GORCY KAUKAZU I ICH WOJNA WYZWOLEŃCZA PRZECIW ROSJANOM - Tom II, Roz. III (XIV)

Publikujemy kolejny, XIV rozdział wspomnień Teffik-Beja, który w latach 1857 – 1859 dowodził polskim oddziałem powstańczej legii na Kaukazie, w kraju Czerkiesów i Abchazów. Autor opisuje w nim pierwszą prawdziwą walkę z korpusem rosyjskim.

GORCY KAUKAZU I ICH WOJNA WYZWOLEŃCZA PRZECIW ROSJANOM

Tom II, Rozdział III (XIV) – Nasza dyslokacja w Szapsugii – przybycie broni i zapasów wojskowych – brak żywności – obojętność Czerkiesów – wrogi korpus przekracza rzekę Kubań – nasze pierwsze starcie z Rosjanami – nastrój ludu zmienia się na naszą korzyść – umowa z ludem – organizacja oddziału artyleryjskiego.

Jeszcze we wstępie wyjaśniłem przyczyny, dla których nie mogę zamieścić topograficznego opisu kraju. Nie mogę przedstawić etapu naszego przejścia i naszkicować mapy kraju, dlatego że wszystko to, biorąc pod uwagę obecne okoliczności, może przynieść korzyść Rosjanom.

Po moim przyjeździe do Mezib zebrali się okoliczni mieszkańcy, pośród których wielu było zwolenników Sefera-paszy, aby przedyskutować kwestię naszego zakwaterowania. Książę Sefer, nie zważając na opozycję ze strony Hadżi – Izmaila - paszy i większości starszyzny, zaproponował, abyśmy udali się do oddalonego o 6 godzin jazdy od Mezib, Szapsogur (gdzie posiadał dom) i tam rozlokowali. Dla mnie miejsce to było równie obojętne, jak i wszystkie inne, dlatego że do czasu przybycia oczekiwanego transportu pomocniczego nie mogłem wybrać żadnego określonego planu. Tego samego wieczoru do Szapsogur wyjechał z pierwszym oddziałem lejtnanta Stankiewicz i następnie doniósł mi, że znalazł u Sefera-paszy dwa stare sześciofuntowe tureckie działa polowe, które co prawda były niekompletne, oraz sześć par uprzęży. Cztery dość kiepskie konie dostarczył Karabatyr Ibrahim - bej, syn Sefer-paszy. O znośnym schronieniu w Szpsogurze nie mogło być nawet mowy. Obiecany skład prowiantu składał się z niewielkiego zapasu mąki, którego ledwie mogło wystarczyć na jeden miesiąc.

5 kwietnia nasza amunicja i bagaż zostały załadowane na furmanki zaprzężone w byki i pojechaliśmy wolno w stronę Szapsogur przez Gelendżik i górską drogę, przeprowadzoną przez Rosjan pomiędzy Doboj i Abinem.

Abaskie furmanki, czy dokładniej, bryczki są na dwóch wysokich kołach, tak słabych, że nie wolno na nie załadować więcej niż 5-6 cetnarów; dlatego też potrzebowaliśmy 40 takich powozów. Nie było to łatwe zadanie – wieść ten transport w zupełnym porządku, mimo że na każdym powozie znajdował się jeden lub dwóch żołnierzy. Abazowie, zgodnie ze swoim przyzwyczajeniem, chcieli palić i jechać tak, jak im było wygodnie. Musiałem więc dołożyć wszelkich starań, aby zmusić ich do podporządkowania się, co nierzadko doprowadzało do komicznych i przykrych skutków. Po czterech dniach przybyliśmy do Szapsogur, gdzie cały oddział połączył się i rozbił obóz.

Ta część kraju, w której się obecnie znajdujemy, była dobrze znana Rosjanom i często narażona na ich najazdy. Z Szapsogur do rosyjskiej granicy jest nie więcej niż pięć godzin jazdy; mimo że kraj porósł gęstym lasami, w tym miejscu nie jest on górzysty. Wkrótce zauważyłem, że Sefer - pasza również tutaj nie cieszy się dużym autorytetem. Jednak tu miał nieco więcej zwolenników niż w Szapsugii Południowej i przyprowadził nas przede wszystkim po to, aby zwiększyć ich liczbę i umocnić swoją pozycję. Dwudziestu artylerzystów, którzy zostali wysłani wcześniej z lejtnantem Stankiewiczem, zmuszeni byli żywić się w Szapsogurze wyłącznie chlebem, gdyż w domu kniazia Sefera nie można było znaleźć niczego innego. Musiałem wydać ostatek moich pieniędzy, aby wprowadzić normalne racje żywnościowe dla żołnierzy.

