądze i szukał po temu wszelkich pretekstów. Umiał jednakże tak dobrze wodzić za nos mych rodaków, że odnieśli się do niego z taką wyrozumiałością, jak ja na początku. Swe ostatnie szachrajstwo – zdjęcie z naszego transportu płótna, soli i mundurów, przyozdobił oświadczeniem, że nie ufa naszemu tureckiemu kapitanowi parowca i dlatego sam chce przywieść te rzeczy; jakby łatwiej było powierzyć komuś działa i zapasy wojenne, niż płótno i sól! Tym nie mniej wszyscy moi kompani uważali, że odprawienie drugiego transportu jest w zupełności pewne i radzili mi wszelkim kosztem trzymać się i czekać. Pozostawione w Skutari oddziały również czekały cierpliwie na swój odjazd.
Natychmiast wysłałem do Konstantynopola pisma, w których, opisując korzystny zwrot w moim położeniu, ukazywałem przy tym, że czeka nas smutna przyszłość, jeśli wkrótce nie nadejdzie obiecana pomoc. Perspektywa pozostania w obecnym położeniu jeszcze kilka miesięcy zmusiła mnie do ponownego odprawienia zebranych przeze mnie żołnierzy, których nie mogłem odziać, do Abazów, gdzie mieli czekać na nadejście rzeczy. Fakt, że punkt, w którym się znajdowałem był nieosłonięty, skłonił mnie do wybrania określonego miejsca, w którym byśmy się zatrzymali i wybrałem Aderbi.
Poza tym Hadżi Izmaił - Pasza, zebrawszy przeznaczone dla nas ziarno, założył u Natuchajów dwie mechkemy, w jednej z nich osadzając znanego już czytelnikowi Faris - Beja, a w drugiej Hadżi Jachię - Effendi, młodego, bardzo zdolnego człowieka, rodem z Dagestanu. Obaj ci oficerowie zebrali korpus złożony z 54 konnych murtazików i równej liczby pieszych i wprowadzili w swoich mechkemach duży porządek. Lecz wszystko czego dokonywał Hadżi Izmaił - Pasza niweczyli zwykle Zan - ogly Sefer- Pasza i jego syn Karabatyr.
Sefer - Pasza uroił sobie, że Abazowie zbierają dla niego pogłówne i zaczął składać prezenty z ziarna swym na ogół nic nie wartym stronnikom, i wkrótce większość ziarna została roztrwoniona. Pod pozorem, że oddział żąda żołdu, sprzedał lazyjskim kupcom za bezcen (30 000 piastrów tj. 1000 talarów) 6 000 tysięcy miarek ziarna. Zdołałem od niego wyciągnąć zaledwie czwartą część tych pieniędzy. Jego syn prowadził się jeszcze gorzej. Zajmował się spędem koni i bydła rogatego i tak sprytnie sobie radził, że zamiast 78 koni otrzymałem tylko 43 a zamiast 156 sztuk bydła rogatego tylko 82. Chociaż wszystko to były błahostki, to w moim ciężkim położeniu, kiedy sam musiałem odziewać nowych rekrutów w mundury po żołnierzach, którzy zginęli, wszelka strata była wyjątkowo dotkliwa. Opowiedziałem o wszystkim Hadżi Izmaił - Paszy, ale było za późno by cokolwiek zdziałać. Gorzko wyrzucałem Sefer - Paszy i powiedziałem mu, że widzę, iż ludzie, którzy uważają się za stojących na czele narodu abaskiego, jak tu, tak i w Konstantynopolu spekulują na naszym nieszczęściu. Dlatego poradziłem mu przygotować się na to, że, jeśli choć na jeden jedyny dzień zabraknie nam zapasów, wezwę naród, wszystko mu rozpowiem i odpłynę z powrotem. Stary książę zaczął się wypłakiwać i zwalać całą winę na swoje złe otoczenie, a szczególnie na swego syna, który, niegodziwiec, nie może żyć bez kradzieży i nie chce się starego słuchać. Istotnie Karabatyr nie interesował się ojcem, którego nie widział często całymi miesiącami. Sefer - Pasza lamentował dalej, że jest starym człowiekiem, który nie może wszystkiego robić sam i dlatego zaczynają się nieporządki; ale że powinienem być spokojny o utrzymanie mojego oddziału, albowiem nadejdzie po stokroć większa liczba żołnierzy, niż może utrzymać się w Adygei; jak dotąd tylko ćwierć Szapsugów zapłaciła pogłówne; teraz przychodzi kolej na