CHLEB SPLEŚNIAŁY OD LAT?

Poniżej zamieszczony tekst ukazał się w witrynie internetowej www.kontrateksty.pl redagowanej przez Piotra Rachtana i Krzysztofa Łozińskiego. Powody są dwa. Po pierwsze istotne informacje zawarte w drugiej części artykułu, po zwyczajowych biadoleniach i wzdychaniu. Po drugie, mamy oto pierwszy przykład przepowiadanego przez nas rozpadu michnikowszczyzny: byliśmy naiwni, nie wierzyliśmy, nie wiedzieliśmy itp. Itd. Wystarczyło, że „Nieskazitelnego” nie stało dwa miesiące, a już są pozytywne efekty wyjęcia zwornika tego obozu. Skoro nikt nie będzie karał i nagradzał za utrzymanie jedności szeregów, pojawiają się pierwsze rysy i prawda powoli toruje sobie drogę.

Przypomnijmy, że nie wszyscy byli pogrążeni „w atmosferze ogólnego i naiwnego „kochajmy się!”, kiedy „ wręcz nieprzyzwoicie brzmiały posądzenia kogoś o nielojalność wobec T. Mazowieckiego.” Otóż niżej podpisany i jego koledzy należeli do oziębłych płciowo, którzy nie kochali gen. Kiszczaka i spółki i dlatego wiedzieli, iż żadna kariera ich nie czeka. Co więcej, owe ofiary „kochajmy się” należały w opozycji do mniejszości, mimo że dysponowali monopolem informacyjnym i awansu społecznego. Zobaczymy, kto następny zostanie oświecony magicznym działaniem teczek i nagle wykrzyknie niczym jakiś Archimedes: Byłem naiwny, wierzyłem! Teraz już dla wszystkich będzie jasne dlaczego Michnik Adam bronił dostępu do archiwów bezpieki jak niepodległości.

J. Darski

W „Rzeczpospolitej” z 18-19 grudnia ukazał się obszerny artykuł Małgorzaty Niezabitowskiej „Prawdy jak chleba”, w którym autorka - dawna dziennikarka „Tygodnika Solidarność” w 1981 roku, a w rządzie Tadeusza Mazowieckiego rzecznik prasowy � broni się przed zarzutem współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Byłem dziennikarzem tego samego „Tygodnika Solidarność” w tamtym właśnie okresie. Nie jest moim tu zamiarem wspominanie swojego udziału w pracy redakcji, nie chcę też osądzać mojej dawnej koleżanki redakcyjnej. Uznałem, mianowicie, że parę faktów, o których wiem, albo których jestem pewien, należy opisać, choćby krótko, nawet - zdawkowo, jednak właśnie ze względu na ową prawdę, której M. Niezabitowska tak potrzebuje.

Przez wiele lat, jakie upłynęły od tamtych wydarzeń, nie wracałem do nich pamięcią, choć uważam tamten okres solidarnościowego karnawału za jeden z ciekawszych w historii Polski, a i jeden z ważniejszych w moim własnym życiu. Wiedzieliśmy, oczywiście, że TS musiał być inwigilowany. Bylibyśmy dziecinnie naiwni, gdybyśmy wtedy wierzyli w uczciwość władzy i w to, że nie zechce ona nie tylko wiedzieć, ale i inspirować wydarzeń i decyzji, a także - publikacji. TS był, ze swoim nakładem 500 tysięcy egzemplarzy (1 mln w okresie I Krajowego Zjazdu NSZZ Solidarność) jedyną, w miarę wolną gazą między Łabą a Pacyfikiem i siła jego rażenia była ogromna. Władza, przyzwyczajona do rządzenia przy pomocy, jeśli nie siły, to intrygi i prowokacji, musiała więc ulokować w redakcji swoich informatorów. Jakoś nas to wtedy nie zajmowało, choć wkrótce niektóre osoby można było zacząć podejrzewać o to, że działają nie w interesie redakcji i związku Solidarność, a w czyimś innym. Należał do tych osób grafik redakcyjny, było też może dwoje pracowników administracji. Grafika usunięto dość szybko, pozostała dwójka była chyba z nami do końca.

