WYBORY WE WRZEŚNIU? (ALBO W SIERPNIU) – PO CO?

Garstka bankrutów politycznych SZTUCZNIE wywołała "kryzys rządowy" (tow. Miller jako premier złożył rezygnację, tow. Kwaśniewski jako prezydent przyjął ją), potem zaczęły się dziać bardzo NIEJASNE rozgrywki wokół różnych postaci (jak: tow. Belka, tow. Lepper i niejaki TW "Ogrodnik"). Najprawdopodobniej chodzi o to, aby "ukryć liść w lesie" czyli za natłokiem informacji drugorzędnych ukryć coś istotnego. Może np. jakieś niemiłe aspekty walki o kierowanie potężną firmą petrochemiczną „Wróblen”?

Kiedy „socjaliści BEZ-bożni” (SLD) domagali się skrócenia kadencji Sejmu, w którym największym klubem kierowali „socjaliści PO-bożni” (AWS), byłem temu przeciwny, chociaż po-PRL-owcy tracili cierpliwość w oczekiwaniu na kolejną swoją kadencję. Teraz również słychać takie nawoływania, na ogół jednak ze strony polityków, lubiących swój rodowód wiązać z Sierpniem i „Solidarnością”, a nie z PRL. Skoro po-PRL-owcy rządzą źle, to cóż z tego za wniosek dla długości kadencji? Inaczej mówiąc: jaką możemy mieć pewność, że następcy obecnych parlamentarzystów będą lepsi? Cztery lata to cztery lata – "Umowa jest umową." Wybory powinny być w regularnych odstępach czasu, a nie „co kryzys”!

Jeśli jest jakaś kadencja do skrócenia, to (wyjątkowo!) samorządów – tak, ażeby w 2005 roku wybierać Prezydenta, Zgromadzenie Narodowe oraz rady: wojewódzkie, powiatowe i gminne jednocześnie – i od tej pory robić tak zawsze, np. co pięć lat. Dodałbym, że wybierać zarazem także: wójtów, burmistrzów, starostów i wojewodów, bo niby dlaczego nie? – Amerykanów powinno się w naszym kraju należy naśladować w tym co mądre, a nie w GŁUPOTACH takich, jak np.: „Przystanki Woodstock”, gniazdo szerszeni będących w awangardzie postEMpu, czyli Hollywood, i wreszcie przysłowiowy już MacDonald. Większościowe wybieranie posłów oraz powiatowych i wojewódzkich radnych może (a więc powinno) odbywać się w jednej turze głosowania, co też ma znaczenie dla kosztów wyborów. Podział na JOW powinien odnosić się także do samorządów wojewódzkich, powiatowych i miejskich w dużych miastach – w małych miastach i w gminach powinno stosować się ordynacje czysto proporcjonalną; ta, bowiem wyodrębnianie malutkich jednomandatowych okręgów wyborczych wydaje się mało sensowne, zaś wyborca jest w stanie mniej więcej jednakowo łatwo znać wszystkich kandydujących.

Podczas obecnie trwającej kadencji parlamentarzyści powinni popracować PORZĄDNIE nad ordynacjami wyborczymi i nad budżetem (na rok 2005)! Bez opóźniania uchwalenia budżetu można by za jednym zamachem poprawić prawo wyborcze pod dwoma względami: pod względem terminów oraz pod względem rodzaju procedur wyborczych.

Jeśli PRZED wyborami (tegorocznymi) zrobiliby poprawkę ordynacji, to potem ich następcy będą mieli wymówkę, że z powodu opóźnienia terminu wyborów (np. na wrzesień 2004 zamiast na sierpień 2004) nie zdążyli budżetu uchwalić na czas. Jeśli natomiast ordynacja pozostanie nie zmieniona, wybory odbędą się w sierpniu (jak chce tow. prezydent) i budżet powstanie na czas, to właściwie „cały pogrzeb na nic”, bo dotychczasowa ordynacja gwarantuje nam Sejm (i Senat) podobnie miernej (ale z tendencja spadkową...) jakości personalnej, co kilka poprzednich składów obu Izb w minionych 15 latach.

W poprzednich (1997 r.) wyborach parlamentarnych w Polsce wydatną reprezentację w obu izbach Zgromadzenia Narodowego uzyskały AWS i ROP, które łączy(ł) między innymi wspólny tzw. "obywatelski projekt konstytucji". Przewiduje on właśnie większościową ordynację wyborczą (dla przynajmniej dwóch trzecich składu Sejmu) Gdy przew. Marian Krzaklewski przemawiał na posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego podczas debaty konstytucyjnej (to też było w 1997 r., ale jeszcze w kadencji wówczas dobiegającej końca), kwestia ordynacji wyborczej też została postawiona. Środki przekazu zwróciły uwagę na pewne fragmenty jego przemówienia, budzące mało uzasadnione emocje po obu stronach sporu, bowiem dotyczące spraw symbolicznych, a w niemałej mierze pozornych. Natomiast przemówienie pos. Wojciecha Błasiaka, który tamtego dnia szczególnie skupił się na tej konkretnej i ważnej kwestii, zostało potraktowane w bardzo znamienny sposób: na sali starano się tupaniem zagłuszyć jego słowa, natomiast relacje radiowe i telewizyjne tego przemówienia... nie dostrzegły.