pozostałych, później na Abadzechów i Ubychów. Nie mogłem się powstrzymać, by nie zauważyć, że jak na razie jest bardzo wątpliwe czy pozostała część Szapsugów, bardzo nieprzyjaźnie do niego nastawionych, da cokolwiek; co zaś tyczy się Abadzechów, to o połączeniu z Naibem albo o jego usunięciu nie ma co i myśleć; Sefer - Pasza pocieszał mnie wszelkimi sposobami, ale w rzeczywistości nie mógł uspokoić. Przy czym był to człowiek, któremu obce były skąpstwo i chciwość, w żadnym wypadku jego lub jego półdzikiego syna nie można było porównywać z takim urodzonym kłamcą jak rab Izmaił, ludzi mu podobnych nigdy nie spotykałem wśród Abazów. Lecz książę Sefer miał nieskończenie słabą głowę, był nieufny i uparty, a jego syn był dokładną kopią ojca tak z charakteru, jak i z wyglądu.
14 maja otrzymałem z trzech różnych miejsc bardzo niepokojące wieści o ruchach Rosjan. Jedna połowa przeszła Niski Kubań w okolicach leżącej na lewym brzegu twierdzy Korkuj, druga - górny bieg Kubania w okolicach, gdzie wpada Il; oba te oddziały stały w przybliżeniu w odległości ośmiu godzin na prawo i na lewo od korpusu rozmieszczonego na wyspie leżącej na Kubaniu. Rosyjska flotylla wdarła się na przystań Gelendżyk, wysadziła na brzeg desant i spaliła kilka sandałów i składów należących do kupców lazyjskich.
Wieści te wywołały we mnie obawę przed uderzeniem kombinowanym przeciw Aderbi, gdzie znajdował się nasz proch i 25 metalowych i żelaznych luf armatnich, które zbierałem myśląc o, w przypadku gdyby moje środki się zwiększyły, postawieniu ich na lawetach i rozdzieleniu między mechkemy.
Właśnie zbierałem się do wyruszenia do Aderbi, gdy w tym samym momencie, przybyły nagle dowodzący tam podoficer doniósł mi, że nieprzyjaciel znów wylądował na brzegu w Gelendżyku. Z powrotem skierowałem się na rzekę Il, skąd jedna za drugą nadchodziły niepokojące nowiny. Rankiem 15-ego maja przybyłem nad Il i zastałem tam już 3000 zgromadzonych Abazów, wśród których było 600 jeźdźców. Mnie i moją maleńką eskortę przywitano dużym uniesieniem, ale Abazowie spytali wtenczas o armaty. Obiecałem, że niedługo przybędą i poza tym chciałem zbadać położenie i siły nieprzyjaciela.
Doniesienia były, według abaskiego zwyczaju, mocno przesadzone. Nieprzyjaciel przeszedł Kubań w sile batalionu piechoty, dwóch setek Kozaków i czterech dział, przeniknął w głąb kraju na półgodzinną odległość i wziął się za nieduży lasek, gdzie rąbał drewno na wyprawę do okręgu czarnomorskiego;(2) oddziałom towarzyszyło około dwustu wozów. Jedno pośpiesznie postawione na Kubaniu umocnienie ziemne, będące przyczółkiem mostowym, już wcześniej zostało zajęte przez dwie roty piechoty i dwa działa. Gdy tylko Rosjanie spostrzegli nasz ruch, odesłali wszystkie wozy ku rzece i przygotowali się do obrony. Po przybyciu piechoty odprawiłem ją na zajęty przez Rosjan zagajnik pod dowództwem starego Abata Karaczaja, jednego z bardziej doświadczonych w wojennym fachu starszych sierżantów, któremu dałem do pomocy czterech żołnierzy, podczas gdy sam z konnicą poszedłem na Kozaków. Ale po niewielkim oporze batalion piechoty nieprzyjaciela odstąpił od lasu, Rosjanie rejterowali pod osłonę swych armat, które trzymały naszą kawalerię na wiadomym dystansie przed ich przyczółkiem mostowym. Przy tym cała ta dywersja przeciwnika na rzece Il nie miała żadnego znaczenia; dlatego też na radzie wojennej zaproponowałem, by zostawić w obozie 500 - 600 ludzi do obserwacji przeciwnika i, jeśli przyjdzie on w większej sile wojskowej, zawiadomić mnie; na razie zaś zaproponowałem przerwać dalszy nabór do oddziałów ochotniczych. Jeszcze tej nocy wróciłem do obozu na Adagumie.
