STULECIE POKOJU?

„Umiarkowany postęp w granicach prawa” to przeważający, ale nie jedyny model ewolucji. Okresy, kiedy świat jest przewidywalny, mogą trwać łudząco długo, ale należy pamiętać, że rozdzielają je momenty zmian gwałtownych, zwykle nie tylko nieprzewidywalnych, ale nawet trudnych do wyrażenia w kategoriach starego porządku, a prawie zawsze dla niego katastrofalnych. Odkrycie lub wynalazek, zaraza albo inna klęska, idea czy wizja, która owładnie ambitną jednostką – mogą szybko unieważnić wszystkie kalkulacje. Obraz kohort greckich, pojących swe konie w wodach Indusu, był tylko snem szaleńca, dopóki Aleksander nie zapędził tam swojego wojska, podobnie też we wczesnych fazach kariery Napoleona albo Hitlera – wszelkie poprawne kalkulacje wykluczały możliwość dotarcia ich armii pod Moskwę, jednak te tam doszły. Cóż, przyszłość jak kobieta pokazuje różne twarze księgowym, prorokom i wodzom.

Wydaje się całkiem możliwe uniknięcie wojny światowej w nowym stuleciu, a przynajmniej w jego pierwszej połowie. Mimo fascynacji mediów wzrostem Chin i Indii, liderem świata przez większość pierwszej połowy stulecia powinny pozostać USA, z czasem dopuszczając do rozmów o globalnym ładzie inne kraje i być może wycofując się na pozycję lidera świata chrześcijańskiego czy lidera półkuli zachodniej – oczywiście jeśli nie dojdzie do wielkich zaburzających równowagę objawień, odkryć, epidemii, katastrof lub kryzysów, ale te trudno antycypować. Dziś wydaje się, że największe zagrożenia dla Ameryki czyhają w obszarze finansów, których nierównowaga może prowadzić do niekontrolowanych konfliktów kontynentalnych i globalnych.

Będą oczywiście konflikty lokalne, także pomiędzy różnymi cywilizacjami. Niektóre mogą być wywoływane celowo przez państwa trzecie, również USA. Celem Ameryki będzie przecież nie tyle pilnowanie totalnego pokoju na świecie, co raczej ochrona własnego bezpieczeństwa, a to będzie wymagać panowania w Kosmosie, ograniczania potencjałów strategicznych innych państw i zapobiegania użyciu broni masowego rażenia – również przy pomocy wojen.

Gdyby USA miały się czuć zagrożone zbyt szybko rosnącą konkurencją poza cywilizacją chrześcijańską, mogą pozwolić na konflikt wszystkich cywilizacji w Centralnej Azji. Nie muszą go nawet prowokować, wystarczy tylko wycofać swoją obecność. Raczej jednak nie dojdzie do tego przed wyczerpaniem najatrakcyjniejszych zasobów, przynajmniej kazachskich złóż uranu. Konkurentów dla USA w obrębie świata chrześcijańskiego na razie nie widać. Rosja jest dziś i spolegliwa, i jeszcze słaba, Europa podzielona, Brazylia za mała, aby stanowić zagrożenie, a w Czarnej Afryce jeszcze długo może nie powstać silne państwo. Gdyby kiedyś się zdarzyło, że zagrożenie zacznie stwarzać Rosja, można ją łatwo uwikłać w konflikt z islamem lub Chinami. Także Japonia byłaby dobrym kandydatem na wroga Rosji, ale na razie ma ważniejsze zadanie: skupianie na sobie uwagi Chin. Gdyby zagrożenie zaczęła stwarzać Europa Zachodnia i Środkowa, też łatwo ją można uwikłać z konflikty z islamem albo prawosławiem.

Zdaje się, że do połowy wieku bez jakiejś duchowej, technicznej czy organizacyjnej innowacji nikt nie będzie w stanie poważniej zagrozić hegemonii USA. Oczywiście – czas ten można skrócić, wpływając na postawę samych Stanów Zjednoczonych – aktami sabotażu, indoktrynacją czy przekupstwem, ale to już będzie działalność jeśli nie całkowicie prywatna, to co najmniej wysługująca się prywatnymi organizacjami, zaś zachowania małych grup nie sposób przewidzieć, zbyt jest podatne na psychiczne wahnięcia liderów. Państwa są bardziej przewidywalne, i wydaje się, że żadne z nich jeszcze długo nie odważy się jawnie użyć swego aparatu przeciw planetarnemu hegemonowi.