I z taką oto wiedzą żyłem sobie przez te prawie ćwierć wieku, aż do późnego lata, kiedy rozmawiając z kimś ze znajomych doszliśmy nagle do wniosku, że nikt jeszcze nie opisał w formie monografii czy reportażu historycznego, tamtego Tygodnika. Jak pamiętamy, odrodzony TS pod kierownictwem Tadeusza Mazowieckiego nie miał już tego znaczenia, ani politycznego, ani społecznego. W 1989 roku pojawił się dziennik opozycji - Gazeta Wyborcza, a cała prasa gwałtownie wyzwalała się z objęć partyjnych decydentów i przestała się liczyć z cenzurą (przypomnieć tu warto, że formalnie cenzura istniała do kwietnia 1990 roku).

Wydarzenia biegły więc naprzód, Tadeusz Mazowiecki reformował kraj, przeszłość została odkreślona grubą linią. Do wiadomości publicznej przedostawały się informacje o tym, że w MSW, którym kierował, zgodnie z umową polityczną, gen. Czesław Kiszczak, niszczone są akta �źródeł osobowych”, a papiernia w Konstatncinie-Jeziornej pracuje pełną parą.

Dziś wiemy już, że o procederze tym Jan Rokita, stojący na czele spec-komisji w ówczesnym Sejmie, informował premiera, który odesłał go do gen. Kiszczaka. Jednak w tej atmosferze ogólnego i naiwnego „kochajmy się!” wręcz nieprzyzwoicie brzmiały posądzenia kogoś o nielojalność wobec T. Mazowieckiego, o sprzeniewierzenie się zasadom przyzwoitości; negatywnymi bohaterami stali się więc ci politycy, którzy wzywali do rozliczenia, dekomunizacji, ujawnienia listy agentów i do innych niecnych działań. Sam - co przyznaję - uważałem wtedy Antoniego Macierewicz za oszołoma i cieszyłem się, że w trakcie „nocy długich teczek” rząd Jana Olszewskiego z hukiem upadł. Wiedziałem, że w dawnych służbach było wielu specjalistów od fałszywek, że prowokacja, obok inwigilacji, była jednym z głównych narzędzi esbeckich. Dla człowieka związanego z opozycją nie ma nic gorszego, jak rzucone nań podejrzenie o współpracę z bezpieką: oznacza ono śmierć cywilną

Nie dopuszczałem do siebie myśli, że coś jednak w tym wszystkim było na rzeczy. Do czasu. Po latach ujawnienie współpracy z SB jednego z twórców SKS w Krakowie - Czesława [Lesława]Maleszkę, przyjaciela Stanisława Pyjasa - w nowej Rzeczpospolitej dziennikarza Gazety Wyborczej, czy Henryka Karkoszy, założyciela podziemnego ruchu wydawniczego w Malopolsce, kazały podejrzewać, że i na Mazowszu, w Warszawie nie mogło być inaczej.

Latem 2004 roku uświadomiłem sobie, że historia 37 numerów największego pisma opozycji po 1944 roku powinna być wreszcie przez kogoś opisana. Naszła mnie myśl, że mogę się tego podjąć, jako uczestnik tamtych wydarzeń, piszący dziennikarz, a zarazem osoba niezaangażowana w znaczniejszym zakresie w późniejsze, po 1989 roku polityczne okoliczności. I że wyśmienitą okazją będzie 25 rocznica powstania TS, przypadająca na kwiecień 2006 roku. Wstępne rozmowy, które przeprowadziłem z dwiema czy trzema osobami z dawnego Tysola, upewniły mnie, że rzecz trzeba przeprowadzić. Raz - bo nikt jeszcze tego nie opisał, dwa, bo może wyjdą na jaw sprawy, które w przeszłości - być może - zamieciono pod dywan. Jeden z kolegów, wysoko umieszczony w strukturze tamtej redakcji Tygodnika, przestrzegł mnie jednak, że te właśnie sprawy mogą zdominować wszystko i będą miały siłę rażenia, przekraczającą to wszystko, co sobie wyobrażam. Od niego dowiedziałem się, że w redakcji, prócz agentów, których się domyślaliśmy, byli jeszcze inni informatorzy służb. Wśród nich agent o pseudonimie "Nowak”. I ten Nowak to właśnie miała być Małgorzata Niezabitowska. Nie mogłem w to uwierzyć! Inny kolega - znany historyk - upewnił mnie, że sprawy nie były tak czyste, jak sobie wyobrażałem.