Bardzo mi się uśmiechała perspektywa posiadania do swej dyspozycji jakiegoś miejsca na brzegu choćby dlatego, że dawno myślałem o wprowadzeniu niewielkiego, lecz regularnego cła dla tureckich kupców. Istniał tu już rodzaj samowolnego cła, które od czasu do czasu pod pretekstem ochrony tutejszych mieszkańców przeciw możliwym najazdom Rosjan i aktom przemocy pobierali od kupców niektórzy gospodarze z wybrzeża. Lecz ochrona ta była na tyle niewystarczająca, że od czasu naszego przybycia kupcy niejednokrotnie prosili o wyznaczenie w różnych miejscach wybrzeża poborców podatku, używając do tego celu żołnierzy.
Ograniczona liczba ludzi, jakimi dysponowałem i ta okoliczność, że nielicznych piśmiennych ledwie starczało na potrzeby służby w oddziale, a szczególnie nieufność, która panowała w moich stosunkach z Konstantynopolem, zmusiły mnie do odłożenia tej propozycji. Po tym, jak się dowiedziałem, że przez ponad dwa miesiące nie ma co myśleć o przybyciu drugiego transportu, zdecydowałem się wykorzystać ten czas na wprowadzenie systemu podatków i dlatego zainstalowanie kilku dział w jakimś punkcie wybrzeża było korzystne, ponieważ dawało mi przed ludem wiadome prawo do tego. Trudności polegały na tym, że lawetowanie dział w Aderbi nie posunęło się bardzo, nie starczało także uprzęży, a i z obozu w Adagumie nie mogłem wydzielić ani jednego działa. Ale, aby dać początek, zdecydowałem się złożyć z trzynastofuntowej haubicy baterię nadbrzeżną, która przez swój ciężar nie mogła być przewieziona do Aderbi i leżała pogrzebana w Gelendżyku, tak jak i inne pozostawione tu przez Rosjan ciężkie żelazne lufy armatnie, i w ten sposób rzucać piaskiem w oczy jak Rosjanom, tak i Abazom. Dlatego skierowałem podoficera Sawickiego z dwunastoma żołnierzami do Gelendżyku i kazałem w Aderbi, gdzie nasza kuźnia i warsztat wozowy znajdowały się już w nienajgorszym porządku, przygotować kilka niezbędnych drewnianych podstaw, które mogłyby służyć za lawety działom w Gelendżyku.
Sam udałem się do Gelendżyku, gdzie zacząłem wprowadzać cło. Po naradzie wstępnej i wymianie towarów z kupcami ustanowione zostało następujące cło na wywóz: za miarkę ziarna - pół piastra, za skórę dużego bydła rogatego - 2 piastry, za skóry kozie lub owcze - pół piastra, za miarkę miodu lub masła - pół piastra, za miarę wosku - 2 piastry, za antałek pijawek - 30 piastrów. Z okolicznymi gospodarzami zawarta została umowa, według której mieli postawić straże i uchronić kupców przed wszelką niesprawiedliwością. Postawiono inkasenta cła, który miał się znajdować w Gelendżyku i pracować pod kontrolą delegowanych podoficerów lub oficerów. Cło miało być dzielone następująco: poborca cła bierze jedną dziesiątą, gospodarz okręgu - jedną dziesiątą, wartownicy - dwie dziesiąte; sześć dziesiątych miało być odsyłane do Sefer - Paszy, z którym umówiliśmy się dzielić po połowie; on - bierze na utrzymanie swego dworu i na politykę, jak się wyrażał, a ja - na oddział. Gdy tylko cło zostało wprowadzone w Gelendżyku, pojechałem do Sudżuku, gdzie tak samo ze starszyzną i kupcami ustanowiono podobny porządek i wyznaczono poborcę cła.
