JOW NA WYBORY 11 XI 2005 ROKU

Niedawna dyskusja telewizyjna (z udziałem m.in. posłów Kłopotka i Leppera) na temat ordynacji wyborczych zdawała się po raz nie wiadomo już który wyolbrzymiać znaczenie różnic pomiędzy różnymi sposobami przeliczania głosów na mandaty pod działaniem ordynacji PSEUDOproporcjonalnej. Wyrażony w trakcie tej debaty pomysł pos. Leppera, ażeby na razie połowę mandatów poselskich obsadzać w JOW (Jednomandatowe Okręgi Wyborcze), można porównać do pytania w referendum z 1987 r. o to, czy obywatele są za „dalszą demokratyzacją”, podczas gdy obywatele mieli wszelkie powody chcieć wreszcie demokracji, a nie demokratyzacji. Jest to dywersja, a nie reformowanie państwa. Po 16 latach eksperymentowania z różnymi wariantami ordynacji PSEUDOproporcjonalnej dalsze rozbijanie na etapy przejścia ku ordynacji większościowej jest mówieniem: ”jeszcze nie teraz” podczas, gdy się myśli: ”nigdy”. Z wielkim szumem lansowany przez Prawo i Sprawiedliwość projekt nowej konstytucji przewiduje JOW w wyborach do Senatu, na temat wyborów do Sejmu mówi (w zawiły sposób) „nie”. W tygodniku "Polityka" wytyka się pomniejsze wady tego projektu, ale zasadniczych (wyżej wymienionej i jeszcze innej) NIE porusza się w ogóle. Najwyraźniej chodzi o to, aby Polacy podobnie, jak w 1997 r. Spierali się o rzeczy drugo- i trzeciorzędne,, kierownicę pozostawiając (nadal) Niewidzialnemu Kierowcy.

Nie należy skracać kadencji obecnego Sejmu i Senatu! Skrócić należy kadencję organów władzy samorządowej. Opowiadam się za tym, aby najbliższe wybory w Polsce odbyły się w dniu narodowego święta 11 listopada 2005 roku. I od tej pory powinno tak być już zawsze, rzecz jasna, nie co roku, ale w każdym roku, którego liczba dzieli się przez pięć. Dla jasności: 11 listopada br. powinniśmy wybierać Prezydenta, Senat, Sejm i wszelkie obieralne władze samorządowe. (Mam na myśli nie tylko rady miejskie i powiatowe oraz sejmiki wojewódzkie, lecz oczywiście: wójtów i burmistrzów / prezydentów miast, a także – starostów i wojewodów, bo niby dlaczego nie? Polski wojewoda, podobnie jak amerykański gubernator, powinien być mocny nie prawem wysyłania swoich przedstawicielstw za granicę, ale faktem, że wybierają go mieszkańcy województwa w powszechnych wyborach! – Amerykanów powinno się w naszym kraju naśladować w tym co mądre, a nie w skrajnościach kontrkultury!) Wszystkie te wybory powinny odbywać się JEDNOCZEŚNIE (odnośnie wyborów parlamentarnych apelowała o to prof. Wisła Surażska na łamach „Rzeczypospolitej” z 27 września 2004 r.), podobnie jak to się dzieje z wyborami prezydenta w USA i posłów w Wielkiej Brytanii. Pomysł (wysuwany przez niektórych polityków polskich), aby referendum w sprawie Traktatu Konstytucyjnego UE połączyć z tegorocznymi wyborami, jest oczywiście wart poparcia. (To samo powinno dotyczyć także referendum, do którego dąży Platforma Obywatelska.) Na przyszłość dobrze byłoby wymóc w konstytucji, że terminy referendów powinny (w pewnych warunkach – to jest do dyskusji) być obowiązkowo łączone z terminami najbliższych wyborów. Motywacja – również oszczędnościowa.

Wadą tego, do czego niniejszym zachęcam, jest nie przewidziana kolejna zmiana (tym razem: skrócenie o rok) długości kadencji organów samorządowych. Za tę cenę można by jednak osiągnąć pewne istotne korzyści:

Po pierwsze, wiele czynności nieodzownych z powodu procedury wyborczej, można by wykonać JEDEN raz zamiast KILKA razy: chodzi zwłaszcza o przygotowanie komisji i lokali wyborczych oraz dystrybucję kart do głosowania. Komasowanie terminów wyborów do różnych organów władzy (jak w Gomułkowskiej "siermiężnej" PRL ale także w... bogatych USA!) również sprzyja TAŃSZOŚCI procedury wyborczej.

