TRZECIA SZANSA

Polska dostaje trzecią szansę. Pewnie daje ją nam sam Bóg. Trzecią szansę na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza.

Pierwszą przekreślili komunistyczni „oni”. Drugiej nie potrafili wykorzystać solidarnościowi „nasi”. Trzecią, obecną, zmarnować możemy my wszyscy, jeśli zabraknie nam odwagi i wyobraźni.

Do trzech razy sztuka. Kolejna szansa pojawi się, kto wie, dopiero za następne ćwierć wieku.

Pierwsza szansa – Sierpień ’80

Hekatomba Grudnia ’70 i trauma Czerwca ’76. Zdawało się, że Polacy po takich klęskach długo nie podźwigną się z kolan, tymczasem pojawił się niespodziewany impuls, trochę nie z tego świata. Habemus papam. Cienka struga siwego dymu nad odległym Watykanem, a w niedługi czas później zawołanie: „Nie lękajcie się”, pełne siły i wiary – rozbudziły od nowa nadzieję. Polskie zgliszcza zaczęły się tlić od nowa, niewielki podmuch wystarczył, by pojawił się ogień. Ogień jednak, który nie niszczy, lecz oczyszcza.

„Było w Ojczyźnie laurowo i ciemno”... Zrobiło się nagle jasno, czysto, krystalicznie. Uczciwi ludzie wyprostowali grzbiety, dumnie podnieśli czoła. Kanalie snuły się pod ścianami, chowały w kątach. Znów tak znaczyło tak, a nie – nie. Znów było czarne i białe, których nikt w szare nie rozmywał. Prawda, wolność i godność miały znów wartość chleba powszedniego. Wołano o prawo i sprawiedliwość. Patriotyzmu nikt nie na-zywał nacjonalizmem, a Dekalog przestał być symbolem zaścianka.

Sierpnień ’80. Szesnaście miesięcy. Pięknych i godnych. Ktoś, kto nazywa je karnawałem, nie wie, co mówi, jest idiotą lub człowiekiem złej woli. To było odzyskiwanie Polski, przywracanie Polakowi godności. I nic to, że myślenie o przebudowie państwa było naiwne, że ruch odnowy podminowany był perfidią i prowokacją, czasem zwykłą głupotą. Tak czy inaczej, zaczęła się wtedy wielka przemiana.

Odrodzenie mogło się dopełnić. Tak samo, jak się zaczęło, pokojowo, ewolucyjnie. Gdyby się powiodło, wszyscy dziś bylibyśmy w innym miejscu, nie musielibyśmy tak wielkim wysiłkiem nadrabiać cywilizacyjnego zapóźnienia. Niestety, właściciele PRL z moskiewskiego nadania ani myśleli ustąpić chociaż na krok. Grali na zwłokę, pozorowali dialog, szykując się do kontrataku. Jątrzyli i szczuli, nękali i prowokowali. Amnestionowali kryminalistów i zakłócali dostawy artykułów pierwszej potrzeby. Od pierwszego dnia sierpniowych strajków przygotowywali plany zdławienia wolnościowego zrywu. Najważniejszą przymiarką była prowokacja bydgoska. Zamiar się nie powiódł, czekali więc następnej okazji, knując po gabinetach i w terenie. Czy ktoś chce jeszcze pamiętać, że na parę miesięcy przed grudniem ‘81 w całym kraju działały już wojskowo-milicyjne Terenowe Grupy Operacyjne, które przygotowywały województwa i gminy, miasta, miasteczka i wsie, zakłady i instytucje do wprowadzenia stanu wojennego? Czy ktoś jeszcze przypomina sobie, że już od pierwszych strajków agentura, aparat partyjny i konfidenci szykowali listy proskrypcyjne, które stały się podstawą do przyszłego internowania, uwięzienia, wyrzucenia z pracy i innych prześladowań?

Czy warto wracać w tamten czas? Niebawem będziemy obchodzić dwudziestą piątą rocznicę. Czy przypieczętuje ona wykuwane przez ćwierć wieku kłamstwo? Czy na zawsze zatrzemy granice między katem a ofiarą? Czy nadal będziemy nazywać zdrajcę, infamisa bohaterem?

Wojciech Jaruzelski miał po Sierpniu ‘80 możliwość, by chociaż po części odku-pić swoje winy z przeszłości. On i jego prawa ręka (a może szyja?), Czesław Kiszczak, powinni wówczas spiskować w Magdalence i w willi na Zawracie, powinni wtedy już zestawiać Okrągły Stół. Nie, jednak nie, nie byli naonczas jeszcze pod ścianą, nadal mieli pełnię władzy i ani myśl im w głowie postała, by się z narodem podzielić władzą. Junta wojskowa przekreśliła polską szansę, a na rękach Jaruzelskiego i Kiszczaka wykwitły nowe plamy krwi. Krwi górników z kopalni „Wujek” i księdza Jerzego Popiełuszki, Grzegorza Przemyka i dziesiątków innych ofiar Ubeckiego skrytobójstwa. Ich, Jaruzelskiego i Kiszczaka, sumienia (o ile je mają) obciążają masowe prześladowania, tortury fizyczne i psychiczne, więzienia i internaty, złamane losy i kariery, rozbite rodziny i załamania nerwowe, zakazy pracy, rewizje i inwigilacje tysięcy Polaków. To oni też wypędzili z kraju setki najlepszych synów narodu.

Dziś nikt zdrowy na umyśle nie twierdzi, że Jaruzelski uratował Polskę przed wojną domową oraz sowiecką interwencją. Jeszcze wczoraj byli jednak tacy, co chcieli mu za te „zasługi” stawiać pomniki. Ujawnione w ostatnich latach rosyjskie źródła dowiodły ponad wszelką wątpliwość, że Kreml nie mógł sobie pozwolić na drugi Afganistan, na domiar w środku Europy, toteż jego polski namiestnik, wielki „patriota” generał, premier, minister, „gensek” i co tam jeszcze, Jaruzelski, pognębił własny naród na ochotnika. A mógł zaryzykować, w najgorszym (a może najlepszym dla niego) wypadku objawiłby się on jako polski Imre Nagy czy chociaż Aleksander Dubczek. Niestety, nie miał generał za grosz godności, co do dziś potwierdza, migając się od odpowiedzialności w sądowym procesie Grudnia ’70.

„WRON-a skona”... „Zima wasza, wiosna nasza”... Niestety, płonne były nadzieje, że uda się skruszyć partyjny beton. Przetrwał. I trwa nadal, bo mu na to „nasi” pozwolili. Mylne wszakże były i rachuby władzy. Nie udało się całkiem złamać narodu. Wojna polsko-jaruzelska miała inny przebieg, niż sobie różne WRON-y i PRON-y roiły.

Najpierw szok, potem żałoba. Jak po Powstaniu Styczniowym. Nawet patriotyczna biżuteria wróciła do łask, z najnowszym wynalazkiem włącznie: opornikiem, wpinanym w klapę. Opór, odmowa, bojkot, konspiracja. Społeczeństwo rozpękło się na dwie części, zwolenników i przeciwników stanu wojennego. Ostatni uczciwi opuścili szeregi partyjne, urzędy państwowe, wymiar sprawiedliwości, wojsko i milicję, środki masowego przekazu. Wyrzucono ich bądź sami, na znak protestu, odeszli. Zdelegalizowana „Solidarność” odnalazła się w podziemiu, w podziemiu odradzały się rozwiązane związki twórcze. Artyści odmawiali telewizji. Dziennikarze bojkotowali gazety. Ludzie wychodzili na spacer w porze „Dziennika Telewizyjnego”, palili w oknach świeczki w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego... Nie wszyscy, rzecz jasna, bo przecież społeczeństwo podzieliło się na dwoje.

Terror i autarkia. Obłędna, zbrodnicza. Szykany wobec transportów żywności i lekarstw, darów demokratycznego świata. Ściągnięcie na kraj gospodarczych sankcji. Odmówienie Szwedom prawa do pomocy w łataniu pękniętego kolektora sanitarnego nad Zatoką Gdańską, zatrutej przez to na lata całe. Zatajenie przed narodem prawdy o Czernobylu...

Płyn Lugola dostali w porę ZOMO-wcy, równocześnie polskie matki namawiano w telewizji, by z małymi dziećmi wychodziły na spacer, bo taka piękna pogoda. Nikt nigdy nie oszacował rozmiarów katastrofy ekologicznej i zdrowotnej, jaka spadła na Polskę wraz z czernobylskim pyłem. Nikt nie pozwolił wiązać tego zdarzenia z późniejszym wzrostem zapadalności na choroby nowotworowe. Skąd u nas tyle białaczek? Nikt też nigdy nie wystąpił o ukaranie winnych zdrady własnego narodu, przed którym ukryto prawdę o zagrożeniu. A wystarczyło obwieścić: ludzie, nie wychodźcie z domów, a jeśli już musicie, zostawiajcie wierzchnią odzież za drzwiami i natychmiast bierzcie prysznic. Tak postąpiłby patriota. Sprzedawczyk przedłożył propagandowy interes sąsiedniego mocarstwa nad dobro własnego narodu.