Podczas naszego przejścia z Tuapsy do Mezib przyglądałem się wielu zniszczonym przez Rosjan twierdzom, rozciągniętymi wzdłuż wybrzeża; Abazowie spalili lub zniszczyli znajdujące się wewnątrz zabudowania i koszary, ale fosy i wały pozostawili w nienaruszonym stanie, i każdy nieprzyjacielski oddział, który wylądowałby w tym miejscu, mógł znaleźć tutaj gotowy punkt oporu. Wszystkie moje namowy, aby ostatecznie zniszczyć te twierdze, nie robiły na mieszkańcach najmniejszego wrażenia. W większości tych twierdz znalazłem żelazne lufy armatnie porzucone przez Rosjan. Naliczyłem ich w sumie 67, z których 11 było jeszcze zdatnych do użytku, a pozostałe mogły nam posłużyć tylko jako materiał na kule. Raz po raz rozkazywałem, aby zwozić zebrane działa do Mezib, w nadziei, że będzie je można użyć, kiedy zwiększy się liczebność mojego oddziału.

Zaraz po przyjeździe do Szapsogur lejtnant Stankiewicz zorganizował niewielką kuźnię polową, aby dokonać potrzebnych napraw w znalezionych tam dwóch działach. Zatrudnił do tej pracy również pięciu zbiegów, wśród których był jeden świetny kowal. W czasie naszego przejścia przez góry każdego dnia spotykaliśmy wielu zbiegów, których byłem zmuszony karmić nadziejami do czasu przybycia amunicji i dział. Jednak mimo wszystko zapisywałem imiona tych ludzi, ostrzegając mieszkańców, u których służyli jako niewolnicy, że nie mają oni prawa ich sprzedawać i że odpowiadają za nich. Abazowie przyjmowali to z jawnym niezadowoleniem, ale nie protestowali.

Następnego dnia po naszym przybyciu do Szapsogur wyruszyłem w towarzystwie 12 jeźdźców, aby w otaczających górach znaleźć niezawodne miejsce dla rozbicia obozu. Pozostawanie w Szapsogur było niebezpieczne zarówno dla nas, jak i szczególnie dla naszego składu prochu, gdyż dochodziły do mnie trwożne wiadomości o ruchach wroga na prawym brzegu Kubania. W górach, nad rzeką Aderbi, w pół drogi między Szapsogurem i Mezibem, znalazłem dobre i bezpieczne miejsce dla obozu, do którego Rosjanie mogliby dotrzeć wyłącznie z dużym trudem.

Jedyną niewygoda było to, że między Szapsogurem i Aderbi nie było drogi przejazdowej i trzeba było wykorzystywać objazd przez Gelendżik, co trzykrotnie zwiększało odległość. Jednak ze względu na to, że zamierzałem szukać określonego miejsca dla zakwaterowania oddziału dopiero po przybyciu drugiego transportu, to wybór Aderbi był czasowy.

Podczas mojego powrotu do Szapsogur otrzymałem wiadomość, że nasza długo oczekiwana amunicja dotarła do Gelendżiku. Statek, który powinniśmy byli holować, odpłynął kilka dni po nas i skierował się do Trapezuntu. Tam turecki kapitan żaglowca odmówił dalszej podróży i przyszło przeładować rzeczy na trzy sandały, które w końcu przybyły do Gelendżiku.