Indie pewnie pozostaną w konflikcie z Pakistanem, co leży w interesie właściwie wszystkich pozostałych mocarstw, które zapewne nie dopuszczą, aby w południowoazjatyckim piecu wygasał żar. Konflikt ten będzie się tlił na tyle słabo, aby nie doprowadzić do rozstrzygającej wojny, która nie leży w niczyim ogólnym interesie. Podbite przez islam Indie mogłyby szybko zostać liderem świata muzułmańskiego, który stałby się wtedy globalnym graczem. Niebezpieczny byłby także pokój między oboma państwami, w wyniku którego każde mogłoby podjąć własną ekspansję: Pakistan na Zachód, Indie na Wschód, a świat islamu uzyskałby uwolnienie nuklearnego potencjału Pakistanu do innych gier. Podbicie Pakistanu przez Indie byłoby o tyle interesujące, że odebrałoby muzułmanom głowice jądrowe, a Indie związałoby na wiele dziesięcioleci wewnętrznymi konfliktami religijnymi. Mniej korzystne dla światowej równowagi i kulturowo trudne do wyobrażenia byłoby pokojowe zjednoczenie Indii z Pakistanem w wielonarodowy i wieloreligijny Hindustan – nowe globalne mocarstwo.

Żarliwość, resentyment i determinacja muzułmanów wywołują niepokój wszystkich cywilizacji. Jest w interesie większości państw niemuzułmańskich, żeby – przynajmniej póki trwa napływ dochodów z ropy – nie wyłoniło się centralne państwo cywilizacji islamu, aby ten pozostał politycznie słaby. Należy się więc spodziewać z jednej strony przyciągania przez świat dochodów z ropy na cele nie służące rozwojowi państw muzułmańskich, z drugiej zaś – prowokowania konfliktów wewnętrznych: biednych i bogatych, szyitów i sunnitów, ludów arabskich, ludów indoperskich i ludów tureckich – możliwości jest aż nadto wiele.

Muzułmańska skłonność do ekspansji wydaje się żywiołowa i słabo ukierunkowana. Demograficznie prawdopodobna jest ekspansja na Europę, ale trzeba przypomnieć, że migracja lub reprodukcja przemieszcza lub mnoży tylko potomków biologicznych, nie zawsze kulturowych. Poza tym warto pamiętać, że takie cywilizacje jak islamska czy hinduska, podobnie zresztą cała Afryka, bardzo dziś dynamiczne demograficznie i młode, mogą się wkrótce spodziewać problemów podobnych do tych, jakie się wcześniej przytrafiły Europie, która przecież pierwsza doświadczyła nowożytnej eksplozji demograficznej, a świat był wtedy prawie pusty w porównaniu ze stanem dzisiejszym i możliwości ekspansji były znacznie większe. Dzisiejsza technika jest dosłownie nieludzka i łatwo pozwala na eliminację lub marginalizację większości.

Wielkie zagrożenie dla pokoju światowego rodziłoby zerwanie sojuszu Rosji z USA, otwierające innym cywilizacjom dostęp do rosyjskiego potencjału strategicznego. Wydaje się to niezwykle mało prawdopodobne, ale tak godne pożądania, że niewątpliwie wszyscy będą coś próbowali knuć, nawet niektórzy chrześcijanie.

Wielką niewiadomą pozostaje przyszłość Czarnej Afryki. Z jednej strony jest możliwe, że pozostanie ona obszarem nędzy i zacofania, z drugiej strony – może się tam pojawić po pokoleniach udręczeń jakaś nowa duchowość, atrakcyjna dla całego światowego proletariatu. Czarna Afryka może więc w 21. wieku wnieść silny pierwiastek duchowy równie dobrze do chrześcijaństwa, jak i do islamu, a może też stworzyć własny model duchowości, dynamicznej i oderwanej od tradycji – ze względu na wymieranie dorosłych. Brzmi to jak obietnica dla nędzarzy i jak przestroga dla możnych tego świata.

Po stuleciach nieszczęść, Afryka pozostaje w stanie chronicznej zapaści, świat muzułmański z innych przyczyn tkwi w gospodarczym zacofaniu, horyzonty Indii zamyka nieustanny konflikt z Pakistanem, podtrzymywany zgodnie przez Chiny i Stany Zjednoczone, na pierwszy rzut oka tylko Chiny wydają się zdolne rzucić wyzwanie dzisiejszym panom świata. Ale też nie tak szybko. W perspektywie najbliższych dziesięcioleci granice manewru Chin będą dość silnie zależeć od postawy, a początkowo nawet od przyzwolenia USA.