I można tak da capo ad capogire...

Junta Jaruzelskiego ma ciężkie przewiny. Nie tylko wobec opozycji, lecz wobec całego społeczeństwa. Utrzymała się przy korycie przez kilka następnych lat, doprowadzając kraj do bankructwa. Nie osiągnęła jednak najważniejszego celu, nie zdławiła do końca niepodległościowych pragnień i dążeń. Przeciwnie, w dużej mierze je podsyciła, doprowadzając do skrajnej polaryzacji postaw i poglądów, niespotykanej w takiej skali od czasów stalinowskich. Czymże zresztą był stan wojenny, jak nie próbą restytucji beriowszczyzny?

Wiele szacunku należy mieć dla milionów zwykłych, porządnych ludzi, którzy przez mroki stanu wojennego i lat następnych przenieśli wartości i zasady moralne Sierpnia ’80, którzy potrafili być solidarni i patriotyczni, wierni. Można było z nimi góry przenosić, gdy nastał czas nowej nadziei. Niestety, i to zmarnowano.

Władza i sobie zgotowała kiepski los, w końcu nie wiedziała już co począć z nadmiarem swej władzy. Omnipotencja PRL przerodziła się w zupełną impotencję. Co komu po korycie, które nie dość że puste i dziurawe, to jeszcze się trzęsie? Zbankrutowany kraj i zbuntowany naród. Co począć, kiedy wokół same gruzy, a naród do kolejnej odbudowy już się nie kwapi? Władza władzy oddać nie chciała, chętnie za to pozbyła się odpowiedzialności. Macie, męczcie się teraz sami. Pijcie nasze piwo, któreśmy wam nawarzyli, my tymczasem spijemy waszą śmietankę.

I powiódł się ten zamiar. W całej rozciągłości, a nawet jeszcze szerzej i dłużej.

Druga szansa – rok 1989

Trwa od lat spór, czym naprawdę był Okrągły Stół? Ponawiane są wciąż pytania, czy był to kompromis, czy kapitulacja? A może zdrada? Czy ukartowano to wspólnie, czy też po prostu komuniści byli bardziej przebiegli? W solidarnościowo-opozycyjnej reprezentacji było bezsprzecznie wielu ludzi uczciwych, może dali się zmanipulować szczwanemu przeciwnikowi, a może brakło im odwagi i rozwagi? Czy nad naszymi głowami odegrano farsę, czy był to prawdziwy dramatyczny spektakl, którego wszyscy wtedy łaknęliśmy jak kania dżdżu?

Są to pytanie, na które trudno udzielić jednoznacznych odpowiedzi. Przesłanek sporo, dowodów ciągle za mało. Jak na razie. Dziś jednak, z perspektywy ostatniego piętnastolecia, nikt już nie ma złudzeń, że komuniści dostali więcej koncesji, niż podano do publicznej wiadomości. Magdalenka? Zawrat? A może inne, jeszcze bardziej tajemne miejsce zakulisowych układów? Jeśli je zawierano, a to nie ulega kwestii, kto i na jakich zasadach w nich uczestniczył? Kto oszukał pozostałych, niedopuszczonych do spisku, uczestników okrągłostołowych obrad i prac (przypomnijmy, że były nie tylko obrady plenarne, lecz zespoły i podzespoły)? Kto omamił nas wszystkich? Jeśli podejrzenia są trafne, to dotyczą najprawdopodobniej wąskiego grona osób, niekoniecznie zasiadają-cych in gremio przy Okrągłym Stole. Bardzo wąskie, inaczej bowiem sekret już dawno by przestał być sekretem.

Pytań wiele, odpowiedzi wciąż za mało.

Co było za kulisami – nie wiadomo? Na scenie jednak dokonało się coś bardzo obrzydliwego, co Herling-Grudziński nazwał „obłapianką”. Nastąpiło bratanie się skrzywdzonych z krzywdzicielami, ofiar z katami.

„Zdrowie nasze w gardła wasze”. Właśnie wtedy rozpoczęła się gwałtowna erozja etosu „Solidarności”. Zamiast zbawiennego dla kraju rygoryzmu nastawał czas relatywizmu, amoralne szybko przeradzało się w niemoralne. Stawała się pogoda dla cyników i cwaniaków. W parę lat później rozległ się lament nad rozlanym mlekiem, pełen zresztą obłudy. Biadano, że etos uwiądł w społeczeństwie, jakby ryba nie zepsuła się od głowy.

Polacy w znakomitej większości zdawali się wówczas tego nie dostrzegać, Okrągły Stół natrafił bowiem na podatny grunt. Po wielu latach mroku pojawiło się światełko. Nie zgasło, świeciło coraz jaśniej. Entuzjazm sięgnął zenitu 4 czerwca 1989 roku. Wzięli-śmy całą pulę. Wszystkie przewidziane dla nas miejsca w Sejmie kontraktowym i pełny Senat w wolnych wyborach.

„Leć nasz orle w górnym pędzie, sławie, Polsce, światu służ! Kto przeżyje, wolnym będzie...”

Wszyscy spodziewali się, że nastanie teraz czas wyrównania rachunków, że kat poniesie karę, a ofierze zadośćuczyni się krzywdy. Gdzie tam. Zwycięstwo przeraziło nawet „naszych”, nie wzięli całej wygranej. Ukuto ratunkowe hasło: „Nasz premier, wasz prezydent”.

„Ptok ptokowi nie jednaki, człek człekowi nie dorówno, dusa dusy zajrzy w oczy, nie polezie orzeł w gówno.”...

Polazł, chociaż na powrót koronę mu przywdziano. Jaruzelski został pierwszym prezydentem wolnej Polski, Mazowiecki namazał „grubą kreskę”. I nic to, że bez skru-chy i pokuty nie ma rozgrzeszenia. „Czerwoni” rozgrzeszenie dostali awansem.

Wszyscy spodziewali się, że znów – jak po Sierpniu ’80 – tak będzie znaczyło tak, a nie znaczyć będzie nie. Prawda i kłamstwo znajdą się na przeciwnych biegunach. Zacznie się stawać prawo, nastanie sprawiedliwość. I znów będzie czarne i białe. A guzik, żeby nie powiedzieć dosadniej. Guzik, wszystko zrobiło się szare, wszystkich zrobiono na szaro.

„Gruba kreska” zaprowadziła w całym kraju krzyczącą niesprawiedliwość. „Cierp ciało, jak ci się chciało” – powiedziano prześladowanym, zamykając im drogę do jakiegokolwiek zadośćuczynienia, nie tylko w wymiarze materialnym, ale i moralnym. Prześladowcom zaś dano „handicap”, miękkie lądowanie w gospodarce. Pozwolono im uwłaszczać się na majątku narodowym, do którego mieli ułatwiony na starcie dostęp. Są to banały, nikt ich dziś nie kwestionuje. Nawet ci, co przyłożyli do tego rękę.

Rozbuchane „spółkowanie” partyjnej, milicyjnej i wojskowej nomenklatury zostało już na różne sposoby opisane, mało kto jednak zwraca uwagę na inny, bardzo ja-skrawy przykład „grubokreskowej” nierówności. Jak wiadomo, Jaruzelski rozwiązał lub zdelegalizował „Solidarność”, a także inne organizacje, z twórczymi włącznie. Ich majątek prawem kaduka przejęły wytwory stanu wojennego, różne centrale związkowe, związek literatów (neoZLP, zwany ZLePem), związek dziennikarzy (SD PRL, zwany „duperelem”) itd. Po 1989 roku zrobiono wszystko, by nie naruszyć tego układu. „Solidarność” wyszła z podziemia, ujawniły się też nielegalne organizacje pisarzy czy dziennikarzy, nie dopuszczono jednak – mimo wielkich nacisków środowiska – do ich relegalizacji, musiały zarejestrować się od nowa. Dlaczego? Dlatego, że relegalizacja oznaczałaby automatyczny zwrot zagrabionego majątku. W efekcie „nasze” organizacje pisarskie czy dziennikarskie tułały się po wynajętych kątach, podczas gdy „wojenne” związki rozpierały się w zagrabionych lokalach i obracały ukradzionymi pieniędzmi. Na drugim biegunie tej jaskrawej nierówności plasują się również losy majątku po PZPR, po jej rozwiązaniu przejętego w bezczelny sposób przez SDRP, które przekształciło się w SLD tylko i wyłącznie z tego powodu, by zatrzeć formalne ślady zarówno tej kradzieży, jak i moskiewskiej „pożyczki”, za sprawą której SDRP można było uważać za KGB-owską instalację.