Razem z Sefer - paszą wyruszyłem szybko do Gelendżiku, gdzie przybyliśmy o 9-tej wieczorem. Zaraz zacząłem oglądać otrzymaną amunicję i zostałem jakby gromem porażony. Płótno i sól, które oznaczały pieniądze, zostały zdjęte ze statku w Konstantynopolu przez Izmaiła - paszę, ze 130 przedmiotów umundurowania zachował on 80 płaszczy wojskowych, mundurów i spodni. Jeśli chodzi o armaty, to była tylko jedna trzyfuntowa z lawetą wraz ze osprzętem, odpowiednio – zdatny do użytku; oprócz tego znalazłem jeszcze jedną czterofuntową lufę armatnią, jedną trzydziestodwufuntową i dwa dwudziestofuntowe lufy haubic bez lawet, jedną kuźnię polową, którą nie dało się wozić; z 30 cetnarów prochu brakowało 5,5 cetnarów, a z 50 cetnarów ołowiu - 26 cetnarów; cała niewielka ilość żelaza i stali przepadła. Z 24 toporów nie było ani jednego, z tuzina łopat i łomów brakowało połowy. Wiedeński pirotechnik, jeden z niezliczonych ludzi zaproszonych w Konstantynopolu na wspaniałych warunkach do Czerkiesji, przybył z tym transportem; bez jego obecności w ogóle byśmy nie mieli niczego oprócz luf armatnich. Były to więc tak wiele razy obiecywane posiłki, które otrzymaliśmy od mahometańskich patriotów w Konstantynopolu; było również ostatnie, gdyż w ciągu trzech lata nie dostaliśmy od nich więcej nawet jednej nitki.

Rozkazałem, aby wysyłać otrzymane rzeczy na znalezione przeze mnie miejsce w Aderbi, co do którego zdecydowałem, aby na razie zorganizować tam skład; jako że z Konstantynopola nie przybył ani jeden list, to ciągle jeszcze miałem wielką nadzieję, że nasz główny transport jeszcze dotrze. Z wyjątkiem lejtnanta Stankiewicza, który z 20 ludźmi i dwoma armatami pozostał w Szapsogurze, cały oddział wyruszył do Aderbi, gdzie, natychmiast po zbudowaniu pieców do wypiekania chleba, składu prochu i składu prowiantu, przykazałem rozpoczęcie pracy w kuźni i powozowni.

Do Konstantynopola wysłałem list z prośbą o poinformowanie mnie, czy w ogóle kiedyś otrzymam posiłki. Opisywałem moją ciężką sytuację i otwarcie oznajmiałem, że w tych warunkach mogę pozostawać tylko do połowy maja; jeśli nie przybędzie wsparcie z Konstantynopola i mieszkańcy nie przekażą nam prowiantu, będziemy zmuszeni wsiąść na statek i wrócić do Stambułu, nawet nie widząc Rosjan. Pozostałości wziętych ze Stambułu pieniędzy i moich własnych niewielkich środków ledwie wystarczy na opłacenie naszego życia do 15 maja.

Rano 16 kwietnia do naszego obozu w Aderbi, gdzie rozlokowaliśmy się dwa dni wcześniej, przyszło kilku starszych z Szapsugii. Sefer - pasza i lejtnant Stankiewicz również wysyłali mi listy z Szapsoguru. Przyczyną przyjścia starszych była napaść Rosjan na kraj. Nieprzyjaciel przeszedł przez Kubań niedaleko od wyspy leżącej przy ujściu rzeczki Adagum, zbudował most na drugiej odnodze Kubania i ma zamiar ruszyć w głąb kraju wzdłuż rzek Abin i Szapsogur. Starsi przyszli, aby w imieniu narodu prosić nas o przyjście z naszymi armatami na pomoc przeciwko wrogowi. Brali na siebie zobowiązanie dostarczenia zarówno niezbędnej ilości koni, jak też prowiantu, tj. zboża, mięsa, masła i soli. Samo przez się rozumie się, że to zaproszenie, które wywołało ogólny zachwyt pośród polskich żołnierzy, zostało przyjęte przeze mnie z radością.