Chociaż w Polsce tzw. Ludowej "wybory" do Sejmu oraz do wojewódzkich, powiatowych i gromadzkich Rad Narodowych były fikcją, to ten akurat element PRL-owskiego prawa wyborczego jest godzien naśladowania, właśnie ze względu na oszczędność grosza publicznego (kiedyś nawet wydłużono kadencję Rad Narodowych z 3 do 4 lat, aby zrównać ją z kadencją Sejmu). W Polsce w minionych 18 latach kalendarzowych (1987-2004) powszechnych głosowań było 20 (wliczając 3 drugie tury w niektórych wyborach oraz 4 referenda). Jaki kraj stać na taką rozrzutność?

Po drugie, kampanie wyborcze dzięki ich skomasowaniu odbywałyby się rzadziej, co uwolniłoby wiele decyzji wszelakich organów władzy publicznej od posądzeń, że były podejmowane z myślą o zbliżających się wyborach.

Po trzecie, ujednolicenie terminów wyborów prezydenckich i parlamentarnych powinno też zmniejszyć prawdopodobieństwo tzw. "kohabitacji" czyli konieczności współistnienia prezydenta i większości parlamentarnej wywodzących się z przeciwnych obozów politycznych), co ani we Francji (skąd pochodzi ta nazwa) w połowie lat osiemdziesiątych, ani w Polsce w latach 1993-95 oraz 1997-2001, ani (zwłaszcza) w Chile we wczesnych latach siedemdziesiątych nie owocowało dobrymi następstwami... Kadencja tak obieranych organów władzy rozpoczynałaby się np. 1 stycznia po wyborach i trwałaby pięć pełnych lat kalendarzowych, upływając z dniem 31 grudnia po następnych wyborach. Data 11 listopada jest w tej koncepcji dogodnie blisko daty końca roku kalendarzowego. Ponadto, jako stała data, ma także tę zaletę, że (przy kadencjach 5-letnich) tylko mniej więcej raz na pokolenie pokrywałaby się z niedzielą.

Podczas obecnie trwającej kadencji parlamentarzyści powinni popracować nad ordynacjami wyborczymi; dzięki temu można by za jednym zamachem poprawić (całe) prawo wyborcze pod dwoma względami: pod względem terminów oraz pod względem rodzaju procedur wyborczych. (XVII Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ "Solidarność" uchwalił 29 maja br., że domaga się natychmiastowego rozwiązania Zgromadzenia Narodowego i nowych wyborów, przeprowadzanych według ordynacji większościowej czyli w JOW, ale nie przemyślał tego, kto, w razie rychłego rozwiązania ZN, miałby uchwalić tę większościową ordynację...) Zmiana procedur wyborczych powinna polegać na tym, że od rozmaitych wariantów „mieszanych” powrócono by do ordynacji „skrajnych”, tj.: czysto większościowych i czysto proporcjonalnych, co już samo w sobie byłoby krokiem ku przejrzystości procedur wyłaniania organów władzy.

Ordynacje większościowe czyli podział na JOW powinien odnosić się do: Sejmu oraz do samorządów wojewódzkich, powiatowych i miejskich w dużych miastach – w małych miastach i w gminach powinno stosować się ordynacje czysto proporcjonalną; tam bowiem wyodrębnianie malutkich jednomandatowych okręgów wyborczych wydaje się mało sensowne, zaś wyborca jest w stanie mniej więcej jednakowo łatwo znać wszystkich kandydujących.

