ODESŁANE NA BERDYCZÓW

Publikujemy poniżej artykuł o bezkarności stalinowskich zbrodniarzy w III RP. Biorąc pod uwagę stan bezprawia i tego co sądy w III RP uważają za sprawiedliwe (vide ostatni wyrok w sprawie Kaczyńskiego), bezkarność oprawców nie dziwi, dziwiłyby dopiero wyroki skazujące. Interesujące jest natomiast, iż artykuł ten został napisany w 1999 roku na zamówienie „Rzeczpospolitej” przekazane przez nie żyjącego już p. Pokosińskiego. Artykuł w miłującej prawdę i bezstronność „Rzeczpospolitej” oczywiście się nie ukazał. Widocznie nie brał pod uwagę moralnych cierpień Towarzyszy z bezpieczeństwa. Oskarżony Jan Łągiewka obecnie już nie żyje. Śledztwo w IPN prowadzi prok. Jereczek, który po informacje odsyła do swego szefa, a ten jest telefonicznie nieosiągalny. J. Darski

Patrz także Post scriptum (29 czerwca 2005)

ODESŁANE NA BERDYCZÓW

To, co się zdarzyło 4 marca w sądzie wojskowym w Gdyni, tak jasno pokazuje, jak niedopracowane ustawy rozprzęgają wymiar sprawiedliwości, że powinno być dzwonem na alarm. Rzecz dotyczyła przestępstwa z czasów stalinowskich, ale było ono tak jaskrawe, dowody tak oczywiste, że prawnicy byli przekonani, iż rozprawa nie tylko się rozpocznie, ale nawet wyrok zostanie ogłoszony. Dziennikarze z wszystkich gazet oraz telewizja byli na miejscu i czekali pełni napięcia. Jedynie oskarżony i jego adwokat zachowywali niezmącony spokój.

Proszę wstać, sąd idzie! Ledwo usiedliśmy, obrońca oskarżonego odczytał wniosek o zawieszenie postępowania i przekazania sprawy do Instytutu Pamięci, Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu. – Z dniem 19 stycznia wygasło prawo prokuratorów wojskowych do występowania w takich sprawach – powiedział. Wniosek z obszerną motywacją spisaną na dwóch kartkach papieru przedłożył sądowi, „bo z doświadczenia wie, że dziennikarze wszystko przekręcają”.

Sędzia Witold Drapaluk próbował coś wyjaśniać, ale obrońca Franciszek Burda mu przerwał, powtarzając swój wniosek. Wobec tego sąd udał się na naradę, że zaś trwała bite półtorej godziny, dziennikarze pytać zaczęli świadka oskarżenia Mieczysława Albrychowicza, za co był w 1952 aresztowany.

- Przecież za nic. Wymyślili, że wojsko spiskuje przeciw władzy ludowej i ludzi aresztowali.

- No tak, ale jaki był ten konkretny powód.

- Wprowadzali terror.

- Ale jakiś zarzut musiał być. Czy to miało jakiś związek z ucieczką na Zachód?

Tak dopytywali się młodzi żurnaliści i widać było wyraźnie, że odpowiedzi do nich nie docierają. W przepaść, jaka powstała między pokoleniami, zapadła się historia najnowsza. Jak to tak zupełnie bez powodu aresztowano siedemnastu marynarzy z trałowców i skazano na wieloletnie wyroki?

Mieczysław Albrychowicz aresztowany został 28 stycznia 1952. Zawieźli go do gdyńskiej katowni przy ulicy Świętojańskiej 9 (miejsce to znane jest także jedynie poprzedniemu pokoleniu) i zaczęli wymuszać przyznanie się do spisku, o którym nie miał pojęcia. „Rozpracowywał” go m.in. oskarżony Jan Łągiewka, który nie był wtedy nawet śledczym, tylko „pracownikiem obiektowym”. Metody stosowane przez kumpli – bicie, sadzanie na nodze odwróconego stołka i trzymanie tak godzinami, „stójki” i oblewanie wodą – jemu nie wystarczały, wymyślił więc własną. Albrychowicz był marynarzem - oprawca przyniósł igłę żeglarską z przewleczoną dratwą i zszywał mu mięśnie na udach.

Dziennikarze podeszli do oskarżonego. - Jak pan to robił? – pytali.

- Jestem niewinny. Niech ściągnie portki i pokaże, jak go szyłem. – zgrzytnęła odpowiedź.

Oczekiwanie na powrót sądu trwało tak długo, że zaczęło to niepokoić. Tylko oskarżony był pewny siebie, natomiast torturowany przez niego człowiek cały się trząsł. - Koledzy mówią do mnie: Co ty, chcesz wiatr przedmuchać? Oni dalej rządzą, a ty myślisz o sprawiedliwości, jak jaki frajer. Wie pani, w 1958 roku spotkałem Łągiewkę. na ulicy i zaciągnąłem go na milicję, porucznik nie wiedział, co zrobić, ale podał mi jego dane personalne. Wtedy był majorem, teraz jest pułkownikiem. Ja w 1972 starałem się o przyjęcie do pracy w Polskich Liniach Oceanicznych. Wszystko już było załatwione i wtedy dostałem wezwanie na milicję. Siedzący tam oficer WOP spytał mnie, czy byłem karany. Odpowiedziałem, że nie – bo tak mnie pouczono dostarczając rehabilitację. Usłyszałem, żebym nie opowiadał bzdur, bo dobrze wiedzą o moim piętnastoletnim wyroku więzienia. Zaraz potem otrzymałem pismo z PLO, że nie przyjmą mnie do pracy z powodu braku etatów.