Natychmiast wyjechałem do Szapsogur, gdzie znalazłem już znaczną ilość zgromadzonych Adygów. Syn Sefer – paszy, Karabatyr Ibrahim - bej zebrał u różnych Abazów 20 koni i zastałem moich artylerzystów zajętych nakładaniem uprzęży i zaprzęganiem tych koni. Sefer - pasza zebrał dla naszego oddziału również około 10 krów. Po krótkotrwałym odpoczynku wyruszyłem w drogę nad rzekę Kubań; około 100 abaskich jeźdźców utworzyło moją eskortę. Po trzygodzinnej jeździe spotkałem korpus składający się w przybliżeniu z około 600 Abazów, którzy zajęli drogę w lasach koło Kubania i wystawili czujki przeciw nieprzyjacielowi. Leżące niedaleko od Kubania abaskie auły zostały już opuszczone przez kobiety i dzieci; dobytek ukryto w tajne miejsca, a puste sakły służyły wojownikom za mieszkania. Nieprzyjaciel zorganizował obóz na wyspie na Kubaniu i już przerzucił silną kolumnę na lewy brzeg odnogi rzeki. Wyspa, którą można było przejść wokół w ciągu w przybliżeniu około 5 godzin, była bardzo lesista i obfitowała w trawę, ale była tak nizinna, że wiosną i jesienią często pokrywała się wodą. Dlatego też wyspa była bezludna, Abazowie jedynie zbierali tam siano i wypasali tam swoje bydło. Nieprzyjaciel, co zrozumiałe, nie napotkał tam żadnego oporu, i przy przejściu przez drugą odnogę odrzucił bez żadnego trudu zebranych tam w niewielkiej ilości Abazów, próbujących utrudnić mu przeprawę. Po rozmieszczeniu obozu określiłem siły nieprzyjaciela na sześć batalionów piechoty, dwa pułki kozaków i dwie baterie, z których jeden batalion, cztery armaty i oddział konnicy znajdowały się na lewym brzegu, gdzie w pośpiechu budowali przedramię. Późniejsze wiadomości pokazały, że nie myliłem się w mojej ocenie. W czasie rozpoznania nieprzyjaciel skierował na nasz oddział silną kanonadę, ale nie uczynił nam żadnej szkody, oprócz tego, że ciężko zranione zostały dwa nasze konie. Zauważyłem z satysfakcją, że abascy jeźdźcy znoszą ogień artyleryjski z nieporównywalnie większym spokojem niż tureccy baszybuzycy, a nawet regularna kawaleria turecka, którą obserwowałem nad Dunajem i na Krymie.(1)

Jeszcze tej nocy wróciłem z powrotem do Szapsoguru, gdzie przybyły już łódki z Natuchaju i Szapsugii, aby szybciej zebrać wojowników nad rzeką Adagume. Wysłałem do Aderbi rozkaz, aby natychmiast wysłać 15 ludzi do Szapsoguru, w miarę możliwości przyśpieszyć lawetowanie dwudziestofuntowych haubic i wykorzystać do tego trzyfuntową furmankę do amunicji, szorstko obrobioną skórę bydła zabitego dla mojego oddziału, aby jak najszybciej otrzymać materiał do uprzęży dla koni, a także zebrać niezbędną amunicję. Natarcie Rosjan wyzwało w naszym oddziale taką energię, że wszyscy oficerowie i żołnierze pracowali dzień i noc, aby doprowadzić do użytku cztery działa, które miały nam służyć.

Wieczorem 17 kwietnia wyruszyłem z Szapsoguru z dwoma działami w zaprzęgu i w przybliżeniu z 2000 konnych i pieszych Abazów, i nocą dotarłem na miejsce zgromadzenia nad rzeką Adagum. Kilka siodeł, przywiezionych ze sobą i znalezionych w tureckiej uprzęży, pozwoliło mi posadzić na konie 10 moich żołnierzy, który odtąd tworzyli moją stałą eskortę.

Po otrzymaniu wiadomości, że zagadkowi cudzoziemcy chcą wziąć udział w starciu z Rosjanami, zebrali się w niezwykłej ilości wojownicy od ziemi Natuchajów po Abin; około 3000 konnych i ponad drugie tyle pieszych połączyło się na porośniętych lasem i krzakami brzegach Adagumy.

Jeszcze raz w nocy i następnego dnia rano przeprowadziłem rekonesans rozmieszczenia Rosjan, które okazało się niezmienione. 18-go zwołano ogólną radę wojenną, w której wziąłem udział wspólnie z trzema moimi oficerami. Niezgodnie ze swoim zwyczajem i zapewne w celu pokazania nam swojego szacunku, starsi już na początku ogłosili, że w pełni przekazują nam dowodzenie i gotowi są robić wszystko, co uznam za stosowane; nie znaczyło to jednak, że wiedzieli oni w jaki sposób proponuję rozpocząć atak na nieprzyjaciela.

Uważałem za niestosowne naruszenie od razu ich starych obyczajów, przede wszystkim dlatego, ze przedsięwziąłem tę pierwszą ekspedycję z nudów i z ciekawości, i twardo zdecydowałem, ze jeśli obiecane wzmocnienie nie przybędzie z Konstantynopola, to wracam. Po tym, jak wyraziłem abaskiej radzie wojennej, składającej się z 10000 członków, kilka uwag, co do niesłuszności ich propozycji, wyłożyłem swój plan ofensywy. W przybliżeniu w odległości wystrzału z działa od nieprzyjacielskiej awangardy, rozłożonej obozem na lewym brzegu Kubania, rozciągał się półokręgiem wysoki i gęsty las, który ciągnął się na ponad godzinę jazdy. W odległości ćwierci godziny od lewej flanki nieprzyjaciela, który rozłożył się na wyspie, był dobrze znany mieszkańcom szeroki bród przez Kubań, o którym nieprzyjaciel nie miał pojęcia, gdyż nigdy nie zajmował tego miejsca.