I tak oto dokonywała się „sprawiedliwość dziejowa” u zarania naszej wyśnionej, wymarzonej – wolnej Rzeczpospolitej. Lekką ręką zafundowano abolicję polityczną, a zaraz po niej abolicję gospodarczą. Nie było w kraju kapitału prywatnego, tylko majątek państwowy, zaczęto więc poszeptywać, że „pierwszy milion trzeba ukraść”. Łamano prawo lub je omijano, a często po prostu „dziurawiono”, by tworzyć dla wybranych szczeliny celne czy podatkowe. Rodził się kapitalizm polityczny, gdzie na styku biznesu z polityką powstawać zaczęły fortuny, polityce zaś wcale a wcale nie przeszkadzało, że biznes zasilają brudne pieniądze.

Wszystko stało się względne. Połączenie „romantycznej” Unii Demokratycznej z „pragmatycznym” Kongresem Liberalno-Demokratycznym zrodziło dziwną hybrydę, Unię Wolności. Unia narzuciła standardy poprawności politycznej, obowiązującej po dziś dzień. Standardy, w których znów nie było miejsca na Dekalog. Tak w biznesie, jak polityce. Nie tylko w życiu publicznym, ale i codziennym.

Bardzo „niepoprawny” politycznie okazał się premier Jan Olszewski, który jako jedyny w minionym piętnastoleciu próbował rozbić nowy układ, usiłował ratować Polskę przed restauracją PRL i umacnianiem się czerwonej pajęczyny. „Flekowany” był za to równo przez obie strony, lewą i prawą. Dziś z zażenowaniem wysłuchujemy centroprawicowych radykałów, którzy stwierdzają po latach, że popełnili błąd podnosząc rękę (ba, żeby tylko rękę, przypomnijmy ich ówczesne wypowiedzi) za obaleniem rządu Olszewskiego. Niestety, gremialnie podnosili ręce jak stado arcypoprawnych politycznie baranów. I mógł Wałęsa wymienić swoje „zderzaki”, zamienić Olszewskiego na Pawla-ka. Zły pieniądz wypierał pieniądz dobry, jakby kopernikańskie prawo działało bez przeszkód również w polityce.

Lech Wałęsa – symbol Sierpnia ’80. Człowiek, który na zawsze wpisał się w historię Polski i świata. Zasługi niekwestionowane. Wartość niepodważalna. Monolit, na którym wszakże pojawiły się rysy, gdy jako prezydent podjął wojnę na górze i stawianie na lewą nogę. Bezsprzecznie wywoływał wielki zamęt na tworzącej się z mozołem demokratycznej scenie politycznej, godząc najbardziej dotkliwie w centroprawicę.

Wałęsa zawsze wiedział najlepiej, co jest najlepsze dla narodu, przestał więc cał-kiem liczyć się z cudzym zdaniem. Choroba zaraźliwa. Elity polityczne też szybko uznały, że tylko one wiedzą, co jest dobre dla Polski, toteż naród powinien bez reszty zawierzyć im swój los, a sam... ora et labora. Nawoływano wprawdzie do budowy społeczeństwa obywatelskiego, lecz była to czysta hipokryzja. Społeczeństwo każdej kolejnej ekipie rządzącej potrzebne było już tylko do stawiania krzyżyków na listach wyborczych i odnoszenia w zębach podatków do państwowej kiesy.

Wiadomo, kto ma władzę, sięgnie po pieniądze, a kto ma pieniądze, wcześniej czy później sięgnie po władzę. Postkomuniści szybko mieli i pieniądze, i władzę. Bezbłędnie wykorzystali błędy „naszych” (a i ich przyzwolenie), zgarnęli wszystko, włącznie z najwyższą godnością w państwie. Rzekomy magister został prezydentem. Podając nieprawdę o swoim wykształceniu, złamał 267 art. obowiązującego wówczas Kodeksu Karnego. Gdyby ktoś nazwał go oszustem, stanąłby pewnie przed sądem, ścigany z urzędu.

Dziś, po latach jego żona powiada: „Mój mąż jest pomazańcem Bożym” (cyt. za „Dziennik Bałtycki” nr 11 z 14.01.05). Śmiać się? Płakać?

I tak oto wszystko postawiono nam na głowie.

Zafundowano recydywę PRL, przekształcono Rzeczpospolitą w Republikę Kolesiów. Kraj „przodujący” w rankingach Transparency International, przeżarty korupcją, kumoterstwem, nepotyzmem. Państwo kominów płacowych, przepaści między rozpasanym bogactwem i tragiczną biedą. Republika bananowa w środku Europy. Państwo, gdzie zwykły obywatel znaczył mniej niż zero, nowi oligarchowie zaś w zaciszu politycznych gabinetów kombinowali, z czego nas mogą jeszcze okraść.

TKM – hasło, które upodliło kraj do cna. Nieważne, czy wymyślili je politycy z AWS czy ich przeciwnicy. „Teraz, kurwa, my!” – stało się faktem. Zgłodniali władzy i pieniędzy działacze partyjni pośledniejszych sortów tak bardzo pozazdrościli postkomunistycznym poprzednikom, że wturlali się z impetem w wytarte przez nich koleiny. Szukanie sojuszników do niezbędnych reform kończyło się wcześniej lub później żenującą walką o stołki. Dopełniało się psucie państwa. Wbrew zapowiedziom, nie rozliczono poprzedniej koalicji rządzącej z jej draństw i nieprawości, jakby kształtować się zaczęła w klasie panującej zasada wzajemnej nieagresji: my wam dam spokój, to i wy nam odpuścicie, kiedy nastąpi kolejna wyborcza zamiana ról. Walka polityczna coraz bardziej przypominała teatr. Na scenie toczyła się gra pozorów, a za kulisami zawierano układy i robiono interesy. Politycy ze skrajnie przeciwstawnych opcji obrzucali się w parlamencie obelgami, potem szli razem na wódkę. Nie tylko Michnik wypił „bruderszaft” z Jaruzelskim i biesiadował z Urbanem, również Niesiołowski przeszedł na „ty” z Millerem.

Zatarły się ostatnie granice, padły ostatnie autorytety, ośmieszono ostatnie zasady. Dwa razy dwa znaczyło niekiedy trzy, innym razem - pięć. Naród, z którym można było kiedyś przenosić góry, zwątpił. Ludzie próbowali najpierw przejść na modny pragmatyzm, przestać się kierować zasadą wartości i wybierać zasadę korzyści. Zaczęło się huśtać wahadło wyborcze z prawa na lewo i z powrotem. Jedni zawiedli, dajmy szansę drugim. Płonne okazały się nadzieje, toteż z wyborów na wybory pragmatyzm ustępował absencji, frekwencja coraz bardziej malała.

SLD wzięło władzę po AWS żenująco niską ilością głosów. Nie przeszkodziło to w niczym zwycięzcom. Popadli w triumfalizm, demonstrowali od początku butę i arogan-cję. Od początku też zaczęli się spieszyć, jakby ich dni były jednak policzone. Zwijali się jak w ukropie, by zawłaszczyć państwo do końca, by uwłaszczyć się do końca na jego gospodarce. Wszystko wskazywało na to, że nikt i nic im w tym nie przeszkodzi, a skutki grabieży – jak w poprzednich kadencjach – będą nieodwracalne. Nikt już nie miał złudzeń, że kraj zatrzymał się w rozwoju, nie ma już reform, są tylko pseudoreformy, których jedynym celem jest likwidacja istniejących instytucji, by w utworzonych na ich miejsce identycznych instytucjach usadowić kolejny rzut kolesiów (np. NFOZ, AW i ABW). Zagarnąć pod siebie wszystko, objąć nad wszystkim kontrolę, wszystko podpo-rządkować. Raz na zawsze. Praktyczna nieusuwalność, a jeśli już, to za cenę, która załamać może budżet państwa (np. Energia, KGHM, Poczta Polska).

Opadły ręce. Obywatele, w przeważającej masie, zaczęli coraz bardziej kontestować państwo, bo i one stawało się coraz bardziej nieprzyjazne obywatelowi. Rosnące podatki bezpośrednie i pośrednie, windowane wciąż koszty pracy, coraz to nowe opłaty administracyjne - jako jedyne remedium na kłopoty budżetu. Marnotrawstwo, niegospodarność i rozrzutność jako jedyny sposób realizacji budżetu. Wszechwładza urzędów i instytucji nad obywatelem, który w razie konfliktu ze „skarbówką” czy inną państwową macką może się odwoływać... przez okno. Nierówność wobec prawa, bezkarność wybranych, bezbronność całej reszty. Niewydolność wymiaru sprawiedliwości, nieudolność organów ścigania. Powszednie zagrożenie życia, zdrowia i mienia obywateli rozpanoszonym bandytyzmem i złodziejstwem. Większe prawa dla przestępcy, mniejsze dla ofiary. Korupcja, kumoterstwo, nepotyzm – jako norma w każdej dziedzinie życia zawodowego i społecznego. Czarna i szara strefa jako fundament gospodarki. Niezasłużone bogactwo i niezawiniona bieda. Rosnące bezrobocie i powiększająca się (do 60%!) rzesza obywateli żyjących poniżej minimum socjalnego. Ba, nawet owo minimum bardziej z Trzeciego Świata niż ze środka Europy.

Itd., itp.