W drodze powrotnej przez Gelendżyk naczelnik posterunku doniósł mi, że w przeciągu kilku dni prawie nikt nie przychodził ochraniać działa. Tak jak wszystkie obietnice Sefer - Paszy, ta o sformowaniu w Gelendżyku obozu złożonego z 200 Abazów okazała się bańką mydlaną. Podczas mojej obecności w Gelendżyku przyszło do ochrony 30 ludzi, a i ci żądali jeszcze za to wynagrodzenia w postaci kul. A jak odjechałem, to już nikt nie przychodził. Nijak nie mogłem tu pomóc i posłałem o tym zawiadomienie Sefer - Paszy w nadziei, że ten zwoła naradę, ale były to próżne wysiłki. Abazowie wyśmiali jego rozkazy.
Objechałem punkty Mezib, Pszad i Czepsin i wszędzie z sukcesem wprowadziłem system ceł i wyznaczyłem poborcę. Ci poborcy cła - Turcy lub Abazowie, choć i bardzo regularnie pobierali cło, to wielu z nich bardzo szybko dogadało się ze starszyzną i zaczęli się dzielić z nimi. Sefer - Paszy posyłali dokładnie tyle, ile chcieli posłać. W Gelendżyku, gdzie moi żołnierze kontrolowali cło, ogólna jego suma od 24 maja do 24 czerwca wyniosła 12 800 piastrów, z czego 3 840 piastrów stanowiła nasza dola. Później z powodu częstych najazdów Rosjan handel w Gelendżyku w istocie upadł, a ponieważ nie miałem więcej ludzi, by wyznaczyć ich na inne punkty wybrzeża, to musiałem cieszyć się, jeśli w ciągu miesiąca otrzymywałem więcej, a często nawet mniej niż 2 000 piastrów. Ale i z tego powinienem był się cieszyć, dlatego, że bez tego dodatkowego wsparcia, jak dalej będzie widać, nie byłbym w stanie zdobyć prowiantu dla mojego oddziału.
W każdym razie w czasie krótkiego pobytu na wybrzeżu osiągnąłem więcej, niżbym się mógł spodziewać, i ku zadowoleniu polskiego oddziału, wprowadziłem dwie, zupełnie dotąd nieznane, rzeczy: podatki i cło. Mogłem też liczyć z pewnością na to, że jeśli oddział będzie planowo sformowany i zdoła dać krajowi istotne wsparcie w walce z Rosjanami, to podatki i cła rozprzestrzenią się na cały kraj i mogą być zupełnie wystarczające do utrzymania 1 000 ludzi. Dlatego z dużą niecierpliwością czekałem na pomoc z Konstantynopola.
12 czerwca wróciłem do Gelendżyku z wyjazdu w sprawach celnych. W czasie mojej nieobecności 12 żołnierzy postawiło w porcie coś w rodzaju baterii złożonej z trzech ciężkich dział, wśród których znajdowała się trzydziestofuntowa metalowa haubica i dwa żelazne dwudziestoczterofuntowe działa umieszczone na drewnianych podporach stanowiących lawety. Dla Czerkiesów wszystko to wyglądało bardzo imponująco: w razie potrzeby działa te rzeczywiście mogły ostrzeliwać port. Lecz obrona przeciw desantowi mimo wszystko nie była możliwa. Na nieszczęście wszędzie przybywała tylko bardzo słaba ochrona i podoficer Sawicki donosił mi, że w ciągu kilku dni nikt się nie pojawiał. Dlatego zdecydowałem się wywieźć haubicę do Aderbi, a w porcie zostawić tylko żelazne działa, na których wywiezienie nie miałem środków. Ale inaczej było sądzone.