Wielu przeciwników JOW wciąż jeszcze argumentuje, że aby ustanowić większościową ordynację wyborczą, trzeba by zmienić konstytucję, gdyż w niej jest zapis o ordynacji proporcjonalnej. Według nich jest na to za wcześnie. Jednak niebawem i tak będzie się to czynić (jeżeli Polska pozostanie w składzie UE aż do czasu zastąpienia polskiego pieniądza walutą unijną). Warto przy tym zwrócić uwagę na to, że obecna ordynacja wyborcza do Sejmu (i kilka poprzednich jej wariantów, od tego z 1989 r. począwszy), czyli ordynacja "proporcjonalna" z progami wyborczymi, nie zasługuje na to swoje miano, bowiem NIE jest w rzeczywistości proporcjonalna. Mianowicie nie spełnia trzech konstytucyjnych wymagań: wybory według tej ordynacji: NIE są równe, NIE są bezpośrednie, NIE są też proporcjonalne. Równości przeczy zasada progów wyborczych: wyborcy popierający listy, które nie miały szczęścia przekroczyć bariery 5% w skali kraju, są przez samo to upośledzeni w porównaniu z tymi wyborcami, którzy poparli inne listy kandydatów: głos tych drugich liczy się, głos tych pierwszych nie. Proporcjonalność wyborów aż z dwóch różnych powodów nie zachodzi: w różnych okręgach ilość wyborców przypadających na jeden mandat jest bardzo rozmaita (różnice sięgają nawet kilkudziesięciu procent); poza tym także w tym samym okręgu Malinowski może mieć mniej głosów i zostać posłem, a Zieliński więcej, ale nie znaleźć się w Sejmie. Dlatego jest to ordynacja dysproporcjonalna, a uchylenie jej powinno nastąpić nawet na gruncie utrzymywanego nadal konstytucyjnego zapisu o wyborach „proporcjonalnych”!

W przedostatnich (1997 r.) wyborach parlamentarnych w Polsce wydatną reprezentację w obu izbach Zgromadzenia Narodowego uzyskały AWS i ROP, które łączy(ł) między innymi wspólny tzw. "obywatelski projekt konstytucji". Przewiduje on właśnie większościową ordynację wyborczą (dla przynajmniej dwóch trzecich składu Sejmu) Gdy przew. Marian Krzaklewski przemawiał na posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego podczas debaty konstytucyjnej (to też było w 1997 r., ale jeszcze w kadencji wówczas dobiegającej końca), kwestia ordynacji wyborczej również została postawiona. Środki przekazu zwróciły uwagę na pewne fragmenty jego przemówienia, budzące mało uzasadnione emocje po obu stronach sporu, bowiem dotyczące spraw symbolicznych, a w niemałej mierze pozornych. Natomiast przemówienie pos. Wojciecha Błasiaka, który tamtego dnia szczególnie skupił się na tej konkretnej i ważnej kwestii, zostało potraktowane w bardzo znamienny sposób: na sali starano się tupaniem zagłuszyć jego słowa podczas, gdy relacje radiowe i telewizyjne tego przemówienia... nie dostrzegły.

Niestety, nie udało się skutecznie trzymać parlamentarzystów AWS i ROP za słowo, by doprowadzili (co nie było łatwe, przyznajmy) do pożądanej zmiany ordynacji wyborczej; koalicja AWS + UW sprawiła swoim wyborcom nie tylko to jedno rozczarowanie... Trzeba jednak pamiętać, że w 1993 r. za uchwaleniem tzw. proporcjonalnej ordynacji głosowała nie tylko Unia Demokratyczna (główny składnik późniejszej UW), ale niespodziewanie także Porozumienie Centrum (jeden z głównych składników późniejszej AWS).

Jednak tupanie na sali sejmowej pokazało, kto jest szczególnie zainteresowany w utrzymaniu ordynacji myląco zwanej "proporcjonalną" – to niesamowicie przypomina osiemnastowieczną kuratelę późniejszych mocarstw rozbiorczych nad utrzymaniem korzystnego dla nich, słabego ustroju Pierwszej Rzeczypospolitej, a między innymi zasady liberum veto! Kraje z ordynacją dysproporcjonalną są bardziej podatne na takie negatywne zjawiska jak: przerost biurokracji, przekupstwo wśród urzędników i długotrwałe pozostawanie władzy politycznej (pomimo wolnych wyborów) w rękach jednego albo nielicznych (i niewiele różniących się między sobą) stronnictw. W każdym z tych krajów wyraźnie występuje przynajmniej jedno z tych negatywnych zjawisk, a rozmaici "Sojusznicy Lewych Dochodów" w takich państwach nie potrzebują co wybory na nowo wydeptywać ścieżek do nowych potencjalnych łapówkobiorców, bowiem samopowielanie się elit poprzez ordynację dysproporcjonalną sprzyja niemałej stabilności w środowisku osób skłonnych dawać się przekupić.