Chiny powinny uzyskać pozycję mocarstwa globalnego pod koniec pierwszej połowy stulecia. Zapewne przyciągną do jakiejś unii czy sojuszu ościenne kraje, pewnie inkorporują Mongolię oraz zdominują etnicznie i gospodarczo Mandżurię. Całkowite wchłanianie przez Chiny sąsiednich państw Dalekiego Wschodu mogłoby spowodować dłuższą globalną bierność cywilizacji dalekowschodniej, zajętej porządkowaniem spraw wewnętrznych, dlatego będzie preferowane raczej przez konkurentów Chin niż przez same Chiny.

Pozycję strategiczną Chin będzie ograniczać dostęp do surowców oraz uzbrojenia. Być może do połowy wieku zdołają zbudować przeszło tysiąc głowic jądrowych, na co teoretycznie pozwalają chińskie złoża rud uranu, oceniane na 72 tysiące ton, być może postawią na ziemi setki rakiet, a na orbicie tyleż satelitów, ale jakoś trudno sobie wyobrazić, aby biernie się temu przyglądała Ameryka, która prędzej wciągnie Chiny w jakąś wojnę lokalną – z Japonią, Tajwanem, Koreą, Indiami, Rosją – z kimkolwiek, aby tylko była długa, wyczerpująca i nierozstrzygnięta.

Chińczykom może się za to udać demograficzne, gospodarcze i polityczne zdominowanie zachodnich stanów USA oraz uzyskanie wpływu na niektóre decyzje polityczne Ameryki, której kongresmeni okazywali się już w przeszłości dość łatwi do zmanipulowania albo przekupienia. To chyba główna dająca się dziś planować pokojowa droga, która by mogła dać Chinom perspektywę osiągnięcia wyraźnie wcześniej niż w połowie wieku pozycji mocarstwa głównego lub chociaż równorzędnego Ameryce. Inna droga, która jednak wiedzie nad przepaścią, to wspieranie terroryzmu i różnorakiej dywersji mającej na celu osłabienie hegemona lub zmuszenie go do zajęcia się własnymi problemami.

Najładniejszym i wielokrotnie wymarzonym scenariuszem byłoby powstanie światowego rządu lub zarządu, dysponującego całym potencjałem masowej zagłady i potencjałem kosmicznym – wnoszonymi przez dotychczasowych dysponentów do spółki w zamian za udziały (głosy). Byłby to pewnie klub lub spółka państw, wielkich firm i może rodów. Z racji przewagi jądrowej USA, która powinna się utrzymać przez pierwsze półwiecze, zarząd potencjałem strategicznym musiałby być początkowo zdominowany przez USA. Jakieś namiastki takiego zarządu już się zresztą zaczęły pojawiać. Pierwszy przykład to Komisja Energii Atomowej czy Komisja Zbrojeń Zwykłych przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Sprawność tych komisji jest jednak niska, podobnie jak sprawność całej ONZ. Skuteczniejszym zalążkiem światowej kontroli potencjałów nuklearnych są Konferencja Komitetu Rozbrojeniowego oraz Grupa Dostawców Jądrowych, skupiające po około 40 państw.

Wspólny zarząd mógłby kiedyś bilansować wszystkie zasoby Ziemi, a nawet demografię. Powstanie światowego zarządu w ciągu najbliższych dziesięcioleci wydaje się raczej mało prawdopodobne, przynajmniej bez zaistnienia jakiejś wielkiej i wstrząsającej katastrofy lub wojny światowej albo kluczowego odkrycia czy wynalazku, a przewidywanie takich zdarzeń jest niecelowe. W alternatywnym scenariuszu można się spodziewać stopniowej globalizacji władzy nad USA jako liderem świata, może przez uczynienie z ONZ izby parlamentu, może przez nadanie przewodniczącemu ONZ statusu wiceprezydenta USA? Może kiedyś wszystkim zainteresowanym oraz interesującym państwom, gdziekolwiek leżą, będzie przyznawany status kolejnych stanów? A może władza nad Ameryką przyjmie formę korporacyjną? Czemu nie? To już wprawdzie czysta political-fiction, czy jednak nie żyjemy w czasach, kiedy fikcje stają się rzeczywistością?

(Powyższy artykuł jest fragmentem książki „Planeta obiecana”, która ukazała się we wrześniu 2005 r. nakładem wydawnictwa Akces).

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010