Wróćmy zatem do Tysola i nocy grudniowej. Większość dziennikarzy nie została wtedy ani internowana, ani uwięziona. Część - w tym ja sam - wywieziona na przesłuchania na Rakowiecką (do moich drzwi uzbrojeni milicjanci zapukali ok. 6.30 rano 13-ego grudnia), podpisała lojalki. Według informacji z tajnych sprawozdań SB podpisy złożyło 11 osób. Czy to znaczy, że podjęły one współpracę? Z pewnością nie, a przynajmniej � nie wszyscy. Leży przede mną dokument, sporządzony przez por. Pawła Bańkowskiego z III Departamentu MSW, napisany 21 stycznia 1982, zatytułowany �Projekt ramowego planu działań w środowisku publikatrów NSZZ �Solidarność” o zasięgu ogólnopolskim - Tygodnika Solidarność /TS/ oraz Agencji „Solidarność” – „AS”. Autor opracowania pisze, że kilka osób przyłączyło się aktywnie do �do tworzenia nielegalnych struktur”. Wymienia Helenę Łuczywo, Joannę Szczęsną, M. Zielińską i Piotra Rachtana; twierdzi przy tym, że wywodzą się oni „z kręgów korowskich”: Porucznik Bańkowski stawiając następnie zadania, które należy podjąć, pisze: „dalsze pogłębianie rozpoznania omawianych środowisk przez kontynuowanie procesu pozyskiwania osobowych źródeł informacji”; zapowiada, że kontynuowane będą „dialogi operacyjne celem uzyskiwania maksymalnej ilości wyprzedzających informacji dot. zamierzeń ochranianych środowisk „AS” i „TS”.

Wszystko to, co proponował por. Bańkowski, wymagało współpracy znacznie lepiej usytuowanych w środowisku redakcji TS, niż pracownik administracji czy maszynistka. Czy był to tylko „Nowak”, czy też pojawiający się gdzie indziej „Szum”, może jeszcze ktoś inny?

Są to pytania, na które odpowiedź być może udałoby mi się uzyskać w trakcie zbierania materiałów do pracy o Tygodniku. Kolega, który pierwszy poinformował mnie o osobie „Nowaka”, już jakiś czas temu - chyba przed rokiem - obejrzał teczki Tysola, z których wynika, że Nowak istniał, miał numer, a z różnych dokumentów można podejrzewać, że jest nim właśnie M. Niezabitowska.

Te same materiały poznał też inny kolega z Tygodnika - historyk, który pewnie jest ową dość młodą blondynką, opisaną w „Rzeczpospolitej” przez Niezabitowską, co to pojawiła się w poniedziałek i melodramatycznie naszeptała Małgorzacie, że teczka, pono kiedyś wyniesiona przez gen. Kiszczaka, odnalazła się niespodziewanie w IPN.

Przyjrzyjmy się dzisiejszym zabiegom wokół owej teczki: trafnie zwrócił uwagę Krzysztof Kozłowski na informację, że teczka Nowaka odnalazła się w IPN, gdy powiedział, że jak mogła się tam znaleźć, skoro ją wyniósł Kiszczak? Jak ją zwrócił? Na dodatek w jednej z wypowiedzi K. Kozłowski, minister spraw wewnętrznych po Kiszczaku nie przypomina sobie rozmowy z M. Niezabitowską, barwnie przez nią opisanej, w której miał ją jakoby poinformować, że Kiszczak wyniósł był te papiery z MSW.