Niektórzy próbowali nam jeszcze wmawiać, że takie są koszta ustrojowej transformacji. Mało kto jednak nabiera się dziś na tę wierutną bzdurę. Transformacja, za płytka zresztą, już się zakończyła. Ułomności całego państwa nie mają już charakteru koniunkturalnego, lecz strukturalny. PRL-u nie zlikwidowaliśmy do końca. Na gruzach stworzyliśmy hybrydę – RP-RL. Upiorna ciągłość, w której tkwimy po uszy. Utrwalają się też nowe, niekorzystne trendy i tendencje. Z bezrobociem nikt nie walczy, jeśli już – to z bezrobotnymi. O naprawie finansów publicznych tylko się gada...

Świadomość tego dramatu stawała się coraz powszechniejsza. Do wczoraj po-wszechne też było poczucie bezsilności, przekonanie, że już nic nie da się zmienić.

Trzecia szansa – 2005 rok

Oświeceni i ciemniacy. Poprawni politycznie i politycznie niepoprawni. Wczoraj poglądy radykalne, dzisiaj ledwie umiarkowane, chociaż nie zmieniły się na jotę. Wczoraj oszołom, dzisiaj wizjoner. Tak się narobiło.

Narobiło się. Zwolennicy spiskowej teorii dziejów mogą triumfować: rzeczywi-stość przeszła najgorsze ich podejrzenia. Zwykli ludzie są wstrząśnięci, co innego bowiem domyślać się, co innego – dostać dowody. Jak u Mrożka: „To nie moralność nami rządzi, tylko pan Edek”. Moralności jeszcze nie widać, ale pan Edek wychynął już z mroku. Poszła kurtyna w górę.

Gotowało się w kotle od dawna, aż pokrywka podskakiwała. Wreszcie pokrywka spadła, wylewać się zaczęły szumowiny. Wylewają i wylewają, dna wciąż nie widać. Są tacy, co powiadają, że to już nie polityczny kocioł, lecz polityczna puszka Pandory.

Pokrywka spadła, otwarła się puszka. Sprawił to, rzecz jasna, Adam Michnik, do którego przyszedł z korupcyjną ofertą Lew Rywin. Dwaj goście z tego samego Towarzy-stwa. Łączyły ich nie tylko interesy, również biesiadowanie. Do niedawna mogliśmy się tylko domyślać, dziś już wiemy, że tak funkcjonuje Towarzystwo. Chwała Michnikowi, że złamał zasadę towarzyskiej „omerty”. Mniej chwalebne, że zwlekał pół roku z ujawnieniem zapisu rozmowy. Tłumaczenie, że zwłokę spowodowało przedłużające się śledztwo dziennikarskie jest równie dziecinne, jak argument, że opóźniano ujawnienie afery, by nie zakłócać negocjacji Polski z Unią Europejską w sprawie akcesji. Łyżka dziegciu zepsuła smak miodu w tej beczce. Tak to jednak jest z Michnikiem. Mógł być jednym z autorytetów moralnych współczesnej Polski, wolał jednak kolekcjonować „brudersza-fty”, dzięki którym dorobił się ksywki „Wiceprezydent”. Mógł strzec niezależności i obiektywizmu swej gazety, wolał się jednak wdawać wraz z nią w różne polityczne i biznesowe gry. Tak czy inaczej, przyczynił się on w ogromnej mierze do wywołania wielkiego fermentu, którego skutki dla Polski mogą być zbawienne. Niestety, tylko stać się mo-gą, wcale nie muszą. Czy uda nam się ten ferment spożytkować dla dobra kraju, jeszcze się okaże.

Potajemny zapis rozmowy Rywina z Michnikiem wstrząsnął opinią publiczną. Szokująca była zresztą nie tylko treść, ale i forma. Obaj przedstawiciele „high society” porozumiewali się językiem „knajackim”, jakby zaczerpniętym ze „Słownika tajemnych gwar przestępczych” Klemensa Stępniaka. Po takim wstrząsie treść SMS-a Halbera czy stenogramy z rozmów Dochnala z Pęczakiem łatwiej było strawić.

Forma formą, ale treść?

Komisja śledcza do spraw afery Rywina podniosła kurtynę. Ludzie zajrzeli za ku-lisy, prysły ostatnie złudzenia. Król jest nagi. Na politycznych salonach aż kłębi się od knajaków i prostaków. Poziom intelektualny i etyczny ludzi z pierwszych stron gazet, luminarzy polityki i biznesu okazał się być żenująco niski. Obnażyły to publiczne obrady tej komisji, a i następnych. Opadła zasłona dymna. Jeszcze wczoraj – jeśli nie podziw, to chociaż zazdrość. Dzisiaj – zdumienie i narastająca pogarda. Wszystko zaczęło się wyjaśniać. Łatwiej teraz zrozumieć, co się stało niegdyś na Ziemi Kaliskiej, gdzie prezydencki minister Marek Siwiec przedrzeźniał Ojca Świętego. Łatwiej pojąć, dlaczego sam Aleksander Kwaśniewski próbował w Katyniu wsiąść do bagażnika samochodu.

Elity polityczne, głosując za powołaniem komisji śledczej, popełniły harakiri czy inne sepuku. Wczoraj krążyła ledwie plotka, że można każdą ustawę kupić za ca trzy miliony „baksów”, dziś się okazało, że to święta prawda, że to tylko kwestia ceny. Dopisać czy usunąć „lub czasopisma” może bez trudu nawet mała grupka cwaniaków, to to tylko – powtórzmy - kwestia ceny.

Michnik rzucił śniegową kulę i zerwał lawinę. Zaczęło się moralne przesilenie. Nic już nie jest takie, jak przed aferą Rywina. Ludzie uwierzyli, że znów prawo może znaczyć prawo, a sprawiedliwość – sprawiedliwość. Pstryk! W różnych zakątkach całego kraju zaczęto włączać dyktafony, nazwane nie bez kozery „małymi Michnikami”. Chcąc czy nie chcąc, Michnik stał się prekursorem nowej ery. Ery, w której potwór zwany państwem, musi się mieć na baczności, bo jego czyny mogą być policzone, bo ktoś gdzieś zrobi pstryk! I pójdzie z tym do prokuratury. Nawet Grupa Trzymająca Władzę nie zna teraz dnia, ani godziny, nie ma już poczucia totalnej bezkarności, nie może uprawiać swoich szwindli ponad naszymi głowami, bo ktoś nagle może zrobić pstryk! Albo zażądać billingu.

Nic nie jest już takie, jak przed aferą Rywina. Róża obnażyła kolce. Komfort władzy był komfortem do czasu, aż ucho się urwało.

I zaczęły się ucha urywać. Jedno po drugim.

Komisja śledcza do spraw Orlenu wydobyła na światło dzienne jeszcze wyższy poziom degrengolady klasy panującej. Widzowie i słuchacze otrzymali oczywiste dowody, że Polska to postaw sukna, że Ojczyzną się frymarczy, że sprzedaje się ją za ruble czy srebrniki.

Poseł Oleksy mógł biesiadować z rosyjskim szpiegiem, Ałganowem, doktor Kulczyk mógł rozmawiać o interesach z Ałganowem na spotkaniu organizowanym przez Kunę i Żagla, dlaczego więc Pierwsza Dama (ksywka „Chlipek”) nie miałaby się dzielić opłatkiem z przestępcami? Dama z Kuną zamiast Damy z Łasiczką?

Czy jeszcze coś jest w stanie nas zadziwić?

Czy jest jeszcze coś, co może nas bardziej przerazić? Bardziej, niż obnażany krok po kroku przez śledczych z komisji udział służb specjalnych w naszym życiu politycznym i gospodarczym? Powiązania służb specjalnych ze światem przestępczym, z biznesem i polityką. Ciągłość personalna między służbami PRL i RP. Nikt nigdy, jak się okazuje, tego nie przerwał, nie rozerwał nici. Tak było, tak jest, tak będzie, jeśli nie starczy nam determinacji, by oczyścić tę naszą stajnię Augiasza.

Wróciły do obiegu teorie spiskowe, tym razem jednak zrodzone nie w chorej wyobraźni, lecz poparte „twardymi dowodami”, jak to się mawia na komisji śledczej. Ciarki biegają po grzbiecie, gdy słucha się zeznań świadków. „Rywingate” dawała nam jeszcze raz po raz okazję, by się uśmiechnąć, najczęściej z politowaniem. Częściej zdejmował nas dreszcz obrzydzenia. Komisje do spraw Orlenu i PZU wywołują już tylko grozę. I nic to, że wieje czasem nudą, że oglądalność spada w miarę wzrostu fachowości przesłuchań. Już dzisiaj wiadomo, że obie komisje dostarczą porażającego materiału.

Że jest źle, wiadomo było od dawna, teraz wyjaśnia się, dlaczego jest aż tak źle. Skutki każdy widział, teraz do powszechnej wiadomości przedziera się wiedza o przyczynach. Są tacy, co powiadają, że taka wiedza to balast, który zatruwa społeczną atmosferę. Gdyby się dało, pochowaliby znów wszystko pod sukno lub zamietli pod dywan. Nie balast to wszakże, lecz kapitał, który zaważyć może na dalszych losach kraju.