Zażądałem 300 piechurów dla osłony dwóch moich dział, którymi chciałem ostrzeliwać i niepokoić nieprzyjacielski front. Cała pozostała masa piechoty, w przybliżeniu około 6000 tysięcy ludzi, miała pod dowództwem kurdyjskiego kniazia Faris - beja(2) stworzyć nasze lewe skrzydło, skryć się w lesie i natychmiast po pierwszym rozkazie wyrwać się do ataku i bez zwłoki rozpocząć walkę wręcz z nieprzyjacielską awangardą, znajdującą się na lewym brzegu.

Konnica pod wodzą Sefer - paszy, który po raz pierwszy dostąpił zaszczytu prowadzenia oddziału do boju, miała przejść przez wspomniany bród i zagrozić masie wroga rozłożonego na lewym brzegu. Jeśli konnica będzie atakowana i uniemożliwiony zostanie jej ruch, to ma przejść na odległość godziny w górę rzeki w stronę wyspy i tam ją przekroczyć przez drugi bardzo szeroki i wygodny bród.

Abaski krąg wojenny zgodził się na tę propozycję. Nikt się nie sprzeciwił, ale nie zauważyłem również wielkiego zadowolenia; na odwrót, wydało mi się, że na twarzach starców i młodzieży wypisane było niedowierzanie. Zresztą, cały mój autorytet opierał się tylko na dwóch armatach; jeśli bym ich nie miał, to nie ma wątpliwości, że Abazowie zupełnie by mnie nie słuchali. Wiedziałem, że mogę liczyć wyłącznie na Faris - beja, który dobrze rozumiał mojej myśli.

19 kwietnia o 6 rano cały korpus Adygów stanął pod bronią. Wyruszyłem, aby zobaczyć, czy nie doszło do żadnych zmian w rozmieszczeniu wroga po tym, jak wydałem rozkaz dwóm wspomnianym naczelnikom o powolnym skierowaniu się na pozycje. Wszystko pozostało jak było wcześniej, ale zauważyłem, że Rosjanie gorliwie pracują nad usypaniem przyczółka mostowego i nasypu dla baterii.

O 7 rano Adygowie zajęli pozycję zgodnie z moimi rozkazami i dwa moje działa zostały wystawione naprzeciwko mostu, i przykryte zaroślami. Cały ruch, mimo że przebiegał dokonane tylko na odległość wystrzału z działa od nieprzyjaciela, pozostał niezauważony. Odprawiłem lejtnanta Aranowskiego wraz z czterema żołnierzami do Faris - beja z rozkazem, aby po 12-tym wystrzale przedarli się do przodu i atakowali znajdującą się na lewym brzegu nieprzyjacielską awangardę. Ogniomistrz Linowski z dwoma konnymi żołnierzami został odesłany do kniazia Karabatyra, który dowodził prawą flanką. Wróg był na tyle zasłonięty wysoką trzciną, że mogliśmy widzieć obóz tylko siedząc na drzewach. Dlatego też umieściłem jednego podoficera na wysokim dębie i wydałem mu rozkaz, aby śledził celność naszych wystrzałów armatnich. Zszedłem z konia i, ze względu na to, że było to dla mnie dużą przyjemnością, aby osobiście skierować pierwszy wystrzał armatni, który usłyszą Rosjanie ze strony Abazów, wziąłem na siebie obowiązki podoficera, nakierowałem działo i rozkazałem otworzyć ogień. Drugi wystrzał został skierowany przez lejtnanta Stankiewicza. Otworzyliśmy powolny, dobrze wycelowany ogień na most. W pierwszej chwili nieprzyjaciel był na tyle oszołomiony, że kozacy wskoczyli na konie i pomknęli przez most. Forpoczty obok przedmostowych umocnień rzuciły się do odwrotu, piechota, zajęta pracą saperską, porzuciła łopaty i łomy, i pobiegła po swoje karabiny. Już po ósmym naszym wystrzale, nieprzyjaciel zaczął odpowiadać z czterech, a następnie sześciu dział. Po 12-tym wystrzale rozkazałem zagęścić ogień i zupełnie pewny, że młody kniaź Zan-ogły rozpocznie z konnicą przeprowadzać pomyślany manewr na lewej flance, dosiadłem konia i pogalopował na lewe skrzydło, aby skierować i przyśpieszyć atak piechoty. Znalazłem Faris - beja, lejtnanta Aranowskiego wraz z jego czteroma żołnierzami i mniej więcej setką Adygów w gotowości do wystąpienia z lasu przeciwko nieprzyjacielowi; krzyczeli, wściekali się, ale mimo to nie mogli pobudzić całej masy do natarcia.