Na powrót sądu czekał także nieznany mężczyzna. Nie chciał podać swego nazwiska, wyjaśnił jedynie, że przejechał 600 kilometrów, by być na tej rozprawie i jest pełen złych przeczuć. – Jak to być może, że przestępcy hitlerowscy są ścigani, komunizm został potępiony, a rodzimi żyją bezkarni? I nie tak już chodzi o „przebierańców” – czyli Rosjan przebranych w polskie mundury – ale o Polaków, którzy znęcali się nad swoimi. Prawo nie może działać, jeśli tacy ludzie nie zostali ukarani – mówił.

Zawieszone w powietrzu

Na salę wrócił sąd. Orzekł, że uwzględnia wniosek obrony i postępowanie zawiesza. Przekazać sprawy nie ma gdzie, bo Instytut Pamięci jeszcze się nie ukonstytuował. – Odesłane na Berdyczów – szepnęła za mną młodziutka redaktorka.

Wtedy głos zabrał prokurator Jerzy Puzyrewski i oświadczył, że akt oskarżenia skierował 18 stycznia, czyli w dzień przed wejściem w życie ustawy.

Gdyby naradzający się przez półtorej godziny sąd sprawdził datę, rozprawa mogłaby się była rozpocząć. A tak to prokuratorowi pozostaje jedynie odwołanie się od orzeczenia do Okręgowego Sądu Wojskowego w Poznaniu.

Mieczysław Albrychowicz płakał. Wątpię, czy temu upokorzonemu mężczyźnie starczy sił, by dalej walczyć. Ma 71 lat.

Dziennikarze wszystko przekręcają

Sejm wydał ustawę, która stała się martwa w chwili wejścia w życie. Do tego tak sformułowaną, że nawet prawnicy jej nie rozumieją. Sąd wojskowy chciał przecież rozpocząć proces. Rozumienia tych zawiłości wymaga się jedynie od dziennikarzy i to na nich sypią się gromy, gdy się pomylą. A jak mają się nie mylić, skoro co prawnik to inna interpretacja? To między innymi dlatego informacje prasowe stały się takie drewniane, ograniczone w szczegółach do minimum. Ponadto dla świeżo upieczonych dziennikarzy - redakcje gwałtownie się odmłodziły – sprawy sprzed pięćdziesięciu lat to prahistoria, więcej wiedzą o czasach Władysława Jagiełły. Gorzej, że podobnie wygląda sprawa w sądownictwie.

Sprawy „historyczne”

Przestępstwa z lat stalinowskich nazywane są w sądach „sprawami historycznymi”. Prawnikom jakoś nie mąci spokoju fakt, że są to przestępstwa ścigane z urzędu, a więc pierwszoplanowe. Bo przeważnie wiedzą na ten tematy z tamtych lat tyle, co dziennikarze, sądy także są odmłodzone. Nie można nawet postawić zarzutu, że się nie próbują dowiedzieć, bo nie mają skąd. Oczywiście książki na ten temat istnieją, ale są całkowicie niedostępne.

W książkach Jerzego Poksińskiego, takich jak „Tatar-Utnik-Nowicki” czy „Victis Honos” (właśnie o „spisku w wojsku”) jest szczegółowa historia tamtych procesów. A napisane zostały w taki sposób, że można z nich korzystać dorywczo, jak ze słownika wyrazów obcych. Są w nich bowiem indeksy nazwisk, wykazy oficerów Informacji Wojskowej oraz pracowników tej instytucji z krótkimi życiorysami i podziałem na poszczególne lata, toteż sprawdzenie konkretnej sprawy jest niesłychanie ułatwione. Tylko, że tych rzetelnych prac naukowych nigdzie nie można dostać. A powinny się znajdować w każdej bibliotece sądowej, bo bardziej są potrzebne od komputerów. I zadbać o to powinno Ministerstwo Sprawiedliwości.

Post scriptum (29 czerwca 2005)

Jan Łągiewska był oficerem obiektowym Okręgowego Zarządu Informacji Wojskowej Nr 8 w Gdyni. Urodzony 1.07.1925 w Sierbowicach, poch. chłopskie, wykształcenie średnie, zwerbowany do wojska w 1946 w Nysie, od 1948 do 1952 w OZI nr 8 w stopniu ppor, potem porucznika, odznaczony Kawalerskim Krzyżem Zasługi, Medalem Odwagi na Polu Chwały, na emeryturę przeszedł w stopniu pułkownika. W stosunku do Mieczysława Albrychowicza stosował następujące metody przesłuchania: wkładanie wyciora między palce i przygniatanie dłoni butem, leżenie na ustawionych na sztorc deskach tzw. kantówkach, wielogodzinne stójki w wodzie do kolan, bicie, opluwanie, znieważanie słowne, zszywanie mięśni nóg igłą żeglarską itd.