Powody, dla których warto ustanowić ordynację większościową, są już na tyle dobrze rozpowszechnione dzięki publicznym wypowiedziom różnych osób, w tym także polityków, że dokładniejsze omawianie ich nie wydaje się tu celowym. Wolę zająć się poniżej pewnymi innymi, uzupełniającymi pomysłami, dotyczącymi pracy parlamentu w Polsce.

Ordynacja czysto większościowa (okręgi jednomandatowe) i ordynacja czysto proporcjonalna (cały kraj jednym okręgiem wyborczym) mają swoje wady i zalety. Jednak tak naprawdę gorsze od „czystych” ordynacji są ich wersje złagodzone („mieszane”), jak np. ordynacja proporcjonalna z progami (Sejm) albo większościowa z kilkumandatowymi okręgami wyborczymi (Senat). Istnienie dwóch "czystych" modeli ordynacji w sam raz nadaje się do wykorzystania w przypadku parlamentu dwuizbowego. Zwłaszcza w państwie jednolitym (tj. nie będącym federacją), jakim jest Polska, dwuizbowość parlamentu jest uzasadniona tylko pod warunkiem, że izby są wybierane w różny sposób i pełnią różne funkcje. Ten warunek jest w Polsce spełniony od 1989 roku, ale nie jest obojętne, na czym polegają szczegóły tej różnicy pomiędzy izbami Zgromadzenia Narodowego.

Długotrwała polska tradycja (z czasów I Rzeczypospolitej w swoim czasie największego państwa, jak na owe czasy, demokratycznego) zawierała ideę JOW. Posła wybierano w jednomandatowych okręgach wyborczych na zasadzie: JEDEN POWIAT – JEDEN POSEŁ. Oczywiście, według ordynacji większościowej, wyrażając to dzisiejszą terminologią, czyli w ten sposób, że posłem zostawał ten kandydat, który zyskał więcej głosów, niż każdy z jego rywali. Ale także warte rozważenia wydaje się utworzenie (w okolicach rzadko zaludnionych) okręgów obejmujących obszar dwóch lub paru sąsiednich powiatów i w taki sposób uzyskać dokładnie 360 mandatów poselskich do "obsadzania" w 360 jednomandatowych okręgach wyborczych (ilość obecnych powiatów, uwzględniając nie tylko ziemskie, ale także grodzkie, przekracza 360).

Jedną izbę ZN należałoby wybierać czysto większościowo, a drugą czysto proporcjonalnie. Z przyczyn praktycznych i historycznych celowym byłoby, aby to Sejm wybierać większościowo, zaś Senat proporcjonalnie (jak np. izraelski Knesset). Skoro w Polsce 15 lat temu naśladowano USA pod względem liczby senatorów, to jednak (znowu: ponieważ Stany Zjednoczone są, ale Polska nie jest, federacją) NIE jest uzasadnione to, aby województwom przyznawać po kilka mandatów senatorskich. Raczej należałoby właśnie (i tylko) w przypadku Senatu przewidzieć wyłącznie krajowe listy kandydatów z każdego stronnictwa, z kolejnością ustaloną przez wewnątrzpartyjne preferencje. Poparcie owych list w skali ogólnopolskiej, zaokrąglone do całkowitej liczby procentów (ale tak, by suma otrzymanych liczb wyniosła dokładnie sto!), oznaczałoby zarazem, po ilu początkowych kandydatów z danych list zostawałoby senatorami. Innymi słowami w myśl zasady, którą zaproponował p. Janusz Korwin-Mikke pod koniec 1990 r. dla... wyborów do Sejmu: "[...] poseł nie może być wybierany z regionu, lecz z listy partyjnej. Procent głosów oddanych na partię przesądza o ilości jej posłów" (por. "Brulion" nr 16, str. 14; potem, już od kilku lat, p. JK-M i kierowana (do niedawna) przezeń partia UPR konsekwentnie opowiadają się za czysto większościową ordynacją wyborczą do Sejmu, zaś w kadencji nawet 1991-93 formalnie zgłosili stosowny projekt ustawy). Dla obydwu izb można by przewidzieć instytucję "zastępcy posła" albo "zastępcy senatora" pozwalającą w wielu przypadkach unikać ogłaszania wyborów uzupełniających w przypadku opróżnienia się danego mandatu przed upływem kadencji, co również ma znaczenie oszczędnościowe!