Chciałem zostać na kilka dni w Gelendżyku, aby zażyć morskich kąpieli, które uważałem za niezbędne dla podreperowania mojego zdrowia, bardzo rozstrojonego licznymi kłopotami i szczególnie wiecznym zaniepokojeniem, powodowanym nieokreślonością mojego położenia. Na nocną wartę wyznaczyłem 30 Abazów, a wśród nich nieobcego mi Mustafę, którego znałem osobiście, ponieważ był sługą Sefer - Paszy i dobrze mówił po rosyjsku i po turecku. Mustafa poinformował mnie też, że rosyjski okręt wojenny stoi na kotwicy w Dobe, tj. około półtora godziny jazdy od Gelendżyku. Aby podnieść nastrój bojowy wartowników rozkazałem rozdzielić między nimi niewielką ilość prochu i udać się na północną stronę przystani na odległość około pół godziny od naszej baterii, rozniecić tam duże ognisko i czatować, a także wystawić straż na najbliższej górze na brzegu. W razie zauważenia w pobliżu portu nieprzyjacielskich okrętów, wartownicy, aby nas uprzedzić, mieli dać ze strzelb serię częstych wystrzałów, po czym wrócić do baterii. Wyznaczyłem Mustafę, którego uważałem za najbystrzejszego i z którym mogliśmy się zrozumieć, na dowódcę maleńkiego oddziału, a oprócz tego posłałem dwóch jeźdźców do Dobe, aby dowiedzieć się nowin o okręcie nieprzyjaciela. Po trzech godzinach wrócili z informacją, że nieprzyjacielski okręt stoi spokojnie w Dobe. Tymczasem po północnej stronie portu abaska straż zajęła pozycję i rozpaliła duży ogień. Chętnie wysłałbym kogoś z moich żołnierzy do doglądania tej warty, ale posterunek był tak mały, że w razie wrogiego napadu z ledwością starczyłoby ludzi do obsługiwania dział. W połowie pierwszej nocy wsiadłem do łódki i pojechałem na abaski posterunek wartowniczy. Znalazłem wszystko w należytym porządku, sygnalizacyjny ogień płonął na brzegu, a warty były wystawione. Po tym jak zmobilizowałem ludzi do większej czujności, przy czym Mustafa był moim tłumaczem, skierowałem się z powrotem do baterii. Tutaj warta stała przy działach całą noc, a tureccy kupcy i marynarze z trzech sandałów, które akurat w tym czasie znajdowały się w porcie, także byli przez całą noc w pełnej gotowości. Noc była jasna i całkiem dobrze można było widzieć port.
Mniej więcej na godzinę przed świtaniem wartownik doniósł mi, że w dole brzegu, na prawo od nas jakby się przemieszczało kilka barek. Jedno spojrzenie przez lunetę sprawiło, że prawie zamarłem. W odległości połowy zasięgu wystrzału armatniego od naszej baterii stało przy brzegu, burta w burtę pięć dużych łodzi kanonierskich, z których wysiadały wojska. Łodzie te musiały przemieścić się tuż obok abaskiej warty, którego ognisko widzieliśmy przez cały czas. Jak to się stało, że Abazowie nie dali nam sygnału? Nie było jednak czasu, by łamać nad tym głowę. Choć w rzeczywistości nie miałem nadziei na powstrzymanie tej napaści i uratowanie dział, to zdecydowałem się przynajmniej, aby, na ile to było możliwe, stawić nieprzyjacielowi opór i otworzyłem silny ogień w kierunku wrogich kanonierek, które też nie ociągały się z odpowiedzią i wolno ruszyły na wiosłach w stronę naszej baterii. Ledwie rozległy się pierwsze wystrzały armatnie, jak rosyjska fregata parowa wdarła się do portu i zaatakowała baterię z frontu, podczas gdy łodzie ostrzeliwały nas z prawej flanki. Rozkazałem naprowadzić dwa żelazne działa na flotyllę nieprzyjaciela i zwróciłem haubicę przeciw nadchodzącej piechocie, którą przywitaliśmy najpierw granatami, a później kartaczami. Rosyjski oddział desantowy w składzie jednego batalionu, pod dowództwem majora Lewaszowa, bardzo powoli i niezdecydowanie ruszył naprzód i otworzył przeciw nam zupełnie nieskuteczny ogień ze strzelb. Moi ordynansi odpowiedzieli na niego wystrzałami z rewolwerów; poza tym było z nami tylko dwóch Abazów, którzy trzymali się dzielnie. Tureccy kupcy i marynarze, choć byli wszyscy uzbrojeni, myśleli tylko o tym, by uratować swe towary. Piechota nieprzyjaciela zdawała się obawiać, by nie wpaść za ścianami i ruinami starej twierdzy w zasadzkę; ich opieszałości nie da się inaczej wytłumaczyć.