Niestety, nie udało się skutecznie trzymać parlamentarzystów AWS i ROP za słowo, by doprowadzili (co nie było łatwe, przyznajmy!) do pożądanej zmiany ordynacji wyborczej; koalicja AWS + UW sprawiła swoim wyborcom nie tylko to jedno rozczarowanie... Trzeba jednak pamiętać, że w 1993 r. za uchwaleniem tzw. proporcjonalnej ordynacji głosowała nie tylko Unia Demokratyczna (główny składnik późniejszej UW), ale niespodziewanie także Porozumienie Centrum (jeden z głównych składników późniejszej AWS).

Jednak w ten sposób pokazało się, kto jest szczególnie zainteresowany w utrzymaniu ordynacji myląco zwanej "proporcjonalną" – to niesamowicie przypomina osiemnastowieczną kuratelę późniejszych mocarstw rozbiorczych nad utrzymaniem korzystnego dla nich, słabego ustroju Pierwszej Rzeczypospolitej, a między innymi zasady liberum veto! Kraje z ordynacją dysproporcjonalną są bardziej podatne na takie negatywne zjawiska jak: przerost biurokracji, przekupstwo wśród urzędników i długotrwałe pozostawanie władzy politycznej (pomimo wolnych wyborów) w rękach jednego albo nielicznych (i niewiele różniących się między sobą) stronnictw. W każdym z tych krajów wyraźnie występuje przynajmniej jedno z tych negatywnych zjawisk, a rozmaici "Sojusznicy Lewych Dochodów" w takich państwach nie potrzebują co wybory na nowo wydeptywać ścieżek do nowych potencjalnych łapówkobiorców, bowiem samopowielanie się elit poprzez ordynację dysproporcjonalną sprzyja niemałej stabilności w środowisku osób skłonnych dawać się przekupić.

Przy okazji: wybory w Jednomandatowych Okręgach Wyborczych są TAŃSZE, zaś komasowanie terminów wyborów do różnych organów władzy (jak w Gomułkowskiej „siermiężnej” PRL ale także w... bogatych USA!) również sprzyja TAŃSZOŚCI procedury wyborczej. Chociaż w Polsce tzw. Ludowej "wybory" do Sejmu oraz do wojewódzkich, powiatowych i gromadzkich rad narodowych były fikcją, ten akurat element PRL-owskiego prawa wyborczego jest godzien naśladowania, a to ze względu na oszczędność grosza publicznego. W Polsce w minionych 17 latach (1987-2003) głosowań było 20 (wliczając 3 drugie tury w niektórych wyborach oraz 4 referenda). Jaki kraj stać na taką rozrzutność?

Wielu przeciwników JOW wciąż jeszcze argumentuje, że aby ustanowić większościową ordynacje wyborczą, trzeba by zmienić konstytucję, gdyż w niej jest zapis o ordynacji proporcjonalnej. (Moim zdaniem legalna konstytucją RP jest nadal ta z 1921 roku, bowiem nikt nigdy w zgodny z prawem sposób jej nie uchylił... – ale nie tu miejsce, aby to uzasadniać i w ogóle nad tym się rozwodzić; w kwestii ordynacji konstytucja marcowa sprzed 83 lat, jak też p.o. ustawy zasadniczej „konstytucja referendalna” – albo, jak kto woli, „konstytucja Kwaśniewskiego” – sprzed 7 lat, są akurat dokładnie zgodne.) Według nich jest na to za wcześnie. Jednak niebawem i tak będzie się to czynić (jeżeli Polska pozostanie w składzie UE aż do czasu zastąpienia polskiego pieniądza walutą unijna). Warto zwrócić uwagę na to, że obecna ordynacja wyborcza do Sejmu (i kilka poprzednich jej wariantów, od tego z 1989 r. począwszy), czyli ordynacja "proporcjonalna" z progami wyborczymi, nie zasługuje na to swoje miano, bowiem nie jest w rzeczywistości proporcjonalna. Mianowicie nie spełnia trzech konstytucyjnych wymagań: wybory według tej ordynacji: NIE są równe, NIE są bezpośrednie, NIE są też proporcjonalne. Równości przeczy zasada progów wyborczych: wyborcy popierający listy, które nie miały szczęścia przekroczyć bariery 5% w skali kraju, są przez samo to upośledzeni w porównaniu z tymi wyborcami, którzy poparli inne listy kandydatów: głos tych drugich liczy się, głos tych pierwszych nie. Proporcjonalność wyborów aż z dwóch różnych powodów nie zachodzi: w różnych okręgach ilość wyborców przypadających na jeden mandat jest bardzo rozmaita (różni się nawet o kilkadziesiąt procent); poza tym nawet w tym samym okręgu Malinowski może mieć mniej głosów i zostać posłem, a Zieliński więcej, ale nie znaleźć się w Sejmie. Dlatego jest to ordynacja dysproporcjonalna!