W razie realizowania opisanej tu koncepcji liczba posłów byłaby zmniejszona o 100 i dzięki temu obie izby mogłyby obradować, a także przeprowadzać głosowania (z wykorzystaniem urządzeń zliczających głosy), wspólnie, w sali Sejmu, na 460 (tj. 360 + 100) dotychczasowych fotelach poselskich, co także usprawniłoby pracę Zgromadzenia Narodowego. Tak powoływane izby parlamentu uzupełniałyby się nawzajem pod względem rodzaju swojej przedstawicielskości: to, czego nie odzwierciedlałby Sejm, byłoby dobrze reprezentowane przez Senat i na odwrót. Bowiem łączenie w jednej izbie (a więc z jednakowymi uprawnieniami do głosowania!) mandatariuszy powoływanych na różnych zasadach (mam na myśli np. wszelkiego rodzaju "listy krajowe” uprzywilejowujące pewnych kandydatów) to JASKRAWE zaprzeczenie zasady przedstawicielstwa.

Dzięki większościowej ordynacji wyborczej Sejm byłby mniej rozdrobniony politycznie i pełniłby decydującą rolę w czynnościach, które należy wykonywać bez nadmiernej zwłoki: w uchwalaniu budżetu państwa oraz wyrażania zaufania albo nieufności członkom rządu: konstytucja powinna wymagać tu, aby więcej niż stu osiemdziesięciu posłów (odpowiednio: niż połowa Sejmu!) głosowała "za", podczas gdy w Senacie wystarczyłoby, że ilość głosów "przeciw" w tej samej kwestii nie osiągałaby pięćdziesięciu.

W stanowieniu prawa (uchwalaniu ustaw) powinno być dokładnie na odwrót: dłuższa nawet praca parlamentarna jak też konieczność zawierania kompromisów pomiędzy większą ilością orientacji politycznych (na ogół, choć nie zawsze) sprzyjają jakości jej efektów. Dlatego dla ważności ustawy powinno się konstytucyjnie wymagać, aby więcej niż pięćdziesięciu senatorów ją poparło, a mniej niż np. stu osiemdziesięciu posłów (chodzi o połowę składu Sejmu) było jej przeciwnych; tylko dla odrzucenia sprzeciwu głowy państwa powinno się od obu izb wymagać spełnienia trudniejszych (wyżej kwalifikowanych) warunków. (W każdym głosowaniu oprócz powszechnego, realizowanego w referendach i wyborach – chyba żeby ustanowić prawny obowiązek chodzenia do urn – osoby nie uczestniczące powinny być zaliczone do wstrzymujących się od głosu, a nie skutkować obniżeniem quorum!) I to nie Sejm powinien odrzucać (albo przyjmować) sprzeciwy Prezydenta i Senatu wobec projektów ustaw, lecz tylko całe Zgromadzenie Narodowe (kwalifikowanymi większościami w poszczególnych izbach) powinno ustosunkowywać się do ewentualnego veta głowy państwa.

Funkcjonowanie Zgromadzenia Narodowego mogłoby sprzyjać lepszej jakości jego zasadniczej pracy, czyli stanowionych przezeń ustaw, także poprzez przywrócenie tzw. „sesyjnego” trybu obrad. Parlament zbierający się rzadziej uchwali mniej ustaw, a dzięki temu mniej wśród nich będzie prawotwórczych „bubli”. Dobrze byłoby przyjąć założenie, że zwykłe obrady wiosenne zaczynają się w drugi wtorek kwietnia (dzięki czemu uniknęłoby się zarówno Primae Aprilis, jak też Poniedziałku Wielkanocnego), a jesienne – w drugi wtorek października; poza tym byłyby możliwe tylko obrady nadzwyczajne (jednak powody, uprawniające Prezydenta do ich zwoływania, powinny być wyliczone „enumeratywnie” i na tyle jasno, by nie dawały się nadużywać poprzez stronniczą, dowolną wykładnię ich brzmienia). Wystarczy przecież bowiem przyjrzeć się, w jak lawinowym tempie narasta od kilkunastu lat objętość kolejnych roczników „Dziennika Ustaw” (obecnie ona jest już DWUDZIESTOKROTNIE większa, niż potrzeba...), aby być bardzo niespokojnym o jakość i przyszłość prawa w Polsce. Ale to już temat na inną opowieść.

Toruń, 27 kwietnia 2005 r.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010