Pojechałem do lasu, gnałem ich do przodu, prosiłem, groziłem. Wszystko na darmo! Abazowie nie chcieli się ruszać. W tym czasie nieprzyjaciel, który zauważył ruch na naszej lewej flance, otworzył ogień w stronę lasu z sześciu dział baterii na prawej flance wyspy. Teraz nie wolno już było myśleć o ofensywie Abazów. Rozkazałem następnie Faris - bejowi pozostawanie w ciszy w lesie, aby utrzymać go w przypadku możliwego natarcia nieprzyjaciela i pojechałem do naszych dział, które wytrwale wytrzymywały ogień ośmiu, a potem dwunastu dział rosyjskich. Znalazłem trzech ludzi i dwa konie, którzy nie byli już zdatni do walki.

Na prawym skrzydle Karabatyr nie ruszał się z miejsca. Nieprzyjaciel, który w tym czasie ponownie zapanował nad sobą, ale zupełnie nie miał pojęcia o tak niebezpiecznym brodzie, i dlatego uważał swój obóz na wyspie za zupełnie bezpieczny, skierował do ataku przez most trzy bataliony, i sformował z nich sześć kolumn naprzeciwko naszej lewej flanki. Półbateria artylerii konnej wspierała jego atak. Skrępowany krzyżowym ogniem nieprzyjacielskiej artylerii myślałem już, aby przygotowywać się do odwrotu; byłem w pełni przekonany, że nasza piechota za chwilę się rozbiegnie, ale ku swojej radości myliłem się; Adygowie, skryci za krzakami i drzewami, spotkali nieprzyjaciela silnym i celnym ogniem karabinowym, i zgromadziły się ich wielkie tłumy, aby bić się bronią sieczną. W strefie działania adygskich karabinów nieprzyjaciel wycofał się i ponownie rozwinął silny ogień karabinowy oraz z dział, w którym sztucery batalionu kozaków czarnomorskich dawały mu istotną przewagę.

Zdecydowałem się wykorzystać osłabienie nieprzyjacielskiego oddziału na wyspie i przypuścić konny atak na obóz. Za wyjątkiem kozaków nieprzyjaciel pozostawił dla ochrony obozu tylko dwa bataliony piechoty. Wydałem rozkaz Faris - bejowi, aby zrobił wszystko w celu pociągnięcia piechoty na przyczółek przedmostowy w tym momencie, kiedy nasza konnica przekroczy Kubań. Sam pojechałem na prawą flankę i poganiałem Karabatyra, aby natychmiast przeszedł rzekę i zaatakował nieprzyjacielski obóz. Ale wszystkie namowy nie pomogły. Abazowie tylko łapczywie przysłuchiwali się wystrzałom armatnim; Karabatyr, który przejawiał tyle dzikiej energii w rozbójniczych napadach, w tym miejscu, stając się przywódcą licznej konnicy, zupełnie stracił głowę - chociaż był naczelnikiem, nikt się go nie słuchał.

Nastał czas wstrzymania bezsensownych artyleryjskich pojedynków. W moim oddziale był jeden zabity, czterech ciężko rannych, dwa działa i cztery konie straciły zdolność bojową. Wydawało mi się, że to wystarczy dla rozrywki panów Abazów. Pocieszałem się, że Rosjanie zapewne ponieśli znacznie większe straty, gdyż nasze kule padały w ich gęsty tłum i w obóz, w tym czasie, kiedy my byliśmy dość dobrze ukryci za dębami. Moje dwa działa pięciokrotnie zmieniały pozycję i przeciąganie tych ciężkich, tureckich maszyn w gęstym lesie było dość męczące. Nie chcę mówić o tym, że mój mały oddział w tej pierwszej potyczce trzymał się dobrze, przecież byli to, jak już wcześniej mówiłem, wyłącznie sami starzy żołnierze i Polacy.