Cierpliwość rodaków jest jednak na wyczerpaniu. Czekają jeszcze na prawo i sprawiedliwość. Jeszcze nie tracą nadziei, że winni zostaną ukarani, że wreszcie złodziei puści się w skarpetkach. Od nowa zaczynają wierzyć, że organy ścigania i wymiar sprawiedliwości wybiją się na niepodległość, uwolnią się spod politycznych wpływów, obudzą z letargu i wyrwą z marazmu. W aferze Rywina prokuratura nie chciała jakoś dostrzec Grupy Trzymającej Władzy, w aferze starachowickiej zapadły jednak wyroki, które podsycają tę, jakże wciąż nikłą, nadzieję. Nadzieję, że sądy w Polsce mogą być rzeczywiście niezawisłe, a prokuraturą nie da się już ręcznie sterować.

Aleksandra Jakubowska stwierdziła wprawdzie (po aresztowaniu męża), że sędziowie i prokuratorzy starają się odzyskać wiarygodność, bo czują pismo nosem. Nad-chodzące wybory pewnie zmiotą ze sceny politycznej ich obecnych dysponentów, chcą więc w porę zasłużyć się przyszłym mocodawcom. Jeśli nawet w tej obelżywej opinii jest łut prawdy, niechaj sędziowie i prokuratorzy pracują nad odzyskaniem wiarygodności, która pod rządami postkomunistów zmalała do zera. Oni też przecież dostają trzecią szansę.

Wiadomo, nikt nie ma złudzeń: jeśli nie polecą głowy, jeśli nie zostaną ukarani winni, ludzie zwątpią po raz ostatni, do końca i na długo. Jeśli okaże się, że sejmowe komisje śledcze to tylko... igrzyska, wszystko pójdzie w niwecz. Zmarnowana zostanie wielka okazja, która nie wiadomo kiedy znów się powtórzy.

SLD wyjątkowo skwapliwie przystało na zamiar powołania sejmowej komisji śledczej do spraw prywatyzacji PZU. Ujrzała w niej szansę na częściowe chociaż roz-mycie swego aferowego wizerunku. Komisja w przekonaniu postkomunistów ma dowieść, że wszyscy są umoczeni, zarówno lewa, jak i prawa strona sceny politycznej. Fakt, prawicowi politycy w tej, jak i innych sprawach, są nie bez winy. Trzeba więc im tę winę wykazać i winowajców ukarać. Taka tylko bowiem jest droga ratowania Rzeczpospolitej. I nie wolno z niej nawet na krok zboczyć. Wykazać winę i ukarać, niezależnie od politycznej opcji. Tak ma być teraz, jak i w przyszłości. Tego bowiem oczekuje naród. I nie popuści. Niech nikt się nie łudzi.

Skończyło się społeczne przyzwolenie dla matactwa, łajdactwa, złodziejstwa. Jeszcze wczoraj zdawać się mogło, że w mętnej wodzie, w bagnie i gnoju lubi się taplać nie tylko klasa panująca, biznesowo-polityczna, ale i znakomita większość obywateli. Jeszcze wczoraj im bardziej cyniczny był cwaniak, tym większy mir miał w towarzystwie czy sąsiedztwie. Ludzie patrzyli przez palce na łamanie czy omijanie nie tylko prawa, ale i zasad moralnych, miara się jednak przebrała. Ostatni „pragmatycy” zaczynają prze-glądać na oczy. Widzą już, że to droga do nikąd, że to za wysoka cena, że płacić będzie-my nie tylko my, lecz nasze dzieci i wnuki, jeśli się tego nie powstrzyma. Jeśli rozkład państwa i nikczemnienie społeczeństwa nadal będzie postępować.

Roman Giertych skłamał. Zapytany o spotkanie z Janem Kluczykiem na Jasnej Górze, najpierw skłamał, potem zaczął kręcić. Dyskwalifikacja. Co wolno kłamcy lu-stracyjnemu Oleksemu, nie przystoi Giertychowi. On przecież na szyldzie wypisał sobie Dekalog, on głosi na co dzień: Bóg, Honor, Ojczyzna. To naprawdę zobowiązuje. I wyborcy będą o tym pamiętać. Będą bardziej surowi dla wszystkich tych, którzy wołają dzisiaj, że tylko prawda nas wyswobodzi. Niech któryś z nich skłamie, niech któryś z nich skrewi, nie ujdzie to dziś płazem, jak jeszcze wczoraj uchodziło. Ludzie będą pa-trzeć na palce.

Skoro o Jasnej Górze mowa... Jan Kulczyk sponsorował restaurację klasztoru, nad czym wierni jakoś przejdą do porządku dziennego. Mało kto jednak przeboleje fakt, że generał paulinów pożyczył dwa miliony złotych na kaucję dla aresztowanego barona paliwowej mafii. To oburza, to boli, jak afera „Stelli Maris”. Padają ostatnie autorytety, profanuje się ostatnie świętości.

Poprawność polityczna czyli totalny relatywizm już się kończy, wraca moralny rygoryzm. Niech mają to na uwadze politycy, co szykują się do przejęcia władzy. To i dla nich szansa, mają już dzisiaj przyzwolenie na sanację Rzeczpospolitej. Jeśli jednak ich dzisiejsze szczytne hasła, to tylko kiełbasa wyborcza, pewne jest, że sami się nią udławią.

Nic nie jest już takie jak przed Rywinem. Ludzie się ośmielili, zaczynają prosto-wać grzbiety, podnosić głowy.

Rodzi się na powrót solidarność. Na razie ze skrzywdzonymi, nieszczęśliwymi, biednymi. Zagrała znów Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, wygrywając strumienie pieniędzy. Datki idące w dziesiątki milionów. Fundacja Owsiaka przejada pokaźne fun-dusze, Przystanek Woodstock finansowany jest ze zbiórki na sprzęt medyczny. Łyżka dziegciu psuje więc i tę beczkę miodu. Nie zmienia to w niczym faktu, że społeczeństwo kolejny raz pokazuje jak bardzo jest ofiarne. Ofiarność Polaków naprawdę nie zna granic. „Caritas” też potrafi uciułać w zbiórkach kościelnych i ulicznych wielomilionowe kwoty. TVN w dwie doby zbiera cztery miliony z SMS-ów dla ofiar tsunami. Restaurator z Krakowa na kolejnej już wigilii dla ubogich karmi dziesiątki tysięcy bezdomnych. Po Łodzi jeździ autobus z wolontariuszami – darmowa stołówka dla biednych... Jakież to budujące, jaką dumą napawa.

Potrafimy więc być nadal solidarni, chociaż „Solidarność” zawodzi nas coraz bardziej. Druga „Solidarność”, bo pierwszą zniszczył bezpowrotnie stan wojenny. Coraz powszechniejsza jest tego świadomość. Nie ma dawnej „Solidarności”, obecna rozgrywa swoje partykularne interesy, dając tak ohydne plamy, jak umowa społeczna w Energii. I niechaj się „Solidarność” nie dziwi, że organizowane przez nią strajki nie cieszą się spo-łecznym poparciem. Sama sobie zapracowała na nieufność i niechęć.

Coraz mniej ludzi daje się nabrać na plewy.

Ziarna od plew próbują oddzielać na co dzień media. Czwarta władza wyjątkowo nam się sprawdza. To jej mamy w dużej mierze do zawdzięczenia ożywczy ferment. Dziennikarstwo śledcze święci triumfy. Rany Boskie, co byśmy, biedni, zrobili, gdyby nie wolne media.

Nie do końca, niestety, wolne. Wolność polityczna, może i owszem. Gorzej z ekonomiczną. Wielkie koncerny prasowe, najczęściej zagraniczne, wpuszczone do kraju nierozważnie (może celowo) jak sfora gończych psów harcują sobie po naszym życiu publicznym, rozgrywają na polskim poletku nie do końca czytelne biznesy. Szczęściem dziennikarze są polscy, bronią jak mogą naszego interesu. Bronią się też przed manipulacją. Niestety, nie zawsze im się to udaje. Przesada? Szkoda, ale nie. Dziennikarze dają się raz po raz nabrać na kontrolowane przecieki, dają się złowić na haczyk podrzucanych im teczek czy akt, ostatnio – podsłuchów.

Podsłuchy to przebój sezonu. Pęczak „full wypas” wpadł na podsłuchu, ale i na podsłuch złapano Zbigniewa Siemiątkowskiego. Nieboraczek puścił farbę w sprawie prywatyzacji PZU, natychmiast wezwano go do Pałacu Prezydenckiego na dywanik, a w chwilę później prasa dostała przeciek z telefonicznego podsłuchu. Siemiątkowski natychmiast się wycofał z wcześniejszych rewelacji. I kółko zaczęło się zamykać.