Zupełnie niedawno okazało się, że do dyskusji o tym, kiedy powinny się odbyć najbliższe wybory parlamentarne w Polsce, nieoczekiwanie zaangażowano kwestię ustawy dotyczącej systemu ochrony zdrowia. Chociaż jest to argument skłaniający raczej do oddalenia niż do przybliżenia owego terminu, uważam to za matactwo. Gdyby sięgnąć ręką do sejmowej szuflady z ustawami, które są dopiero w trakcie prac legislacyjnych, to – wobec znanej, zupełnie niesamowitej nadprodukcji w Zgromadzeniu Narodowym – na pewno na jakąś ustawę się natrafi. Równie dobrze można by zatem wskazać każdą inną! Mówienie o ochronie zdrowia jest o tyle bardziej niezasadne, że obecnie obowiązuje ustawa regulująca tę sferę zagadnień i jest to już kolejna taka ustawa!

Jednak najbardziej (delikatnie mówiąc) nieprzemyślaną rzecz wypowiedziano w ramach domagania się skrócenia kadencji obecnego Zgromadzenia Narodowego. Otóż XVII Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność” uchwalił 29 maja tego roku, że domaga się natychmiastowego rozwiązania ZN i nowych wyborów, przeprowadzanych według ordynacji większościowej czyli w JOW. A nie przemyślano właśnie tego, KTO miałby uchwalić tę większościową ordynację. Oto, jak emocje górują nad rozsądkiem...

Ordynacja czysto większościowa (okręgi jednomandatowe) i ordynacja czysto proporcjonalna (cały kraj jednym okręgiem wyborczym) mają swoje wady i zalety. Jednak gorsze od czystych ordynacji są ich wersje złagodzone jak np. ordynacja proporcjonalna z progami (Sejm) albo większościowa z kilkumandatowymi okręgami wyborczymi (Senat). Istnienie dwóch "czystych" modeli ordynacji w sam raz nadaje się do wykorzystania w przypadku parlamentu dwuizbowego. Zwłaszcza w państwie jednolitym (tj. nie będącym federacją), jakim jest Polska, dwuizbowość parlamentu jest uzasadniona tylko pod warunkiem, że izby są wybierane w różny sposób i pełnią różne funkcje. Ten warunek jest w Polsce spełniony od 1989 roku, ale nie jest obojętne, na czym polegają szczegóły tej różnicy między izbami Zgromadzenia Narodowego.

Długotrwała polska tradycja (z czasów I Rzeczypospolitej w swoim czasie największego państwa, jak na owe czasy, demokratycznego) zawierała ideę JOW. Posła wybierano w jednomandatowych okręgach wyborczych na zasadzie: JEDEN POWIAT – JEDEN POSEŁ. Oczywiście, według ordynacji większościowej, wyrażając to dzisiejszą terminologią, czyli w ten sposób, że posłem zostawał ten kandydat, który zyskał więcej głosów, niż każdy z jego rywali. Ale także warte rozważenia wydaje się utworzenie (w okolicach rzadko zaludnionych) okręgów obejmujących obszar dwóch lub paru sąsiednich powiatów i w taki sposób uzyskać dokładnie 360 mandatów poselskich do "obsadzania" w 360 jednomandatowych okręgach wyborczych.