Teczka agenta Nowaka jest gorącym kartoflem, który może pociągnąć za sobą istotne skutki polityczne, zwłaszcza wobec prawdopodobnego zwycięstwa środowisk, wywodzących się z dawnej Solidarności, w przyszłorocznych wyborach. Ot, choćby jednym z najbliższych doradców Lecha Kaczyńskiego (prawdopodobny kandydat prawicy do urzędu prezydenta RP) jest Wojciech Arkuszewski, też były dziennikarz dawnego TS. Jeśli oto w wątpliwość poda się moralne kwalifikacje części środowiska, tak bardzo ważnej przecież, to w gruncie rzeczy wszyscy, którzy uważają się za spadkobierców opozycji z czasów komunizmu stracą moralną legitymację do krytykowania spadkobierców PZPR. Okaże się, że postsolidarność nie różni się niczym, przynajmniej na planie etycznym, od postkomuny!

Nie oznacza to, co napisałem, że wietrzę spisek przedwyborczy, zawiązany przez byłych esbeków, działaczy SLD i jeszcze jakieś mroczne siły. Jestem natomiast przekonany, że sprawa M. Niezabitowskiej wymaga spokojnego wyjaśnienia. Szkoda, że nie zwróciła się ona do IPN w normalnym trybie, jako tzw. osoba poszkodowana, o udostępnienie swojej teczki. Wybrała obronę przez atak i tzw. autolustrację czyli proces przed sądem lustracyjnym. Może wiedziała, że nie przysługują jej przywileje osoby poszkodowanej? A może dowiedziała się, że wspomniany kolega z TS wkrótce obejrzy teczkę osobową Nowaka? Jeśli tak jest, to prawda, której się domagała w swoim artykule w Rzepie, przypomina raczej chleb, spleśniały od lat.

Odpowiedź Panu Rachtanowi:

Michnikowszczyzna to dla mnie wszyscy, którzy popierali to co działo się po 4 czerwca 1989 roku, ci którzy uczestniczyli w owej atmosferze "kochajmy się", jak pisze autor, a nie tylko ludzie "Wybiórczej", ci którzy 4 czerwca (data symboliczna)rozpoczęli Epokę Wielkiego Kłamstwa trwającą do dziś. Dla mnie i moich kolegów ów okres nie miał nic wspólnego z "kochajmy się", był to czas opluwania, likwidowamia politycznego, marginalizowania i spychania na śmietnik, łącznie z Berufsverbot dla wszystkich, którzy nie popierali okrągłego stołu i jego konsekwencji, dla wszystkich, którzy nie chcieli zakochać się w "niekomunistycznym" rządzie Kiszczaka z premierem Mazowieckim i sojuszu ze Związkiem Sowieckim, dla wszystkich antykomunistów, a nie przeciwników gen. Molczyka czy innego "złego" Milewskiego. Z chęcią podyskutuję z autorem porównując nasze doświadczenia z tego okresu. P. Rachtan pisze, że był naiwny, wierzył itp. to ciekawe, bo ja nie wierzyłem. Dlaczego? W czasie Epoki Wiekiego Kłamstwa wielu odchodziło od pierwotnego stanowiska, jedni jeszcze w 1990 roku inni później, ale to już inna historia. Mnie interesują początki i przyczyny, dla których jedni wierzyli i awansowali, a inni nie wierzyli i odpadali. Rozumiem, że obecnie (nie wiem od jakiego momentu) p. Rachtan jest po stronie nie wierzących, skoro nie ma go codziennie w TV, nie otrzymuje nagród dla dziennikarzy za samocenzurę, nie jest bez przerwy pytany o zdanie itp.

J. Darski

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010