Myślę, że gdyby moje działa mogły utrzymać ogień, to Rosjanie musieliby zawrócić z niczym; lecz nieszczęsny los zechciał, aby zaimprowizowane lawety dwóch dział nie wytrzymały siły wystrzałów, tylko haubica mogła jeszcze trzymać ogień. Dopiero teraz rozległy się pierwsze okrzyki „hura” rosyjskiej piechoty, zwycięsko wdzierającej się do nie bronionej przez nikogo twierdzy. Było już po szóstej rano, kiedy zmuszony byłem zostawić baterię. Tymczasem przeciągająca się kanonada zwabiła górali z najbliższych zagród, ale ponieważ okolice Gelendżyku są mało zaludnione, to o siódmej rano miałem pod rozkazami ledwie setkę ludzi.
Niemało trudu kosztowało nieprzyjaciela załadowanie na okręt ciężkich dział. Próbowałem mu odbić zdobycz, lecz ogień rosyjskiej piechoty, wspomagany kanonadą okrętów wojennych, położył kres naszym próbom. O pół do ósmej nieprzyjaciel załadował się i odpłynął ze swoimi trofeami do Anapy; oprócz trzech luf armatnich, zagrabił jeszcze skrzynkę z dwudziestoma kulami i jeden namiot; prawie pełną beczkę prochu, której nie dało się uratować; w ostatniej chwili, pod gradem kul, stoczył ją do morza żołnierz, wiekiem ledwie szesnastoletni, izraelita Lejba Braun. Spośród trzech tureckich sandałów stojących w porcie, nieprzyjaciel dwa wziął na hol, a trzeci, który był wyciągnięty na brzeg, podpalił. Mimo to zdołaliśmy zdusić ogień. Miałem pięciu rannych żołnierzy. Jeden z dwóch Czerkiesów, znajdujący się przy mnie Mehmet Czurek, ranny został w brzuch i umarł tego samego dnia, jak i jeden z moich żołnierzy. Raport Rosjan wskazuje trzech zabitych i około dwudziestu rannych, wśród ostatnich majora Lewaszowa. Te skromne sukcesy mimo wszystko dostarczyły generał - lejtnantowi Filipsonowi, osobiście dowodzącemu tą ekspedycją, materiału na bajeczny raport, według którego wziął on sześć wspaniałych metalowych dział i tysiące ludzi, choć zupełnie nie trzeba było szczególnego mistrzostwa ani śmiałości, by z takimi siłami zagrabić trzy lufy armatnie prawie bez lawet i ziemne umocnienia chronione przez szesnastu, w większości nieuzbrojonych, żołnierzy, szczególnie jeśli poza wszystkim innym, pomogła zdrada.(3)
Rozumie się samo przez się, że jak tylko doszedłem do siebie, rozkazałem znaleźć Mustafę i będących na warcie Abazów, aby otrzymać wyjaśnienie i zażądać satysfakcji za ich niedbalstwo, dzięki któremu możliwa była napaść wroga. Mustafy nigdzie nie można było znaleźć, ale grupa, która była na nocnej warcie została do mnie przyprowadzona. Sprawa wyglądała tak: kiedy Mustafa udał się na wartę do wyznaczonego miejsca, powiedział Adygom, że mój rozkaz mówił, że jeśli do północy nie zobaczą wroga, to mogą pójść do domów. Gdy o północy niespodzianie udałem się na wartę i, posługując się Mustafą jako tłumaczem, nawoływałem do większej czujności, on powiedział ludziom, że mają jeszcze trochę poczekać, a potem mogą iść do domu. Straż była bardzo zadowolona z tego, że może się rozejść do domów i niemal od razu jak tylko odjechałem, Abazowie rozbiegli się jeden za drugim, a Mustafa udał się do twierdzy, oznajmiając, że idzie do nas. Zrozumiałe, że zamiast tego, wrócił się do sygnalizacyjnego ogniska i podtrzymywał je, aby uśpić naszą czujność.
Zdrada, której ofiarą mogliśmy łatwo paść (gdyby nie czujność polskiego wartownika, rosyjska piechota mogłaby nas zaatakować zanim zdążylibyśmy oddać choć jeden wystrzał), wywarła na mnie wrażenie tym większe, że w kraju było mnóstwo Mustafie podobnych, i w związku z tym mógłbym z moim nieuzbrojonym oddziałem zostać łatwo wydany w ręce Rosjan. Szpiedzy nie uważali nawet za konieczne kryć się ze swymi działaniami, dobrze wiedząc, że nie muszą się obawiać dwóch gap: Sefer - Paszy i jego syna.
18 czerwca zaprosiłem starszych Natuchajów i Szapsugów na radę ludową w obozie Adagum. Rada była bardzo liczna. Żaliłem się na haniebną kpinę, którą nam zrobiono w Gelendżyku i żądałem poszukiwań i przykładnego ukarania tych, o których wiadomo było, że utrzymują kontakty z wrogiem. Hadżi Izmaił - Pasza z naczelnikami mechkemów: Faris - Bejem i Hadżi Jachią - Effendi żywo popierali moje żądania. Starszyzna także zgadzała się z nami i przekonywała naród, aby wskazywała tych, co do których zachodzą uzasadnione podejrzenia. Wystąpiło wielu oskarżycieli i liczba obmówionych od razu doszła do 30. Większość z nich stanęła przed sądem i została częściowo ukarana większym, lub mniejszym mandatem pieniężnym. Lecz dziesięciu Natuchajów, wśród nich sześciu czerkieskich Uorków, odpowiedziało z pogardą posłanym gońcom i nie przyszło na sąd. Przy tym przemiana jaka zaszła w tych ludziach była tak widoczna, że oni sami nawet nie próbowali usprawiedliwiać się, a odparli, że nie chcą uznawać sądu, w którym zasiadają giaurowie (rozumiejąc pod tą nazwą nas).
Rada ludowa zasądziła tym, jak ich sama nazwała, „niegodziwym zdrajcom” wysoką karę, ale gdy przyszło do wypełnienia dekretu, starszyzna nijak nie mogła pomóc i zwróciła się do mnie, pozostawiając mi pełną swobodę w wykonaniu wyroku wedle mego uznania. Zauważyłem już wcześniej, że obawa przed zemstą krwi i swoista organizacja rodziny i plemion w Abazji, bardzo utrudnia, jeśli nie uniemożliwia wszelki porządek prawny. Zatem, gdy ktoś zabije albo rani kogokolwiek, podlega w związku z tym osobistej zemście albo samosądowi i wszędzie jest prześladowany przez rodzinę poszkodowanego. Chciałem i powinienem był imponującym przykładem zyskać osobiste bezpieczeństwo i zasięgnąłem rady Faris - Beja i Hadżi Jachii - Effendiego, jedynych ludzi, na których aktywne wsparcie mogłem liczyć. Poprosili mnie o 16 uzbrojonych żołnierzy, ponieważ na murtazików można było liczyć tylko w niewielkim stopniu. Tak energicznie wzięli się do rzeczy, że w ciągu dwóch nocy wszyscy oskarżeni zostali pojmani. June, w których mieszkali zostały kolejno oblężone i po mniejszym lub większym oporze, podczas którego nie obeszło się bez rannych z tej i z drugiej strony, zdrajcy zostali związani, a ich broń i konie skonfiskowane. Rozkazałem ich zakuć po dwóch i wysłać do Aderbi do wypalania węgla. Dopiero po trzech miesiącach, po licznych prośbach rodzin i poręczeniach starszyzn, wypuściłem ich na wolność. Ten, jak dotąd, nieznany i niespodziewany dla Abazów postępek wywołał święte przerażenie i na długi czas całkowicie ukrócił wszelkie przejścia Abazów do Rosjan i odwrotnie. Poza tym Rosjanie w pośpiechu pracowali nad wzniesieniem twierdzy na wyspie na rzece Kubań; każdego dnia na naszych forpocztach dochodziło do drobnych potyczek, ale przy naszych ograniczonych środkach nie mogliśmy stawić poważnego oporu wypadom nieprzyjaciela na nasze terytorium. Natarcie na jeden z przybyłych z Anapy oddziałów, dzięki lekkomyślności Karabatyra, nie powiodło się i skończyło się nieznacznym starciem kawalerii.
W Abadzechii nieprzyjaciel w sile 12 000 ludzi przeszedł Kubań i zatrzymał się na rzeczce Szawgotcza, w odległości dwóch godzin od granicy, gdzie rozpoczął budowę twierdzy, lecz tam mógł napotkać jeszcze mniej przeszkód, niż na Adagumie. Na Małym Kubaniu i Labie Rosjanie także zajęli wiele z pozostawionych po ostatniej wojnie i nie zniszczonych przez Abazów twierdz.
Nasze połączenie z Sefer - Paszą wystarczająco szkodziło naibowi Mohamed- Aminowi. Słuchy o cudownym działaniu armat, o mnóstwie żołnierzy, którzy przyszli z pomocą Sefer - Paszy były w Abadzechii w istocie znacznie silniejsze, niż w Szapsugii i wrogowie Naiba, Uorkowie rozdmuchiwali te bajki na korzyść Sefer - Paszy, a na niekorzyść Mohamed - Amina. Ten ostatni znajdował się wśród Abazów w całkowicie krytycznym położeniu, a wszystko dlatego, że coraz większa liczba ludzi zaczynała mu wypominać, że nie cieszy się takim znaczeniem jak Sefer - Pasza, któremu posyłają armaty i żołnierzy; niezadowolenie wzmogło się wraz z wtargnięciem Rosjan na teren Abadzechii. Naib także starał się o poparcie w Konstantynopolu, i o ile z jednej strony, do Abadzechii przychodziły pisma z perswazjami by podporządkował się Sefer - Paszy, to z drugiej strony Naib otrzymywał zapewnienia, że wystarczy aby tylko przyjechał do Konstantynopola, a wtedy otrzyma żołnierzy i armaty. Atakowany w kraju, a zapraszany do Turcji, Naib wpadł sam w pułapkę i odpłynął, dając Abadzechom uprzednio obietnicę szybkiego powrotu i przywiezienia pomocy przeciw Rosjanom. Ale tylko co przybył do Konstantynopola, jak został przez Portę na żądanie poselstwa rosyjskiego aresztowany i internowany w Damaszku.
W intrygach tych ważną rolę odegrał Izmaił - Pasza, który wydaleniem Naiba z Abadzechii chciał sprawić przyjemność księciu Seferowi; jego zesłanie nie przeszkadzało mu być aktywnym tam, gdzie mógł zdobyć pieniądze; ale gdy tylko przyjaciele zwracali się do niego z żądaniem spełnienia swych obietnic, ten robił im z dnia na dzień nadzieję, tłumacząc się tym, że cały jego majątek zajęto, w czym, jednakże, nie było ani słowa prawdy.
Naib Mohamed - Emin nie myślał o tym, aby za przykładem księcia Sefera zadowalać się wymuszoną gościnnością(4) sułtana i zestarzeć się na zesłaniu. W listopadzie uciekł nocą z Damaszku i po tym, jak zajeździł kilka koni, dotarł do anatolijskiego wybrzeża Morza Czarnego, gdzie wynajął sandał i odpłynął do Abadzechii. 28 listopada był z powrotem w Abadzechii. Jego powrót silnie poderwał ducha Abadzechów i, choć wrócił z pustymi rękami i jako zbieg, społeczność przyjęła go z uniesieniem.
Przypisy autora:
(1) Mundury polskiego oddziału nie różniły się bardzo od mundurów francuskiej piechoty.
(2) W regionie czarnomorskim, na prawym brzegu rzeki Kubań, w ogóle nie ma lasu. Dlatego zdarza się często, że wojska rosyjskie przechodzą na lewy brzeg tylko po to, by grabić lasy abaskie.
(3) Moskiewski generał nazywa mnie w swym raporcie, tłumaczenie którego przeczytałem późnej w „Yournal du Nord”, „szefem kontrabandzistów”. Ten błyskotliwy dowcip bardzo nie pasuje do takiego zupełnie żałosnego opisu starcia.
(4) Naib został przyjęty jak pasza i na zesłaniu otrzymywał od porty comiesięczną pensję w wysokości 5 000 piastrów.