Moim zdaniem jedną izbę należałoby wybierać czysto większościowo, a drugą czysto proporcjonalnie. Z przyczyn praktycznych i historycznych celowym byłoby, aby Sejm wybierać większościowo, zaś Senat proporcjonalnie (jak izraelski Knesset). Skoro w Polsce 15 lat temu naśladowano USA pod względem liczby senatorów, to jednak (ponieważ Stany Zjednoczone są, ale Polska nie jest, federacją) nie jest uzasadnione to, by województwom przyznawać po kilka mandatów senatorskich. Raczej należałoby właśnie (i tylko) w przypadku Senatu przewidzieć wyłącznie krajowe listy kandydatów z każdego stronnictwa, z kolejnością ustaloną przez wewnątrzpartyjne preferencje. Poparcie owych list w skali ogólnopolskiej, zaokrąglone do całkowitej liczby procentów (ale tak, by suma otrzymanych liczb wyniosła dokładnie sto!), oznaczałoby zarazem, po ilu początkowych kandydatów z danych list zostawałoby senatorami. Innymi słowami w myśl zasady, którą zaproponował p. Janusz Korwin-Mikke pod koniec 1990 r. dla... wyborów do Sejmu: "[...] poseł nie może być wybierany z regionu, lecz z listy partyjnej. Procent głosów oddanych na partię przesądza o ilości jej posłów" (por. "Brulion" nr 16, str. 14; potem, już od kilku lat, p. JKM i kierowana do niedawna przezeń partia UPR konsekwentnie opowiadają się za czysto większościową ordynacją wyborczą do Sejmu, a w kadencji nawet 1991-93 formalnie zgłosili stosowny projekt ustawy). Dla obydwu izb można by przewidzieć instytucję "zastępcy posła" albo "zastępcy senatora" pozwalającą w wielu przypadkach unikać ogłaszania wyborów uzupełniających w przypadku opróżnienia się danego mandatu przed upływem kadencji.

W razie realizowania opisanej tu koncepcji liczba posłów byłaby zmniejszona o 100 i dzięki temu obie izby mogłyby obradować, a także przeprowadzać głosowania (z wykorzystaniem urządzeń zliczających głosy), wspólnie, w sali Sejmu, na 460 (tj. 360 + 100) dotychczasowych fotelach poselskich, co także usprawniłoby pracę Zgromadzenia Narodowego. Tak powoływane izby parlamentu uzupełniałyby się nawzajem pod względem rodzaju swojej przedstawicielskości: to, czego nie odzwierciedlałby Sejm, byłoby dobrze reprezentowane przez Senat i na odwrót. Bowiem łączenie w jednej izbie (a więc z jednakowymi uprawnieniami do głosowania!) mandatariuszy powoływanych na różnych zasadach (mam na myśli np. wszelkiego rodzaju uprzywilejowujące pewnych kandydatów "listy krajowe") to JASKRAWE zaprzeczenie zasady przedstawicielstwa.

Dzięki większościowej ordynacji wyborczej Sejm byłby mniej rozdrobniony politycznie i pełniłby decydującą rolę w czynnościach, które należy wykonywać bez nadmiernej zwłoki w uchwalaniu budżetu państwa oraz wyrażania zaufania albo nieufności członkom rządu: konstytucja powinna wymagać tu, aby więcej niż stu osiemdziesięciu posłów (odpowiednio: niż połowa Sejmu!) głosowała "za", podczas gdy w Senacie wystarczyłoby, że ilość głosów "przeciw" w tej samej kwestii nie osiągałaby pięćdziesięciu.

W stanowieniu prawa (uchwalaniu ustaw) powinno być dokładnie na odwrót: dłuższa nawet praca parlamentarna jak też konieczność zawierania kompromisów pomiędzy większą ilością orientacji politycznych (na ogół, choć nie zawsze) sprzyjają jakości jej efektów. Dlatego dla ważności ustawy powinno się konstytucyjnie wymagać, aby więcej niż pięćdziesięciu senatorów ją poparło, a mniej niż np. stu osiemdziesięciu posłów (chodzi o połowę składu Sejmu) było jej przeciwnych; tylko dla odrzucenia sprzeciwu głowy państwa powinno się od obu izb wymagać spełnienia trudniejszych (wyżej kwalifikowanych) warunków. (W każdym głosowaniu oprócz powszechnego, realizowanego w referendach i wyborach – chyba żeby ustanowić prawny obowiązek chodzenia do urn – osoby nie uczestniczące powinny być zaliczone do wstrzymujących się od głosu, a nie skutkować obniżeniem quorum!)

Ujednolicenie terminów wyborów prezydenckich i parlamentarnych (na przykład 11 listopada każdego takiego roku, którego liczba dzieli się przez pięć) powinno też zmniejszyć prawdopodobieństwo tzw. "kohabitacji" czyli konieczności współistnienia prezydenta i większości parlamentarnej wywodzących się z przeciwnych obozów politycznych), co ani we Francji (skąd pochodzi ta nazwa) w połowie lat osiemdziesiątych, ani w Polsce w latach 1993-95 oraz 1997-2001, ani zwłaszcza w Chile we wczesnych latach siedemdziesiątych nie owocowało dobrymi następstwami... Kadencja tak obieranych organów władzy rozpoczynałaby się np. 1 stycznia po wyborach i trwałaby pięć pełnych lat kalendarzowych, upływając z dniem 31 grudnia po następnych wyborach.

Toruń, 8 czerwca 2004 r.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010