Nad Albrychowiczem znęcał się też oficer obiektowy Mikołaj Kulik, syn Prokopa, ur. 1926 w Mołodecznie, zmobilizowany w 1945 w Wilnie i od tego roku pracujący w organach Informacji Wojskowej, w OZI nr 7 w Lublinie jako tłumacz do 1.06.1946, od 15.04.1947 jako oficer śledczy, od 25.05.1949 starszy oficer śledczy, od 25.05.1949 do 25.08.1953 w OZI nr 8. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi. Zwolniony 8.09.1953 z powodu złego pochodzenia. Ojciec Mikołaja Kulika został w 1945 skazany przez Trybunał Wojskowy Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej za działalność antyradziecką na 10 lat więzienia, brat w 1951 odsiedział 8 m-cy za ubliżanie funkcjonariuszowi MO.

Kulik „przesłuchiwał” także polskich komandorów, m.in. bohatera obrony Helu Zbigniewa Przybyszewskiego, ale gdy sylwetkę Kulika opisał płk Jerzy Poksiński w książce „Victis Honos”, Kulik wytoczył mu sprawę o zniesławienie. Informację o tym przeczytał w prasie jeden z b. marynarzy, przyszedł na rozprawę, złożył zeznania i sprawa się odwróciła. We wrześniu 1995 Prokuratura Marynarki Wojennej wszczęła śledztwo przeciw Kulikowi. On jednak nie stawiał się na wezwania. Gdy na polecenie prokuratury zbadali go lekarze, w zaświadczeniu napisali, że z Warszawy (gdzie mieszkał) do Gdyni (gdzie popełnił przestępstwo) może podróżować wyłącznie z osobą towarzyszącą, z dworca do prokuratury trzeba go przewieźć taksówką, przesłuchiwać go należy w dobrze wietrzonym pomieszczeniu i nie dłużej niż cztery godziny. Prokurator Jan Siemianowski spełnił te żądania, a Kulik i tak nie przyjechał. No to prokurator pojechał do Warszawy, by przesłuchać go w tamtejszej prokuraturze garnizonowej – Kulik się nie stawił, bo nie może zostawić chorej żony bez opieki. Załatwiono opiekunkę żonie – Kulik się nie stawił. Prokurator w towarzystwie adwokata poszedł do jego domu – Kulik ich wyrzucił. Dopiero wtedy prokurator kazał go doprowadzić żandarmerii, sprowadzając na czas przesłuchania lekarza i sanitarkę.

W 1999 rozpoczął się proces. Gdy sąd ujawnił, że wyroki na oskarżonych wykonywali także śledczy, Kulik oświadczył, że "choć nie powinien, to powie", że po wyroku na 15 marynarzach skazanych za próbę ucieczki na Zachód (Sulatycki i Martyński wyroki śmierci), szef Informacji w Gdyni mjr Szerszeń polecił mu rozstrzelać obu marynarzy, on jednak odmówił. A w ogóle, „ja nie po to walczyłem o Polskę, żeby się włóczyć po sądach” – obwieścił i dodał: „Jak mnie szlag trafi to ja tu kogoś zaraz zamorduję i zatłukę”. Dostał 7 dni aresztu za obrazę sądu. W maju 2002 miał być ogłoszony wyrok, ale sprawa została umorzona, bo Kulik zmarł. Nie żyje także Łągiewska, więc widoki na jaką taką sprawiedliwość są marne.

Sprawę marynarzy prowadzi w Instytucie Pamięci Narodowej w Gdańsku prokurator Aleksander Jereczek. Od 9.11.2000 – bo tego dnia formalnie je podjęto po tym, jak 20.01.1999 zostało zawieszone. Przygotowanie dodatkowych aktów oskarżenia w tej sprawie jest mało prawdopodobne, bo z dokumentów wojskowych dopiero w 2003 zdjęto klauzulę tajności i archiwiści do dziś nie uporali się ze zdjęciem tej klauzuli ze wszystkich potrzebnych materiałów. Pokrzywdzeni nie zawsze pamiętają nazwiska oprawców, a jeśli pamiętają, nie potrafią dopasować ich do twarzy do przedstawianych im zdjęć, przy czym nie wszystkie zdjęcia stalinowskich śledczych są dostępne. Przy tym podczas składania zeznań, a jeszcze silniej w sądzie wraca przeżyty koszmar i pokrzywdzeni zaczynają się plątać, czasem też odmawiają odpowiedzi, bo chcą z tym skończyć. Pieniędzy jest mało, toteż oszczędzać trzeba na delegacjach (wyjazdy do archiwów, wizje lokalne itp. W 11 oddziałach IPN wystawiono dotąd 89 aktów oskarżenia, z czego 26 w Oddziale Gdańskim, zapadło 11 wyroków, jeden bezwzględnego więzienia na dwa lata, pozostałe od roku do dwóch z zawieszeniem.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010