Rzecznik praw obywatelskich zwrócił niedawno uwagę, że policja zbyt skwapli-wie korzysta z podsłuchów, na które uzyskuje nad podziw łatwo zgodę. Zamiast pracy operacyjnej lekkie, łatwe i przyjemne podsłuchy. Postkomuniści, nigdy nie wyzwoliwszy się z ciągot do państwa totalitarnego, przeforsowali ustawę, na mocy której operatorzy telefoniczni i internetowi zmuszeni są do archwizacji – na własny (a więc nasz) koszt – wszystkich rozmów, wszystkich wiadomości. W efekcie udało się im to, co nawet w PRL-u było ledwie marzeniem władców, organy ścigania mają absolutną władzę nad najbardziej nawet intymnymi sprawami i sprawkami obywateli. „Haka” można mieć na każdego, bo wszystkie rozmowy telefoniczne są rejestrowane. Wyobraźmy sobie, że policja, AW lub ABW uzyskują zezwolenie na podsłuch obywatela Kowalskiego i spokojnie, nie bacząc na nic i na nikogo, sięgają po zapisy rozmów zarejestrowanych na długo przed-tem, zanim uzyskano zezwolenie. I powiedz im wtedy, że to bezprawie, po pałę sięgną albo antyterrorystów naślą.

Dziwne, nikt się nie buntował, a teraz ludzie protestują, Nie chcą, by Wielki Brat miał wszędzie oko i ucho. To też jest sprawa, którą trzeba będzie załatwić, kiedy tylko adoratorów Wielkiego Brata zmiecie się ze sceny.

A propos Big Brothera, wracamy wreszcie z “reality shaw” do “real life”. Powoli, bo powoli, ale zawsze. Sebastian Florek i „Frytka” skądinąd Frykowska - to już passé, de mode. Publika ma dziś nowych idoli. Pojawili się nowi bohaterowie naszych czasów.

Bohaterowie trzeciej szansy

Bożena Łopacka przeciwstawiła się w pojedynkę potężnej sieci supermarketów, upomniała się o niezapłacone nadgodziny. Dawid nie musiałby wcale porywać się z procą na Goliata, gdyby państwo funkcjonowało prawidłowo. Od dawna wiadomo, że kapitał zagraniczny często traktuje Polskę jak kolonię, a Polaków jak niewolników. Nasze państwo jednak na to pozwala, nie broni swoich obywateli, ich praw i godności. Nie bronią ich także związki zawodowe, również i z tego powodu, że wielu pracodawców nieformalnie zakazuje jakiejkolwiek działalności związkowej. „Obyś pracował w supermarkecie” – stało się współczesnym przekleństwem. Łopacka poszła do sądu. Okrzyknięto ją Wałęsą w spódnicy. Stała się symbolem walki o pracownicze prawa. Uprzytomniła ludziom, że wyzysk wymaga zdecydowanego oporu, inaczej pracodawcy nie zaprzestaną szantażu bezrobociem, będą się nim wciąż posługiwać z sadystyczną rozkoszą. Ośmieliła pracowników, coraz więcej ludzi idzie do sądu pracy, wnoszone są skargi o mobing i molestowanie. Sekundują Łopackiej media, jak chociażby TVN ze swoją białą wstążeczką dla pracodawców, którzy respektują pracownicze prawa. Stało się, tego też nikt już, miejmy nadzieję, nie powstrzyma. Może uda się nam przeskoczyć z XIX stulecia w XXI wiek.

Jerzy Górski posunął się w proteście jeszcze dalej. Oszukany przez bank i biuro maklerskie nie mógł się dobić sprawiedliwości. Państwo całkiem się od niego odwróciło, do finansowych strat doszły następne, koszty sądowe i adwokackie, idące w dziesiątki tysięcy złotych. Z bankiem u nas jeszcze nie wygrasz, jak nie wygrasz z energetyką, telekomunikacją, pocztą itd. Zdesperowany Górski obłożył się pakietami papierosów, owiązał lampkami choinkowymi. Tak „uzbrojony” wszedł do Domu Maklerskiego Millenium, mieszczącego się w wieżowcu przy warszawskim rondzie ONZ. Zagroził, że wysa-dzi w powietrze cały budynek. Siedem godzin trwały negocjacje z „terrorystą”. Nikomu nic się nie stało, Górski osiągnął jednak zamierzony efekt, zwrócił uwagę na swój problem, który jest naszym wspólnym problemem. Nie ma w Polsce prawa, nie ma sprawiedliwości. Można bezkarnie kraść i oszukiwać, można fałszować cudze podpisy (tak stało się w jego przypadku), a włos nikomu z głowy nie spadnie, o ile tylko się działa pod od-powiednim szyldem. Państwo zajęte jest same sobą, obywatela też zostawia samego so-bie, kiedy ten popadnie w konflikt z bankiem czy inną potężną instytucją. Teraz dopiero prokuratura ma się przyjrzeć bliżej sprawie, jaka pchnęła Górskiego do tak desperackiego czynu. I to również musi się zmienić, inaczej pojawi się któregoś dnia desperat, który zamiast papierosów i lampek, użyje trotylu i zapalnika. Casus Górskiego powinien być ostateczną przestrogą dla wszystkich, którzy biorą od nas pieniądze za ochronę obywatelskich praw i interesów. Róbcie tak dalej, to ktoś was w końcu wysadzi w powietrze albo chociaż z siodła, to jest, za przeproszeniem, ze stołka.

Krzysztof Wyszkowski po lekturze swej teczki zwrócił się do IPN o odtajnienie nazwisk agentów, którzy działali w redakcji tygodnika „Solidarność”. Nagle jak Filip z konopi wyrwała się Małgorzata Niezabitowska, ogłaszając, że jej teczki nie ma, bo daw-no temu Kiszczak wyniósł jej papiery z MSW, lustracja więc w jej przypadku jest niemożliwa, a nawet gdyby – to SB fałszowało teczki, powinniśmy więc dać sobie raz na zawsze spokój z lustracją. Dziwnym trafem ogłosiła swoje rewelacje na parę dni przed wyrokiem w lustracyjnej sprawie Józefa Oleksego. Pokerowa zagrywka. Ot, proszę ja was, teczki niekompletne, SB fałszowało papiery, toteż Oleksy jest czysty jak kryształ albo jakaś Niezabitowska. Zagranie się nie powiodło. Fakt, Kiszczak (nie tylko on) teczki wynosił, nie do końca jednak udało się wyczyścić UB-eckie zasoby. IPN dysponuje bowiem mikrofilmami, które w sporej części wypełniają lukę po wykradzionych lub znisz-czonych dokumentach. A to niespodzianka. Udało się odtworzyć teczkę Niezabitowskiej. IPN odmówił przyznania jej statusu pokrzywdzonej, „Rzeczpospolita” zaś opublikowała dokumenty. Okazało się, że Niezabitowska to tajny agent o pseudonimie „Nowak”, pod którym rozpracowywała Krzysztofa Wyszkowskiego i innych pracowników redakcji „Solidarności”. Sprawa Niezabitowskiej nie pomogła, Oleksego ogłoszono kłamcą lustracyjnym, co doprowadziło go do histerii, naubliżał sądowi. I to też uszło mu płazem, oto właśnie prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie obrazy sądu przez, jakby nie było, marszałka Sejmu RP.

Bronisław Wildstein uznał, że dość już matactw na obszarze lustracji, dość grania teczkami, szukania „haków”, manipulowania historią i ludźmi. Nie było dekomunizacji, lustracja się rozmywa i ślimaczy (on sam czekał na swą teczkę ponad rok), toteż ciągle rządzi nami SB-ecka agentura, rozkładając państwo od wewnątrz, infiltrując różne instytucje i środowiska, tworząc sieć tajnych powiązań i układów, wpływając na losy państwa, godząc wreszcie w najżywotniejsze interesy narodu. Głos Wildsteina współbrzmiał z opinią Wyszkowskiego, który oświadczył publicznie, że dopiero odtajnienie nazwisk agentów pozwoliło mu znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego lata całe poruszał się jak mucha w smole, dlaczego blokowano jego działania i marnotrawiono wysiłki, dlaczego na każdym kroku napotykał na całkiem niezrozumiały opór, całkiem nieczytelne, nieja-sne bariery i ograniczenia.

Wildstein postanowił dać lustracji nowy impuls. Upowszechnił wśród zaprzyjaź-nionych dziennikarzy IPN-owski indeks osobowy, spis teczek ponad 240 tysięcy osób. Był on dostępny w czytelni Instytutu, niewielkim jednak cieszył się dotąd zainteresowa-niem. Wyniesiony na zewnątrz stał się bombą z opóźnionym zapłonem. Tykała ona parę tygodni, aż zdetonowała ją „Gazeta Wyborcza”, robiąc wielką sensację, że oto Wildstein ukradł spis oficerów i agentów SB. Nie trzeba było czekać na skutki tej publikacji, „lista Wildsteina” pojawiła się w internecie, a on sam wyrzucony został z redakcji „Rzeczpospolitej”. Histeria sięgnęła szczytów, nagonka na Wildsteina przybrała niewyobrażalne rozmiary. Wróg publiczny numer jeden – dla poprawnych politycznie, bohater – dla niepoprawnych. I znów społeczeństwo rozpękło się na dwoje, na przeciwników i zwolen-ników powszechnej lustracji. Co dziwne, projekt nowej ustawy lustracyjnej autorstwa LPR nie wywołał nawet dziesiątej części emocji, jakie wzbudziła „lista Wildsteina”. Rezonans ogromny, strony pornograficzne nie miały nigdy takiej frekwencji w internecie, jak indeks osobowy IPN. Amerykański serwer, na jakim po raz pierwszy go „odpalono”, zawieszał się z powodu tłoku w sieci.

I niech ktoś teraz powie, że nasze społeczeństwo stroni całkiem od polityki. Jak bardzo propolityczni potrafią być Polacy, pokazało też niedawno masowe poparcie dla Pomarańczowej Rewolucji na Ukrainie. Czy nasi politycy zaczną wreszcie wyciągać właściwe wnioski z takich lekcji?. Swoją drogą, na kijowskim Placu Niepodległości tłum skandował: „Polszcza, Polszcza”, śpiewał też: „Nas ne podołaty”. Śpiewał dla siebie, ale jakby i trochę dla nas, byśmy sobie przypomnieli...

Wracając jednak do lustracji, Wildstein – mimo gromów, które spadły na jego głowę – osiągnął zamierzony cel. Nikt już powszechnej lustracji nie śmie się przeciwstawić. Spór teraz idzie już nie o to, czy? Lecz o to, jak? Dochodzenie do consensu będzie trudne i burzliwe, ale nikt i nic już nie powstrzyma tego procesu. Można go co najwyżej zakłócić, jak to wciąż robi „Gazeta Wyborcza”. Rozpętała burzę i nada sieje wiatr. Na jej łamach ukazał się informator, instruujący jak sparaliżować pracę sądu lustracyjnego i administracyjnego, a nawet sądów cywilnych, pod pretekstem roszczeń z tytułu upublicznienia „listy Wildsteina”. Znamienne, że „Wyborcza” namawia ludzi, których nazwiska widnieją na tej liście, by dochodzili nawet pieniężnego zadośćuczynienia. Dziwne, że gazeta nie zastanawia się tym razem, jak niebezpieczne to może mieć konsekwencje dla skarbu państwa. A swego czasu, jak pamiętamy, odsądzała od czci i wiary Andrzeja Słowika i Jerzego Kropiwnickiego, którzy procesowali się o odszkodowanie za lata spędzone w więzieniu, chociaż obaj planowali przeznaczyć pieniądze na cele społeczne. Jeszcze wcześniej „Wyborcza” skutecznie torpedowała pomysł, by dziennikarzom repre-sjonowanym po stanie wojennym wypłacić odszkodowanie za lata pozostawania bez pracy. Pieniądze pochodzić miały nie ze skarbu państwa, lecz z majątku likwidowanego koncernu RSW „Prasa-Książka-Ruch”, stanowiąc promile z jego bogactwa. Adam Michnik powiedział wówczas, że represjonowani dziennikarze powinni sobie wymówienia z pracy powiesić na ścianie jak dyplomy honorowe... Czy to się aby nie nazywa obłuda? Czy to nie jest już nie relatywizm, lecz podwójna moralność?

„Raz kurwa, zawsze kurwa” – powiedział Orwell. Słowa te przypomniał w radio TOK FM Czesław Bielecki, intelektualista o umiarkowanych, bądź co bądź, poglądach. Odniósł się w ten sposób do podnoszonego wciąż biadolenia, że lustracja może wyrządzić krzywdę ludziom niewinnym, także i tym, co wprawdzie donosili, ale swoimi donosami nie krzywdzili innych. Nie można być tylko trochę w ciąży. Każdy wie, co podpisywał, czego nie podpisywał, za co brał pieniądze, a za co nigdy w życiu by nie wziął zapłaty. Ci, którzy są czyści, a ich nazwiska znalazły się na „liście Wildsteina”, powinni spać spokojnie, łatwo im będzie odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia. Pozostali zaś niechaj nie próbują grać na naszym współczuciu. Donosili, ale nikogo nie krzywdzili? Jedynie funkcjonariusze SB byliby w stanie ocenić przydatność uzyskanych od nich informacji. Z pozoru błahy „cynk”, że Iksiński bywa zawsze na imieninach o Ygrekowskiego, mógł mieć dla SB kluczowe znacznie. Mógł spowodować, że UB-eccy siepacze zaczajali się w bramie domu Ygrekowskiego, by skatować wracającego z imienin Iksińskiego. Litościwi jakoś nie chcą wziąć tego po uwagę, że siła rażenia nieistotnego z pozoru donosu mogła mieć ogromny ciężar. Donosili nie tylko ci, których zmuszono do tego procederu tortu-rami, „kablowali” również i tamci, którzy chcieli dostać paszport, talon na samochód, przydział na mieszkanie czy lepsze stanowisko. I niechaj nikt nie rozmywa ich odpowiedzialności za haniebne postępowanie. „Raz kurwa, zawsze kurwa” – tacy być mogą oni do tej pory, bo nawrócenia grzeszników zdarzają się wprawdzie, ale najczęściej w przypowieściach biblijnych.

Lustracja więc – to jedno z zadań naszej trzeciej szansy. Wiadomo, że dziś nie będzie już kompletna. Za dużo im dano czasu. Teczki zostały nieźle przetrzebione, na pewno w zbiorach IPN nie dokumentów najważniejszych agentów, zwłaszcza najgroźniejszych, zwanych Agentami Wpływu, którzy nie tylko infiltrowali, ale wykonując tajne instrukcje SB, wpływali na bieg wydarzeń. Ślady ich działalności na pewno znajdują odbicie w innych teczkach, wszystkiego nie udało się wyczyścić. Są też mikrofilmy, o których „czyściciele” archiwum SB jakby zapomnieli. Kopie niektórych teczek pozostają na pewno w rękach różnych politycznych graczy, służą nadal do nacisku i szantażu. Im bardziej jednak jawne staną się archiwa IPN, tym większa szansa, że gra na teczki w końcu ustanie. Oczywiście, w razie wątpliwości można się zwrócić o pomoc do SB-eckich kolegów na moskiewskiej Łubiance. Oni tam mają wszelkie nasze tajne dokumenty. Po-nury żart? Nie do końca. Zagraniczne służby specjalne (nie tylko KGB, ale i Stasi) grały naszymi teczkami, ich następcy – nie ulega kwestii – grają nimi nadal, jeśli więc nie roz-broimy raz na zawsze tej bomby, nie odzyskamy nigdy prawdziwej suwerenności.

I nie mają racji ci, co chcą ograniczyć lustrację do szczytów życia publicznego. Wiadomo – na przykład – że wielu byłych oficerów SB działa dziś w biznesie. Wy-obraźmy sobie, że ten czy ów prezydent, burmistrz, nawet urzędnik jest byłym Tajnym Współpracownikiem, którego tamten oficer SB, dziś biznesmen, całe lata prowadził. Oczywiste, że „prowadzi” go nadal, bo ma na niego „haka”. Uczciwy przetarg na pu-bliczne zlecenia? Śmiechu warte. I tak może być od góry po sam dół.

Dla Rzeczpospolitej ratowania trzeba i to wreszcie przerwać.

Jest nie tylko społeczne przyzwolenie, jest wręcz społeczna determinacja. Coś wisi w powietrzu, wszyscy to odczuwają, chociaż nie wszyscy uprzytomnili sobie jeszcze, że jest trzecia szansa, którą – kto wie – daje nam sam Bóg. Szansa ostatnia na długo. Szansa na gruntowne zmiany, na radykalną odmianę Rzeczpospolitej, na wyjście – pardon le mot – z szamba, w jakie zepchnęli nas postkomuniści, a my nie tylko im na to pozwolili-śmy, lecz czasem wręcz pomogliśmy.

SLD odchodzi w polityczny niebyt. Lewa strona histerycznie się przebudowuje. W nadziei, że uda jej się znów omamić elektorat. Placu, nie łudźmy się, nie oddadzą bez walki. Drgawki agonalne mogą być dotkliwe dla nas wszystkich. Kto wie, do czego się jeszcze posuną, co rzucą na szalę, jaki pożar wzniecą, by nie dać się zepchnąć na margines? Na razie próbują – per fas et nefas – zagarnąć pod siebie, co się tylko da i jeszcze więcej, jakby mało im było tego, co nam zabrali.

Dziać się więc będzie jeszcze bardzo dużo. Drgawki przemienią się niebawem w paroksyzm. Paroksyzm wściekłości. I to trzeba mieć na uwadze. Zdolni są do wszystkie-go, potrafią jątrzyć, judzić, prowokować. Może spróbują wyprowadzić ludzi na ulicę. Może wywołają tąpnięcie w gospodarce. Czują przecież, że ich dni są policzone. Nie łudzą się też, że przeciwnicy polityczni będą gotowi zawrzeć kolejny pakt o wzajemnej nieagresji. Prawa strona chyba dobrze wie, że podobne układy są już niemożliwe, że próba ich zawarcia skończy się marnie dla całej klasy politycznej, zostanie w całości zmieciona z powierzchni.

Naiwne to przekonanie? Niekoniecznie. Doszliśmy do ściany. Ludzie mają tego wszystkiego dość. Dość państwa, które jest im wrogiem. Dość pogody dla cyników i cwaniaków. Dość gier politycznych, prowadzonych ich kosztem i ponad ich głowami.

Rok 2005 jest przełomowy. Rok trzeciej szansy. Rok fermentu i rok wyborów. Wyborów moralnych, a także - politycznych, parlamentarnych i prezydenckich. Nie-ważne, że postkomuniści i inni, z sejmowym planktonem włącznie, przyśrubowali się do swoich ciepłych stołków. Nieważne, kiedy odbędą się wybory, na wiosnę czy na jesieni. Każdy ma swoje dobre strony, każdy też ma i strony złe. Przyszłość staje się coraz bardziej nieprzewidywalna. Nie wiadomo, czy z upływem czasu SLD nadal będzie tracić społeczne poparcie czy też utrzyma przy sobie żelazny elektorat? Nie wiadomo, jak da-leko posunie się SLD w dalszym psuciu państwa? Nie wiadomo, jak na nastawienie wyborców wpłyną wyniki prac sejmowych komisji śledczych? Nie wiadomo, jakie nowe afery wstrząsną krajem? Nie wiadomo wreszcie, jakie wstrząsy wywoła coraz bardziej bezwzględna walka polityczna? Tak czy inaczej, dziać się będzie wiele, jakby dzień w dzień sprawdzało się nam chińskie dla odmiany przekleństwo: „Obyś żył w ciekawych czasach”.

I dzieje się. Zachodzą coraz bardziej gorączkowe przetasowania na scenie politycznej. Nagle politycy dokonali odkrycia, że centrum stało się dziś prawie puste. Lewica więc zaczyna przebierać nóżkami, by wskoczyć w to miejsce. Nie ona jedna. Dawny apa-ratczyk Hausner i dawny opozycjonista Mazowiecki podają sobie ręce, zawierając cen-trową koalicję. Sekundują im Frasyniuk i Steinhoff. Egzotyczny kwartet, który roi sobie, że powtórzy sukces „trzech tenorów”. Dwa razy nie da się wejść do tej samej rzeki, co najwyżej można potaplać się na jakiejś nie do końca wyschniętej mieliźnie. Chyba, że zamysł jest inny, że to nie nowe rozdanie, tylko nowe... pojednanie. Dawaj więc zaprosić do Okrągłego Stoliczka i Millera, i Oleksego, i Kwaśniewskiego, może i Kiszczaka, a i wielu, wielu innych, których społeczeństwo ma od dawna po dziurki w nosie, by nie po-wiedzieć dosadniej.

Tempo narasta. Atmosfera się zagęszcza. Puszczają nerwy. Wczoraj nam. Dzisiaj politykom. Puściły nawet Lechowi Wałęsie, który podjął krucjatę wymierzoną w Radio Maryja. „Wyszedł z nerw”, kiedy usłyszał w osławionych „Rozmowach niedokończonych” debatę o lustracji z udziałem Krzysztofa Wyszkowskiego. W głosie Wałęsy, aż dziw bierze, rozlegają się histeryczne tony... Co się będzie jeszcze działo? Trudno powie-dzieć, przyszłość jest całkiem nieprzewidywalna. Jedno jest pewne, dziać się będzie mnó-stwo albo jeszcze więcej.

Chaos trwa. Zamęt się pogłębia. Trudno się nie zagubić. Trudno rozeznać, kto tylko zmienił partię, a kto również poglądy. Który lis farbowany, a który prawdziwy. Gdzie wróg, a gdzie przyjaciel. Kto wilk, a kto owca. Wpuściliśmy lisa do kurnika, wilk też się przedarł do owczarni. I mamy teraz, co mamy. A że mamy tego dość, powinniśmy wreszcie przegonić lisa do nory i wilka do lasu. Wybory będą po temu okazją. Trudne wybory, bo komu można jeszcze zaufać, komu zwierzyć swój los? Kto dąży do władzy po wpływy i pieniądze, a kto dla ratowania Rzeczpospolitej? Są ciągle tacy, co kiedy mówią, że zrobią, to mówią, są jednak i inni, co naprawdę chcą zrobić? Jak ich odróżnić? Jak nie nabrać się znów na kiełbasę wyborczą? Gdzie jest w końcu ta kratka godna naszego krzyżyka?

Wraca powoli świadomość, że ten mały krzyżyk na liście wyborczej jest naprawdę wiele wart, że jego skreślenie zobowiązuje obie strony. Ktoś, komu się go poświęca, nie może go nadużyć. Jeśli to uczyni, zachowa się tak, jakby naruszył dobre imię. Trzeba więc strzec dobrego imienia, nie pozwolić, by ktoś nadużywał ofiarowanego mu krzyżyka. Kredytu zaufania nie udziela się raz na zawsze, w każdej chwili można zaufanie wy-cofać, oprotestowując najdrobniejsze nawet jego nadużycie. Wraca powoli świadomość, że wyborca ma zarówno obowiązki, jak i prawa. Cztery lata to wobec wieczności krótka chwila, w życiu kraju mogą być jednak epoką. W cztery lata można kraj zbawić, można też doszczętnie zrujnować.

Politycy różnych opcji, żeby nie powiedzieć – różnych maści, wieszczą niską frekwencję również i w najbliższych wyborach. Wysnuwają swe proroctwa z sondaży opinii publicznej. Przyszłość jest jednak nieprzewidywalna, sondaże mogą się okazać niewarte funta kłaków. Przesilenie moralne trwa, nie osiągnęło jeszcze szczytu, nie wiadomo, gdzie znajdzie swoje ujście. A może znów, jak kiedyś, przy urnach wyborczych? I w łeb wezmą rachuby partii politycznych, których w istocie nie interesuje frekwencja, lecz żelazny elektorat. Nagle pojawić się może mnóstwo nieoczekiwanych krzyżyków, które zburzą ukształtowany z wyborów na wybory układ sił.

Tak czy inaczej, trwa kampania wyborcza, chociaż jej jeszcze nie ogłoszono. Dobrze, że już się zaczęła, więcej będzie czasu do namysłu. Namysłu również nad tym, jak nie dać się kolejny raz okraść z nadziei i marzeń.

Sprzeciw osiągnął apogeum, ferment jest coraz większy, poczucie bezsilności ustępuje powoli determinacji, rodzi się wola walki. Odżywają nadzieje i marzenia. Powszechne jest przeczucie, że czekają nas wielkie przemiany. Trzecią szansą nie są wcale, wbrew pozorom, nadchodzące wybory. Wyborów już parę „przerżnęliśmy”. Szansą jest przesilenie moralne, narastająca determinacja, wola odzyskania placu, przywrócenia społeczeństwu państwa. Nadzieja na wielkie odrodzenie.

„Przeżyj to sam! Nie zamieniaj serca w zimny głaz, póki jeszcze serce masz!” – wzywała przed laty piosenka, która stała się legendą. Jej echa zdają się pobrzmiewać coraz głośniej. Chwała Bogu, nie zamieniły się jeszcze rodakom serca w zimny głaz, dobro Rzeczpospolitej nie jest im obojętne. Starczy im odwagi i wyobraźni, by jak najlepiej wykorzystać trzecią szansę. Trzecią w ostatnim ćwierćwieczu. I ostatnią, na długo. Wierzę w to głęboko, bo nie tylko krakać umiem.

Chyba że...

„Polacy są przy nich cienkie Bolki” – stwierdził Marek Belka, zeznając przed sejmową Komisją Odpowiedzialności Konstytucyjnej, czym wywołał powszechny podziw dla klasy i lotności umysłu premiera polskiego rządu.

Trawestując Belkę, powiem na koniec tak: jeśli okaże się, że jednak żeśmy wszyscy cienkie Bolki, to nic tylko pakować walizki, a potem ostatni niech nie zapomni zgasić światła. Szkoda będzie prądu, kto wie, może przez następne dwadzieścia pięć lat.

Ps. Potępianie w czambuł ostatniego piętnastolecia jest wielce niesprawiedliwe. Nie taka jest moja intencja. Dostrzegam nie tylko cienie, ale i blaski. Mimo wszystko, wiele dobrego udało nam się zdziałać i osiągnąć, temat to jednak na całkiem inne rozwżania. Tonacja tego tekstu nie może być dziś inna. „Trzeba rozrywać rany polskie, żeby się nie zabliźniły się błoną podłości” – jak pisał Żeromski.

Szkic ten powstał na przełomie stycznia i lutego 2005 roku, na długo więc przed śmiercią Jana Pawła II, który odchodząc, znów odnowił ziemię... również tę, naszą polską.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010