O 11 wróciliśmy z powrotem do obozu. Tam w końcu dziki, długo powstrzymywany zachwyt Adygów znalazł ujście. Zdumieni i zachwyceni górale ledwie nie zadusili moich żołnierzy w objęciach. Dopiero wtedy zrozumiałem, że jeszcze rano ludzie ci nie chcieli uwierzyć, że będziemy walczyli z Rosjanami. Abazowie posadzili na wysokie drzewa szpiegów, aby obserwować, czy nie strzelamy w siebie nawzajem ślepymi ładunkami. Stąd ich niedowierzanie i ich niechęć, aby podporządkować się moim rozkazom. Nieśli oni martwych i ciężko rannych żołnierzy po kolei na rękach do samego obozu, gdzie zaczęli ich badać i opatrywać Abascy „chirurdzy”. Ci improwizowani lekarze byli na tyle doświadczeni, że nikt z rannych nie zmarł u nich na rękach i tylko jeden pozostał nieprzydatny do wojennej służby. Tego dnia u Abazów było pięciu rannych.

Następnego dnia rozkazałem żołnierzom urządzić poległym godny pochówek. Kiedy zdjęliśmy czapki, obecnych tam 10000 Adygów także zrzuciło swoje papachy, a kiedy rozkazałem, aby na cześć poległych oddać wystrzał z działa, nieoczekiwanie wszyscy abascy wojownicy bez żadnej prośby z naszej strony rozładowali swoją broń na pamiątkę swoich nowych zabitych towarzyszach boju.

Od tego momentu stosunek Abazów do nas zupełnie się zmienił. Po wiadomości o naszym starciu z Rosjanami, w czasie którego armaty „rzeczywiście strzelały kulami”, z Szapsugii popłynęły do naszego obozu nowe oddziały wojowników. Do 24-ego zebrało się około 5000 konnych i 12000 pieszych. Również Sefer - pasza przybył do obozu; był w stanie zupełnego zachwytu i wyrażał wdzięczność w imieniu Abazów za to, że sułtan przysłał działa i takich odważnych askarytów [żołnierzy]. Przy tym nie zapomniał o wyciągnięciu swojej gazety, aby uświadomić Abazów, że jego ród od stuleci nimi rządzi. Co prawda oni o tym nic nie wiedzieli, ale nie mogli mieć żadnych wątpliwości, dlatego, że Sefer - pasza potwierdzał swoje słowa dokumentem, wydanym w Stambule, stolicy sułtana. Poprosiłem radę o sumę i oprócz tego powinienem był jeszcze zapłacić 20 sztuk bydła rogatego w charakterze kary; wydanie Rosjanom zbiega podlegało teraz karze śmierci.

W ciągu trzech dni zwiększyłem swój oddział do 120 ludzi, tj. do takiej wielkości, na którą miałem wystarczającą ilość umundurowania. Oprócz tego zebrałem w Aderbi 108 młodych i dzielnych żołnierzy, Polaków z pochodzenia; w swoim porwanym abaskim ubraniu mieli nam pomagać do czasu przyjścia głównego transportu, którego ciągle jeszcze oczekiwaliśmy z wielką nadzieją. Oprócz tego, w ciągu miesiąca tylko w Natuchaju, Szapsugii i Bżedugii wydałem 736 zaświadczeń rosyjskim zbiegom. Wszyscy ci ludzie, doświadczeni żołnierze, potrzebowali tylko broni i umundurowania i wtedy można ich było z łatwością poprowadzić na wroga.

Tymczasem nasi majstrowie i kowale w Aderbi postawili na lawetę haubicę, a rymarze przygotowali cztery pary zupełnie przyzwoitej uprzęży. Jako że miałem już teraz wystarczającą ilość ludzi i koni, to wysłałem tę haubicę i dobrze wyremontowaną trzyfuntową armatę z Aderbi do obozu nad Adagume.

W obwodzie natuchajskim znaleziono kilka luf armatnich, które w różnym czasie zostały zdobyte na Rosjanach; w kraju znaleziono jeszcze także 15 dział podarowanych Abazom za sułtana Mahmuda. Jak już wcześniej mówiłem, Abazowie nie myśleli o tym, aby strzelać z takich wielkich i ciężkich dział, i nic z nimi nie zrobili, oprócz tego, że zdarli żelazo z lawet i kół, tak że z 15 dział znalazłem tylko dwa z wystarczająco zachowanymi lawetami; pozostałe działa zamieniono w zwykłe lufy. Turecką sześciofuntową lufę armatnią, rosyjski sześciofuntowy jednorożec i rosyjski dwunastofuntowy moździerz rozkazałem odprawić do Aderbi, aby tam ponownie postawili je na lawety i katki.

Przypisy autora:

(1) 17 lutego 1855 roku rosyjski korpus o sile 16000 ludzi pod wodzą generała Liprandi zaatakował umocniony obóz pod Eupatarią na Krymie, broniony przez Serdara-Ekrema-Omera-paszę. Rosyjski oddział był o kilka tysięcy ludzi słabszy od tureckiego. Ten ostatni schronił się za szeregiem wzniesionych umocnień, ale był jednak znacznie lepiej ukryty, aby bronić się przeciw szeroko rozciągniętym wrogiem. Generał-brygady Iskandaer-pasza (Ilinskij) dowodził turecką kawalerii, składającą się z trzech regularnych eskadr i dwustu wolnych jeźdźców tatarskich. Moja służba doprowadziła mnie do Iskandera-paszy. Kiedy lewa flanka nieprzyjaciela przedarła się na umocnienia i rosyjska piechota zaczęła je szturmować, głównodowodzący wydał rozkaz naszej lewej flance i generałowi korpusu egipskiego Selim-paszy, aby rzucił kawalerię na koniec lewego skrzydła nieprzyjaciela. W tym czasie, kiedy Selim-pasza z szablą w rękach, przeszyty nieprzyjacielskimi kulami, upadł na umocnienia i jego nieszczęśni Arabowie, mszcząc się za śmierć ulubionego naczelnika, wyrwali się z redut na otwarte pole i uderzyli bagnetami na nieprzyjacielską piechotę, Iskander-pasza, najdzielniejszy z dzielnych w armii ottomańskiej, w otoczeniu europejskich oficerów, podjął bezskuteczną próbę poprowadzenia tureckiej konnicy przeciw galopującym rosyjskim eskadrom. Kilka wystrzałów ze strony ruchomej rosyjskiej kozackiej baterii, towarzyszącej swojej kawalerii i rozciągniętej na trzysta łokci przed tureckimi umocnieniami, wystarczyły, aby zmusić naszą konnicę do dzikiej ucieczki. Kilka dni później ten sam generał podczas kontroli forpoczt został napadnięty przez Rosjan i na oczach tureckiej eskadry, która szybko pokazała plecy, był tak posiekany, że tylko dzięki bohaterskiej ofiarności jednego kurdyjskiego ochotnika, udało mu się pozostać w żywych i na wolności, mimo że cały był pokryty ranami. Kilka miesięcy leżał Iskander-pasza między życiem i śmiercią w Eupatorii, jednak tureccy paszowie bardzo się na niego złościli, za to, że demonstruje on zły przykład. Własnymi uszami słyszałem jednego tłustego tureckiego paszę, który mówił „Ten Iskander nie rozumie wojennej służby: czy może pasza bić się jak ambal?”.

(2) Faris-bej był krewnym ostatniego władcy księstwa Kurdystanu Achmet-paszy, który po dziesięcioletnim walce z Turkami został ranny i dostał się do niewoli, nie tyle dzięki sukcesom armii sułtana, ile przez zdradę swojego brata Soliman-paszy; dwaj jego synowie dotąd znajdują się we władzy Turków jako zakładnicy, a jego rodzina została internowana w różnych miejscach państwa ottomańskiego. Sam Achmet-pasza otrzymał pozwolenie zamieszkania we Francji, gdzie Porta wyznaczyła mu niewielką pensję w celu podtrzymania jego żywota. Do 1853 roku Faris-bej był internowany w Adrianopolu; tam poznał Czerkiesa Zan-ogly, który później stał się Sefer-paszą i kiedy zaczęła się wojna Turcji z Rosją, poprosił on o zgodę na pojechanie z nim na Kaukaz, na co się zgodzono. W czasie mojego pobytu w Abazji dostałem od tego odważnego, dumnego, walecznego i wdzięcznego młodzieńca istotną i najwierniejszą pomoc we wszystkich moich przedsięwzięciach.

Autor publikacji: 
GEOPOLITYKA: